czwartek, 19 listopada 2015

Wieszak na medale na spontanie


Od czasu do czasu każdemu przydarza się, że napadnie go jakaś totalnie niespodziewana myśl. Przypląta się znienacka, tak jak ta przy robieniu pierogów, kiedy pomyślałem, że prekursorem kuchni molekularnej był przecież Szwedzki Kucharz z Mapetów 





Tego dnia miałem jednak dwie niespodziewane, natchnione myśli. Popołudniu rozbierałem rozpadającą się ikeowską szafę i wpadła mi w ręce laminowana na biało listewka, z której spontanicznie postanowiłem zrobić wieszak na medale.

Projekt powstał w 0,00003 sekundy, a ewentualną niechlujność wykonania już z założenia miały maskować tasiemki medali. Postanowiłem nabić na listewkę gwoździe i powiesić ją na ścianie za pomocą dwustronnej taśmy montażowej. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, czego zdjęcia możecie krok po kroku (gdybyście przypadkiem chcieli zrobić to samo) prześledzić powyżej…

Czym prędzej usiadłem do komputera, żeby się tym z Wami podzielić. Szybkość w działaniu, no i idea „Zrób to sam” zasługiwały na to, żeby się nimi pochwalić. Minutę później wszystko leżało na podłodze. Czego mnie to nauczyło? Że montażowy oldschool jest najlepszy. Natychmiast złapałem za wiertarkę, wywierciłem w listewce dwa otwory, dwie dziury w ścianie, wsadziłem w nie kołki, przyłożyłem listewkę, przykręciłem i znowu powiesiłem medale. Działa!

piątek, 10 lipca 2015

Tekst poradnikowy: Pierwsza wizyta u ortopedy w ramach NFZ




Dzisiaj, po pół roku od kontuzji po raz pierwszy udało mi się dostać do ortopedy na wizytę refundowaną w ramach NFZ. Wiadomość o tym, że moja noga się zrosła i że znów mogę biegać tak mnie ucieszyła, że postanowiłem napisać tekst na bloga. Przeczytałem jednak w wywiadzie z jedną znaną blogerką biegową, że jak ktoś pisze bloga w którym nie ma porad, to robi z internetu śmietnik i nic sobą nie wnosi (tak w skrócie). Ponieważ ostatnio zmieniłem podejście do biegania, spróbuję też włożyć nieco energii w bloga, a nie tylko pisać o swoich przemyśleniach, wspomnieniach itp. Na początek kilka porad o tym, jak najszybciej dostać się do ortopedy na NFZ.

Podobno biegacze dzielą się na kontuzjowanych i na takich, którzy kontuzje mają dopiero przed sobą. Gdy już trafimy do tej drugiej grupy możemy mieć szczęście i sprawę załatwi dobry fizjo, albo tak jak ja ogromnego pecha (zresztą trochę się o niego prosiłem nadmierną eksploatacją kończyn dolnych) kiedy na leczenie musimy udać się do fachowca m. in. od kości. Jeśli oglądacie jakieś wiadomości w telewizji, fakty, czy cokolwiek, to wiecie że nie jest to łatwe. Ale co jeśli już musicie skorzystać z porady sami?

1. Musisz być ubezpieczony.
Co to znaczy? W skrócie to, że twój pracodawca odprowadza za ciebie składkę ubezpieczenia zdrowotnego do ZUS. Jeśli tak nie jest – na przykład pracujesz na umowie o dzieło (tzw. śmieciówce) – i nie jesteś dopisany do czyjegoś ubezpieczenia jako członek rodziny, zapomnij o wizycie na NFZ i szykuj grube bańki na kolejne wizyty i badania. Jeśli nie masz ubezpieczenia, a jesteś żonaty/zamężna dopisz się do ubezpieczenia żony/męża jeśli takowe posiada – to nic nie kosztuje, a załatwia temat. Może to być też matka lub ojciec jeśli pozostajecie we wspólnym gospodarstwie – jesteście zameldowani pod tym samym adresem, albo oświadczycie że mieszkacie razem. Jeśli nie masz ubezpieczenia i nie masz możliwości dopisać się do nikogo, możesz skorzystać z tzw. dobrowolnego ubezpieczenia zdrowotnego (więcej na ten temat podpowie wujek Google, informacji szukajcie w swoich kasach chorych).
2. Załatw skierowanie.

Po skierowanie udajemy się do lekarza rodzinnego. Przychodzimy i mówimy w czym problem. Najczęściej po okazaniu uszkodzonej kończyny lekarz wypisze niezbędny dokument.
3. Odszukaj poradnię.

Są poradnie, które przyjmują wyłącznie na zapisy i takie np. przyszpitalne gdzie oprócz zapisów codziennie wydawany jest pakiet numerków do specjalisty. Wybierz drugą opcję, bo w przypadku pierwszej czas oczekiwania będzie czterokrotnie dłuższy niż czas samoistnego wyleczenia urazu, np. złamania zmęczeniowego, jak w moim przypadku. Nie powiem Ci jak znaleźć tę właściwą poradnię, poza tym że mogę udzielić kilku wskazówek. Szukaj w necie, korzystaj też ze strony lokalnego nfz-u (pomocne aplikacje naprawdę wkraczają już pod strzechy, tam gdzie nigdy byśmy się ich nie spodziewali) i dzwoń. Wszystkiego o zapisach i przyjęciach dowiesz się przez telefon. Ja wybrałem tę, która była najbliżej domu – przy szpitalu. Szczęście w nieszczęściu, że przyjmuje tam lekarz o dobrej opinii, co też jest ważne.
4. Weź wolne w pracy na dzień wizyty

Nigdy nie wiesz ile potrwa to wszystko co Cię czeka…
5. Przygotuj się na wizytę

Upewnij się, że w poradni przyjmują konkretną pulę osób z kolejki danego dnia i że twoje skierowanie jest ważne (musi być wystawione w tym samym roku, w którym zamierzasz zapisać się do poradni). Zadzwoń do poradni i upewnij się, że lekarz do którego chcesz się wybrać nie wziął wolnego, albo że np. jeszcze pracuje w tej poradni i na sto procent przyjmuje danego dnia. Dzień przed planowaną wizytą, wieczorem zrób sobie termos zielonej herbaty lub kawy, o ile nie boisz się że czarny napar wypłukuje z organizmu to co cenne dla kości. Przygotuj ubranie na cebulkę (nigdy nie wiesz ile potrwa wizyta i jakie będą panowały warunki w miejscu, w którym przyjdzie Ci czekać na wizytę, albo po wyjściu z poradni). Naładuj telefon komórkowy. Jeśli musisz przygotować coś do pracy, spakuj komputer – będziesz miał dużo czasu żeby popracować w skupieniu. Nastaw budzik na taką godzinę, abyś w poradni mógł być o 3:00 rano.

Słowo wyjaśnienia: Dlaczego na 3:00 rano, a nie na przykład na 5:00, albo nie na 24:00? Sprawdziłem to metodą prób i błędów. W mojej poradni każdego dnia wydaje się 10 numerków do ortopedy. Pierwszym razem przyszedłem o godzinie otwarcia rejestracji, o 7:00 i byłem 26. do ortopedy. Drugim razem byłem o 5:00 rano i byłem 11. do ortopedy. A przypominam, numerków jest 10. Zatem za każdym razem odszedłem z pustymi rękoma. Ale za trzecim razem wstałem o 3:30 i w poradni zjawiłem się o 4:00. Byłem 6. Dlaczego namawiam na 3:00? Bo ja byłem o 4:00 szósty, ale było lato i był piątek. Im bliżej końca tygodnia tym mniej ludzi. Im okres jest bardziej urlopowy tym mniej ludzi. Myślę, że trzecia to w większości przypadków optymalna godzina żeby dostać się do ortopedy.
6. Wstań o 3:00 i idź do poradni

Na dzień dobry dobrze się rozejrzyj. Ludzie nie musza stać w rządku jak przed piekarnią po chleb. Jeśli przy okienku stoi jedna osoba i mówi, że jesteś pięćdziesiąty, nie daj się zwieść – to może być „stacz kolejkowy”. Zadaj pytanie: „A gdzie są Ci ludzie?”. Jeśli pokaże ich palcem, wracaj do domu. Jeśli nie pokaże, powiedz: „A ja ich nie widzę. Pan jest pierwszy, ja jestem drugi i basta!” Nie po to wstawałeś przed 3:00 żeby dać się spławić jakiemuś cwaniakowi. Usiądź tak abyś cały czas widział okienko rejestracji. Nie spuszczaj nikogo z oczu. Bądź aktywny i jeśli przychodzi kolejna osoba, informuj który jesteś w kolejce, kto jest ostatni i która jest ta osoba. To pomoże uniknąć nieporozumień, gdy otworzy się okienko. Jeśli możesz usiąść w miejscu, w którym jest gniazdko lub masz dobrą baterię w lapku, zajmij się swoimi sprawami zachowując czujność. Przed tobą 4 godziny podczas których będziesz narażony/narażona na: biadolenie o chorobach czy kolejkach itp., to że ktoś będzie chciał wepchnąć się przed Ciebie i przychodzącą znikąd senność, którą pomoże zawalczyć zielona herbata lub kawa.
7. Otwarcie rejestracji

Stań jak najbliżej okienka. Upewnij się, że przed tobą są tylko ci ludzie, którzy byli przed tobą wcześniej. Jeśli np. numerków jest 10, a Ty jesteś 8., to bardzo, ale to bardzo uważnie licz ludzi przed sobą, którzy biorą numerki do ortopedy. Jeśli ktoś odchodzi od okienka przed tobą i mówi, że numerki się skończyły, natychmiast zrób awanturę. Podejdź do okienka i powiedz w rejestracji, że wszystkich dokładnie liczyłeś i że jesteś ósmy i że nie dasz z siebie robić kretyna, zażądaj wyjaśnień, wezwania ordynatora szpitala i wszystkich świętych. W ostateczności zagroź że wezwiesz karetkę do swojego przypadku jeśli natychmiast nie zostaniesz przyjęty. Wtedy najpewniej każą Ci czekać i zapytać lekarza czy cię przyjmie. Zwykle się zgadzają i choć będziesz ostatni w kolejce, wygrałeś, zaliczasz wizytę. Jeśli jednak rejestracja przechodzi bezproblemowo (jeśli „stacze” nie są umówieni z personelem i personel daje każdemu po jednym numerku) zachowaj spokój. Pokora i uległość w służbie zdrowia otwierają wiele drzwi. Pamiętaj jednak, żeby cały czas zachowywać czujność.
8. Masz numerek. Co teraz?

Upewnij się od razu w którym gabinecie i od której godziny przyjmuje lekarz. Jeśli zaczyna na przykład za godzinę, lub dwie, nie oddalaj się z poradni. Od razu zajmuj miejsce przy drzwiach gabinetu i zachowuj czujność. Pytaj sąsiadów jakie mają numerki, zapamiętuj i przypominaj mimochodem o kolejności, np.: „To jaki pani ma numerek? 9? Aha, a ja 8 to jestem przed panią”. Każdy musi znać swoje miejsce – to pomoże zażegnać ewentualne konflikty w zarodku. Nie spodziewaj się że pod gabinetem zastaniesz te same twarze co w kolejce. „Stacze” to rzecz powszednia.

Jeśli jednak do wizyty masz parę godzin, idź do domu i się wyśpij. Pamiętaj, żeby wrócić do lekarza przynajmniej na godzinę przed wizytą, usiąść pod gabinetem i zachowywać czujność.
9. Wizyta

Zainspiruj lekarza do działania. Opowiadaj o swojej kontuzji i możliwych przyczynach. Opowiadaj jak biegasz, ile km, jak często. Jeśli zainteresujesz lekarza swoim przypadkiem, podejdzie do Ciebie nieszablonowo, co być może zmniejszy ryzyko popełnienia błędu lekarskiego.
10. Po wizycie

Najprawdopodobniej podczas wizyty otrzymasz skierowanie/pakiet skierowań na badania. Zrób je najszybciej jak to tylko możliwe. Rtg. najpewniej czeka cię tego samego dnia i po nim powrót do doktora. Innych musisz szukać w internecie. Czas oczekiwania znajdziesz na stronach NFZ.
Powodzenia!
Krystian

środa, 27 maja 2015

Kwiatki na Dzień Matki, czyli drugie nocne bieganie w Łazienkach Królewskich.

O popularności biegu ON the RUN PGE przekonuję się na każdym kroku. Zapisy zakończone w ciągu 5 minut, prawie 40 minut stania w kolejce po pakiet.
Ale ten bieg jest niezwykły. Ma pewną magię i po zakończonym biegu myśli się czy za miesiąc znów uda się zapisać na kolejną edycję.
Fluorescencyjny medal w kształcie kwiatka, kolejny do kolekcji. 

Piąta edycja biegu rozegrana została w Dniu Matki. Numer startowy w piękne kwiatki. Fajny klimat.
Do Łazienek Królewskich jechaliśmy z Krystianem dużo przed rozpoczęciem biegu. Myśleliśmy, że w deszczu dostanie się z Pruszkowa do centrum Warszawy zajmie nam mnóstwo czasu. A tu jednak niespodzianka. Z parkingiem też nie było problemu. Dziwne. Zupełnie inaczej niż zwykle.
Niespodziewanie mieliśmy krótką randkę w pięknych okolicznościach przyrody. Biegaczy na miejscu nie było jeszcze wielu. Poszlajaliśmy się trochę po alejkach. Oczywiście selfiki musiały być. Niestety żadne zdjęcie nie jest ostre. Cóż było ciemno i mokro. Idealnie na bieganie.

Chwilę po 22 ruszyłam na trasę. Trochę bałam się, nie biegałam od dwóch tygodni, zamiast truchtania był basen i rower, ale... Zadziwiająco dobrze się czułam. I gdy się rozpędziłam zderzyłam się z ścianą. Biegacze przede mną zatrzymali się, bo na drodze była... kałuża. Cóż. Zdarza się najlepszym - niechęć do złachania nowych butów. Na szczęście nie mam takich rozkminek i poleciałam prosto przez wodę. Synek byłby ze mnie dumny!
Tym razem trasa była chyba fajniejsza niż w kwietniu. Pewnie mogłabym człapać szybciej gdyby nie było ślisko. Oczywiście już widziałam się rozpłaszczoną na mokrej kostce brukowej, ale nie było tak źle. Końcówka trasy identyczna z poprzednią edycją, więc wiedziałam co mnie czeka. Wbiegając w bramę Łazienek od Agrykoli i mając jakieś 200 metrów do mety przycisnęłam licząc na poprawę wyniku sprzed miesiąca. Jakież było moje zdziwienie kiedy się okazało, że było lepiej o 50 sekund. Wow. Nie spodziewałam się, myślałam, że czas będzie w okolicach 35 minut a tu 30:08. Co prawda do życiówki strata 3 minuty, ale w życiowej formie chwilowo nie jestem. Myślę, że to zasługa mojej biżuterii na biegu. Cały czas na sobie miałam naszyjnik zrobiony przez Olka i podarowany mi na Dzień Mamy. To dodało mi mocy.

Naszyjnik mocy od syna. To dla niego ten medal!
Na mecie czekał na mnie mój największy motywator. Krystian, dziękuję!
Razem poszliśmy na makaron serwowany przez restaurację Belvedere, To była najlepsza pasta jaką kiedykolwiek jadłam. Coś przefantasycznego!

I już żałuję, że nie będzie mnie na czerwcowym ON the RUN. Jedziemy na urlop. Ale może podczas naszej wyprawy do Niemiec uda mi się wystartować w jakimś kameralnym biegu?

A na koniec jak zwykle nasza videorelacja. V On the Run w obiektywie Krystiana.

niedziela, 17 maja 2015

Jestem numerem 945

A ja już wiem gdzie będę 6 września.

Zapisałam się na 25. międzynarodowy półmaraton Philipsa w Pile.

Odkąd zaczęłam biegać i startować to są te zawody, które muszę ukończyć. Do tej pory jakoś się nie składało, ale w tym roku to będzie wyjątkowa okazja i rocznica.

A dlaczego? To było właśnie 25 lat temu, gdy w Pile postanowiono zorganizować wielką biegową imprezę.
 Jako atrakcje dodatkowe m. in. bieg dla dzieci. Tylko udział niestety nie był dobrowolny. Na starcie znalazły się chyba wszystkie dzieciaki z pilskich podstawówek.
Wtedy dziewięcioletnia Ewa została zmuszona wdziać koszulkę sponsora ColaCao i wystartować z innymi dziećmi dookoła Placu Zwycięstwa w Pile.
Do dziś nie lubię tej marki...

Odkąd pamiętam nienawidziłam biegać, reszta zajęć na wfie jak najbardziej ok. Szczególnie gimnastyka. Nie miałam żadnych problemów zrobić mostek ze stania. Ale przebiec 60 metrów w takim czasie by nie być ostatnią ofermą w klasie. Nie było takiej szansy.

I w tej koszulce ColaCao (nie wiem dlaczego, ale ten napój już zawsze będzie mi się źle kojarzył) człapałam na wyznaczonej trasie. Oczywiście byłam ostatnia. Nawet nie dałam rady przetruchtać do końca tych kilkuset metrów.

Przez 23 lata właśnie tak było, nienawidziłam biegać, a teraz proszę co się ze mną porobiło. I tu pozdrawiam wszystkie moje nauczycielki wf-u. Tak bez złośliwości.

Teraz po tylu latach chcę wrócić na ten Plac Zwycięstwa i skopać mu tyłek. I zrobię to!

niedziela, 10 maja 2015

Sobotni wyjazd do Góry Kalwarii na szosówkach





Z Kubą na rower umawialiśmy się już od jakiegoś czasu. Żeby w końcu pośmigać razem postarałem się o wolne w pracy. Od tygodnia jarałem się tym wyjazdem i nie mogłem się doczekać, tym bardziej gdy Kuba oznajmił, że nie jedziemy sami. Na dwa dni przed kupiłem sobie nowe buty na rower, a w dniu naszej "wycieczki" musiałem zmienić pedały. Jeden z nich, źle wkręcony naruszył gwint w korbie i po kilkuset metrach od startu myślałem że na tym moja wyprawa się skończy. Na szczęście wszyscy chcieli żebyśmy ukończyli tę jazdę w komplecie. Poszukaliśmy sklepu/serwisu. Trafiliśmy na niego dopiero w Konstancinie (nowo otwarty serwis przy Warszawskiej 48). W jakieś 4 do 5 minut pan Artur wymienił mi korbę i mogliśmy jechać dalej. Wtedy zaczęła się jazda! Przepłynęliśmy promem przez Wisłę, a potem szosą na Lublin pocisnęliśmy do mostu prowadzącego w stronę Góry Kalwarii. Zaliczyliśmy przystanek w cukierni i ruszyliśmy w drogę powrotną. I wtedy się zaczęło... 30-32 km/h non stop przez około 30 minut. Czteroosobowy rowerowy pociąg pruł w stronę Warszawy w ekspresowym tempie. Na koniec piekły mnie uda. Było niesamowicie!

środa, 6 maja 2015

Długi majowy weekend biegowy.

Ten weekend biegowy zaplanowany był już w tamtym roku. 
Po pierwszej edycji Wings for Life Word Run wiedziałam, że pobiegnę ponownie.
Dlatego zapisałam się od razu kiedy tylko ruszyły zapisy na bieg. Na pilską ćwiartkę muzyczną rejestracji dokonałam w lutym. Jak zwykle w moim przypadku plany musiały zostać zweryfikowane.
Do końca, czyli do piątku do odbioru pakietu w Pile nie wiedziałam czy dam radę pobiec. Wszelkie wątpliwości ustały kiedy zapisaliśmy Olka do biegu dzieci. Miałam towarzyszyć najmłodszemu Biegającemu Walczakowi w jego imprezie i to była mała rozgrzewka przed biegiem głównym. Oluś poradził sobie wyśmienicie. Przebiegł cały kilometr. 
Cały czas go wspierałam i dopingowałam. Biegliśmy razem, trzymając się za ręce. Olek wypatrywał tatę na trasie, a ten dwoił się i troił. Pojawiał się niespodziewanie przy ścieżce i krzyczał nasze słynne: „Dawaj, dawaj”. Udało się i dobiegliśmy do mety. Pękam z dumy, bo ten dystans naprawdę robi wrażenie. Olek był najmłodszym uczestnikiem.
Start biegu dla dzieci. Walczaki w barwach klubowych.

Później przyszedł czas na mnie. Na start odprowadziła mnie ekipa kibicująca. Chociaż od syna usłyszałam: Nie musimy mamo ci kibicować i tak sama dobiegniesz.
W sumie fakt. Powinnam. Jakiegoś wielkiego ciśnienia nie miałam. Forma tragiczna, właściwie jej nie było. Biegło mi się tak sobie. Na pewno inaczej niż w zeszłym roku. Bez Krystiana u boku. Za to z pięknymi widokami. Przy starcie było oberwanie chmury, kilometr dalej zaświeciło piękne słońce i na niebie pokazała się tęcza.
Głupawka na trasie. Foto: Alina Gunia
W trakcie biegu uczepiłam się jednej pani i za nią biegłam. Pod koniec udało mi się ją wyprzedzić, chociaż na 9 km miałam ochotę zejść z trasy. Na metę dobiegłam prawie 10 minut później niż w zeszłym roku. Cóż, nie zawsze można poprawiać wyniki. Mnie po kilku chorobach nie udało się. Ale będzie lepiej.
Dwa kroki i będzie już po :). Foto: Alina Gunia

Czas kiepski, ale stylówka musi być ;). 


Niedzielne Wings For Life World Run w Poznaniu. 
Tu pobiegłam dla tych co nie mogą. Cała opłata startowa była przeznaczona na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym.
Do Poznania przyjechałam sama z Piły. Po raz pierwszy zostawiliśmy na całą dobę Olka. Został pod dobrą opieką, ale było mi tak jakoś dziwnie. Z tego miejsca dziękuję moim kochanym Rodzicom i Edi za podjęcie tego wyzwania.

Na Malcie udało mi się zaparkować przy samym biurze zawodów, czyli głupi ma zawsze szczęście. Szybkie odebranie pakietu i szybkie spotkanie z zapracowanym mężem.
Do startu zostały 3 godziny, a ja poszłam spotkać z niewidzianą kilkanaście lat koleżanką Anią. Spacer do niej na herbatę i z powrotem można by nazwać rozgrzewką. Trochę kilometrów zrobiłam. Wracając zaczęły udzielać mi się emocje. Kolejny start przede mną, a ja znów nie jestem do końca przygotowana.
Przed startem

W zeszłym roku nie skorzystałam z okazji zrobienia sobie fotki z Michałem Kościuszko, kierowcą samochodu mety. W tym roku bardzo chciałam, ale nie było możliwości się do niego dopchać. Uczestników było dwa razy więcej i tym samym dwa razy więcej chętnych na selfie z mistrzem.
Catcher Car. Niestety bez Michała Kościuszko. 

Przyszedł czas na ustawienie się w swojej strefie startowej. Równo o 13 wyruszyłam na trasę z 3000 innych uczestników. Pogoda tym razem dopisała, czasem miałam wrażenie, że aż za bardzo. W ubiegłym roku wiało, padało i było bardzo zimno, w tym roku temperatura w okolicach 22 stopni i palące słońce. Cieszyłam się znajomością trasy. Wiedziałam jakie punkty po drodze będę mijać i gdzie w końcu będę mogła napić się wody.
Biegłam szybciej niż w Pile. Jednak dyszka zrobiona podczas Muzycznej Ćwiartki naprawdę dużo mi dała. Zwolniłam tylko przy punkcie odżywczym. Nie chciałam się wywalić na mokrej i śliskiej nawierzchni. Szybsi biegacze zostawili dywan ze skórek od bananów i już widziałam oczyma duszy swojej jak zbieram zęby z ulicy.
Tutaj podziękowania dla wolontariuszy! Podczas każdego biegu robią niesamowitą rzecz. Pomagają, dopingują i wspierają. Tym razem wpadli na genialny pomysł. Banany w czekoladzie. Na punktach czekolada się po prostu roztopiła. Wolontariusze maczali banany w tej czekoladzie i to był jeden z najwspanialszych posiłków podczas biegów jakie miałam przyjemność spróbować. 
Założyłam sobie w tym roku 12 km, po cichu chciałam przebiec 15 i przekroczyć tablicę z przekreślonym napisem Poznań. Niestety. Catcher Car dogonił mnie na 11 km. Kiedy ja kończyłam przygodę z tegorocznym Wings for Life na trasie w Poznaniu zostało 722 uczestników. Ostatni złapany Bartek Olszewski przebiegł 73 km. Szacunek i czapki z głów.
Po powrocie na Maltę dostałam kolejny medal do kolekcji. Na tym moje zwiedzanie się nie skończyło. Razem z Anią i jej synkami poszliśmy na lody na Starówkę. A co! Po takim wysiłku mi się należało. Tak jak zimne piwo na afterparty. Bo raz się żyje.
Jest i medal!


Za rok też będę chciała pobiec w tym niezwykłym biegu. Jeszcze nie wiadomo gdzie się odbędzie. Prawdopodobnie nie będzie to Poznań. A szkoda, bo atmosfera podczas biegu jest świetna. Kibice są naprawdę fantastyczni. Zobaczymy. W każdym razie będę tam. 

sobota, 25 kwietnia 2015

Wieczorne bieganie w Łazienkach - 4. edycja On the Run PGE

Odkąd powstał cykl biegów On the Run PGE bardzo chciałam w nim wystartować. W styczniu kiedy się zorientowałam już nie było miejsc, w lutym akurat w tym dniu była urodzinowa impreza Olka, w marcu udało się zapisać, ale pokonała mnie choroba. I w końcu w kwietniu w Dniu Ziemi udało się pobiec krętymi alejkami Łazienek Królewskich. 
I tym razem mieliśmy swojego kibica na trasie. Do Warszawy na szkolenie przyjechała siostra Krystiana Agnieszka. Zaprosiliśmy ją na spacer po parku i do kibicowania nam na trasie. 

Po krótkim rekonesansie, poszukaniu linii startu i zrobieniu zdjęć na ściance spotkaliśmy Alicję z Maćkiem. W marcu wystawiłam ją do wiatru z tym biegiem, ale gdy wzięła w nim udział sama, tak się jej spodobał, że namówiła męża na wspólny start. 
Po krótkim rozciąganiu ustawiliśmy się w blokach startowych. Adrenalina i emocje podczas biegu to jednak jest uzależnienie. Na pierwszym kilometrze było ciężko ze względu na duży tłok i kurz. Specjalnie zostaliśmy z tyłu, ale chyba to był błąd. Kurz jaki podniósł się ze żwirowej alejki był straszny. Na szczęście dalej było już lepiej. Cały dystans biegliśmy razem. Co było naprawdę bardzo fajne. 
Suszymy ząbki i machamy do każdego aparatu :)
Bieg super, atmosfera, oświetlenie Łazienek tym razem na zielono. W maju znów będę polować na pakiet startowy. 
Na mecie czekały na nas fluorescencyjne, święcące w nocy medale i... bratki w doniczkach wraz z nasionami pachnącego groszku. 
Po biegu zawinęliśmy się i pojechaliśmy zregenerować siły oraz pokazać Agnieszce jedno z fajniejszych miejsc w Warszawie, czyli Południk Zero. 
To był naprawdę miły wieczór w dobrym towarzystwie. 


Ewa

Krystian: W zeszłym tygodniu, po ponad trzech miesiącach od wystąpienia kontuzji zrobiłem kilometr w ramach testu, a potem szaleńczo porwałem się na ten pięciokilometrowy bieg. Początkowo chciałem tylko iść z kijami, ale zakazali ich w regulaminie, więc poczułem się usprawiedliwiony i normalnie pobiegłem... Z tego miejsca chciałbym podziękować żonie, że doholowała mnie do mety - bo moja kondycja przez trzy miesiące wróciła do stanu sprzed dwóch lat i myślałem że wypluje płuca. Adze za świetny filmik i niesamowity doping (wrażenia audiowizualne załączamy poniżej).

Tradycyjnie na koniec krótki filmik :). Enjoy!


niedziela, 19 kwietnia 2015

Mój pierwszy przebiegnięty kilometr…

Nie pamiętam kiedy i jak przebiegłem swój pierwszy świadomy kilometr. Mogę jedynie zgadywać, że miało to miejsce w okolicach Olszynki Grochowskiej parę lat temu (około 2010 roku, na wiosnę) i byłem po tym niezwykle zmęczony. Wcześniej zdarzało mi się oczywiście biegać, ale nigdy z założeniem, że robię to w jakimś ściśle sprecyzowanym celu. Kiedyś wystartowałem nawet w biegu na 5 km (Run Warsaw – chyba w 2006), ale to nie miało nic, a nic wspólnego z tym, czym bieganie jest dla mnie dzisiaj.

Pierwszy „świadomy” kilometr to był sposób na odstresowanie, czerpanie większej przyjemności z życia i wynikał z czystej chęci utrzymania dobrej kondycji i zdrowego serca. Sprawa stała się o wiele bardziej poważna, gdy w 2013 roku w moje ręce wpadł magazyn Runners World z programem przygotowań do maratonu rozpisanym na 16 tygodni. Perspektywa szybkiej drogi do sukcesu była kusząca i uległem jej. Okazało się, że dla chcącego nic trudnego, a przez te 4 miesiące przed ukończeniem Orlen Warsaw Maraton w 2014 roku wszystko się dla mnie zmieniło. Regularność treningu zacząłem traktować co najmniej tak samo poważnie jak regularność opłacania składek OC na samochód, albo rozliczania się z urzędem skarbowym. Plan stał się księgą wyznaczającą mój rytm tygodnia. Do niego dopasowywałem swoje zajęcia każdego dnia, tygodnia i miesiąca. Gdy złapałem kontuzję i okazało się, że oprócz nadmiernej ambicji, była ona też wynikiem ślepego zaufania do planu, otrzymałem niezwykle hardkorową lekcję. Dowiedziałem się, że ta „szybka ścieżka” była drogą na skróty. Zrozumiałem, że bijąc kolejne życiówki, zwiększając liczbę i długość treningów, jednocześnie nie dopuszczałem do głowy niezwykle istotnych informacji o diecie, rozciąganiu, dodatkowych ćwiczeniach, regularnym badaniu się itd. Myślałem że to dla super-zaawansowanych biegaczy, którzy są ode mnie szybsi i walczą o każdą sekundę. Nic bardziej mylnego. Wiedza i dbanie o siebie to coś, na co uwagę powinien zwracać każdy, kto w ogóle myśli o bieganiu.

W czasie kontuzji chciałem zastąpić bieganie jazdą na rowerze. To trudne, bo biegać można zawsze, a jeździć na rowerze nie – zwłaszcza ciężko się jeździ po zmroku bez silnego źródła światła ujawniającego nierówności drogi. Gdy w ciągu dnia na przykład praca nie pozwala mi pojeździć, na kolejny trening mogę czekać w nieskończoność – co może być powodem mojego coraz silniejszego zainteresowania amatorskim kolarstwem, bo zawsze nie mogę się już doczekać kolejnej przejażdżki. Ostatnio po godzinnej jeździe, zamiast do domu skierowałem się w inne miejsce. Nieznana siła powiodła mnie na bieżnię. I zgadnijcie co... Bieżnia była zamknięta! Hahaha. Żarcik. Nie była zamknięta. Nie była też zajęta.

W czwartek znowu przebiegłem swój pierwszy kilometr. Swój pierwszy kilometr po (a może jeszcze w trakcie trwania) kontuzji złamania zmęczeniowego kości piszczelowej. W efekcie tej próby dowiedziałem się, że zgodnie z przypuszczeniami, noga nadal boli. Ponad trzy miesiące przerwy niewiele dały. Ale mimo wszystko zachowuję ten kilometr tutaj. To pierwszy kilometr mojego nowego biegowego życia. Zaczynam wszystko od nowa. Już nigdy nic nie będzie takie samo jak przedtem. Już nigdy nic nie będzie takie jak dawniej. Żaden start, ani przygotowania do niego nie będą już przypominały tych, jakie czyniłem wcześniej! Oto mój pierwszy kilometr.

 
Krystian

niedziela, 29 marca 2015

I po półmaratonie.


To ja już po. 20 tygodni przygotowań. kilkaset kilometrów  i litrów potu na treningu. Wszystko to diabli wzięli przez chorobę, a nawet dwie.
3 dni przed, znów jakieś cholerstwo zaatakowało. Ale nie było wyjścia. Wiedziałam, że muszę pobiec mimo to i zrobiłam to.
Kolejny półmaraton przy zmianie czasu J. Debiut w Nocnej Ściemie i teraz 10. Półmaraton Warszawski. W Koszalinie było chyba jednak łatwiej.
Do Warszawy pojechałam SKMką. Stolica przywitała mnie mgłą - PKiNu nie było widać nawet z tramwaju jadącego po Marszałkowskiej.
Kto ukradł Pałac Kultury?

Poczłapałam się z współbiegaczami do Parku Saskiego. Muszę przyznać, że impreza była zorganizowana perfekcyjnie. Wszystko grało i było na czas. Naprawdę nie mam się do czego przyczepić.

Po kilku „telefonach do przyjaciół” poszłam się przebrać i na krótką rozgrzewkę. Po trzech kółeczkach wokół placu Piłsudskiego ustawiałam się w strefie zielonej czekając na start.
Spacer do linii startu umilałam sobie pogawędką z kolegą Łukaszem, którego namówiłam na bieg. Ale gdy on zobaczył bramy startowe popędził i tyle go widziałam.
Na początku biegło mi się naprawdę dobrze. Słoneczko, lekki wiatr, super kibice na trasie. Na 4. km zobaczyłam mój własny team. Olek, Krystian i Babcia Basia z transparentami. Super. Każdemu biegaczowi życzę takiego wsparcia jakie ja miałam.
Punkt kibicowania koło SGH

Mijały kolejne kilometry. Mój team się przemieścił i tym razem przybiłam z nimi piątki mocy na 8. km. Przy metrze Politechnika też stali J. Kocham Was J.
Kolejny przystanek Metro Wilanowska

Team został z tyłu, a ja wbiegłam na Trasę Łazienkowską. I tu 12km i pierwszy sygnał – Coś jest nie tak. Zwolniłam trochę. Po drodze spotkałam Anię Furtacz (drugi półmaraton razem ), ale Ania gnała do przodu.
13. km i już zaczęłam się rozglądać za krzakami. Na szczęście w okolicach Ludnej jest ich sporo J i tam zostawiłam śniadanie. Dalszych szczegółów Wam oszczędzę. Napiszę tylko, że banan na 15. km to jednak był błąd J.
Jestem naprawdę zbudowana postawą innych, którzy poświęcając swój cenny czas na trasie pytają się, co się dzieje - interesują się i wyrażają chęć pomocy! Dziękuję!

Na 17. km było trochę lepiej i to dzięki Asi i Zosi J. Dzięki dziewczyny, że na mnie poczekałyście. To wielki zastrzyk energii zobaczyć znajomą twarz i przybić piątkę mocy J.

18. km i podbieg pokonałam marszem. Nie byłam w stanie inaczej. I tu niespodzianka. Spotkałam kolegę z Dziennika, Rafała. Nie widzieliśmy się 7 lat i nagle spotkaliśmy się na wysokości stadionu Polonii  Warszawa. Bo co śmieszniejsze, pierwszym zadaniem jakie dostałam od Rafała w gazecie to było mierzenie wysokości trawy murawy na Konwiktorskiej.
I tak razem truchtając dopadliśmy mety.
Na pierwszym planie Rafał a za nim ja :)
Przy barierkach zobaczyłam Krystiana. To był naprawdę wspaniały widok. Mąż, który mnie wspiera przyszedł na metę i mi kibicuje.
Meta!!!


Nie jestem zadowolona z wyniku. Nie jestem zadowolona z przebiegu tego półmaratonu. Czas do Koszalina gorszy o 16 minut…. Tylko tam nie miałam 3 przystanków . Jest co poprawiać. Jest o co walczyć.

Piła! Nadchodzę! 6 września będzie mój!

Na koniec dziękuję wszystkim, dzięki dzisiaj się uśmiechałam: Krystian, Olek i Mama Basia. Asia, Kuba i Zosia. Rafał. Łukasz. Ania. Marta i Ula J

Dziękuję!!!!

A na koniec film nakręcony przez Krystiana: 

czwartek, 12 marca 2015

Krystian: no i nie wytrzymałem!

 
„Nie biegam, więc mnie ludzkość… [piii]” – napisała niedawno nasza koleżanka na blogu http://doprzodu-i-wgore.blogspot.com/. Tylko, że ona znowu biega po przeziębieniu, czy na co tam chorowała, a ja ze złamaną nogą kiszę się w domu już od połowy stycznia! Nadszedł czas, aby to zmienić. Co prawda lekarz jedynie nieśmiało pozwolił chodzić na basen, ale nadarzyła się nie lada okazja i zakupiłem używaną SZOSĘ. Cóż… Podobno każdy ma swój Le Tour. Kolega polecił znajomego, zresztą utalentowanego zawodnika 4x i enduro, któremu już stara szosa nie była potrzebna, no i decyzja zapadła. Jestem zadowolony, bo rowerek jest bardzo fajny i zdecydowanie wart niedużej kasy, którą musiałem za niego wyłożyć. No, ale żeby tak pisać, wpierw musiałem rowerek sprawdzić. Przy okazji okazało się, że po jeździe na nim noga nie boli – a to najważniejsze.
A było to tak. Pewnego pięknego dnia przyszedł pan listonosz, wtaszczył po schodach wielką paczkę i postawił w przedpokoju. Pół godzinki skręcania, uważania, żeby Olek nie pogubił moich narzędzi, no i gotowe. Szosowa rakieta w całej okazałości zaprezentowała mi się ślicznie. Wpinane pedały z systemem SPD zmieniłem na zwykłe (nie jestem nawet amatorem – czyli miłośnikiem kolarstwa – więc nie umiałbym ich używać nawet gdybym miał do nich specjalne buty). Założyłem koszyk na bidon (pod kolor) i prosty licznik. Następnego dnia pojechałem na nim do Warszawy, na Wyścigi. Wyszło 19 km w jedną stronę, czyli razem prawie 40, a rowerek spisał się świetnie. Noga, jak wspomniałem nie bolała, a o to właśnie chodziło. Dzisiaj wyprowadziłem swoją wyścigówkę na kolejny, tym razem zaledwie półgodzinny spacer. Tym razem zabrałem ze sobą kamerę. Było fajnie, ale z przygodami. Sami zobaczcie:

środa, 11 marca 2015

Mamy je! Już są!

Dzień dobry :)

Krystian nadal zmaga się z kontuzją, a mnie dopadł wirus. Lekarz kiedy zapytałam kiedy mogę wrócić do biegania, spojrzał na mnie jak na kosmitkę i najpierw upewnił się o czym mówię, a później wydał wyrok. Dwa tygodnie przerwy, jeśli nie chcę się z nim zobaczyć w szpitalu z powikłaniami.
Nie chcę. Pokornie przyjmuję diagnozę i siedzę w domu kurując się zgodnie z zaleceniami.

Ale tu nie o tym. Dotarły do nas koszulki! Mamy nasze barwy klubowe.
Tym samym 10. Półmaraton Warszawski pobiegnę w mojej pięknej koszulce, nówka pewex nie śmigana.


Zdjęcie będzie tylko moje, ale koszulki są trzy. Olek niesamowicie się ucieszył ze swojej i nie chciał jej zdjąć. Biegał w niej po mieszkaniu krzycząc: Z drogi, tu się biega!
Będą z niego ludzie!

A na koniec. Jutro miał być mój kolejny start. Od trzech miesięcy polowałam na pakiet startowy biegu PGE On The Run w Łazienkach. I w końcu udało się! Zapisałam się, Co nie było łatwe. 400 pakietów rozeszło się w ciągu 11 minut. Niestety nie pobiegnę. To miała być rekreacja. Miły wieczorny trening w pięknych okolicznościach przyrody z Alicją, koleżanką z pracy. Nie będzie.
Muszę zachować się racjonalnie i odpowiedzialnie i wykurować się. 29 marca o 10 muszę być gotowa do startu w półmaratonie, choć dziś blado to widzę.

niedziela, 22 lutego 2015

Koszulka - ciąg dalszy

Po uwzględnieniu Waszego odzewu powstały jeszcze dwa projekty:
Projekt 5


 
 Projekt 6

Poddajemy je pod głosowanie!

piątek, 20 lutego 2015

Koszulkę zaprojektować chcemy

Biegające Walczaki to prawdziwy team. Jemy razem, mieszkamy razem... a gdy któreś z nas akurat nie jest kontuzjowane, także biegamy razem (co zresztą sugeruje nazwa bloga)! Jak każdy team, Biegające Walczaki potrzebują wspólnych barw, stroju, który jeszcze bardziej ich zbliży i wyróżni w tłumie innych biegaczy oraz zmotywuje do treningu i walki na trasie.

Chcemy stworzyć coś fajnego, ale nie jest to proste. "Na szybko" udało nam się zdziałać to, co poniżej. Projekt 1 powstał z myślą o imprezie Hasetal Marathon (Niemcy - czerwiec), w którym to chyba jednak pobiegnie tylko Ewa (na jednym z krótszych dostępnych dystansów). Z kolei ostatni to mix niektórych rozwiązań.

Po co Wam to pokazujemy? Chcemy żebyście nam pomogli. Napiszcie czy coś z tego Wam się podoba i ewentualnie co chcielibyście zmienić. A może warto pomyśleć o czymś zupełnie innym?

Projekt 1
 Projekt 2
 Projekt 3 (z imionami)

 Projekt 4 (mix z imionami)

Oczywiście nowe pomysły wciąż kiełkują nam w głowach i jeśli powstanie coś nowego, też się tym z Wami podzielimy.

wtorek, 17 lutego 2015

Diagnoza: złamanie zmęczeniowe kości piszczelowej


O tym jeszcze nie było… Co prawda wspominaliśmy już, że byłem kontuzjowany, ale co tak naprawdę się stało dowiedziałem się wczoraj. To przez to nie wziąłem udziału w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim. Coś takiego przydarzyło mi się po raz pierwszy. Trenowałem, jak prawie co dzień i nagle poczułem ból. Tradycyjnie zignorowałem go. Nie lubię gdy coś mnie boli i w pierwszym odruchu staram się o tym zapomnieć. I choć czytałem o tym wiele razy, słuchałem rad kolegów, tamtego dnia, na własnej skórze przekonałem się, że popełniam błąd. Jakieś 7 km dalej musiałem przerwać bieg i ledwo dokuśtykałem do domu.

Zrobiłem przerwę, ale nie pomogło. Poszedłem do fizjoterapeuty, ale nie pomogło. Zacząłem ćwiczenia znalezione w necie, ale nie pomogło. Kupiłem sobie taśmę taką do zaklejania gdy bolą mięśnie i starałem się nią usztywniać bolący przód nogi i kolano, ale nie pomogło. Na dwa dni przed wyjazdem w góry wyszedłem „na próbę”. To był błąd. Przebiegłem 800 metrów i ledwo wróciłem do domu. Pojechaliśmy w Bieszczady, ale w wymarzonym maratonie do którego przygotowywałem się całymi tygodniami nie wystartowałem. Po powrocie wybrałem się do lekarza rodzinnego po odpowiednie skierowania. W końcu trafiłem do ortopedy. Diagnoza: złamanie zmęczeniowe kości piszczelowej – prawie niewidoczne na zdjęciu. Aktualnie w fazie zrastania.

- Panie doktorze – zapytałem. Czy chodzi o to że za dużo biegałem, czy o to że piłem za mało mleka?
- Na pewno nie pił pan za mało mleka – odpowiedział.

Kiedyś gadałem o tym bólu z kolegą Kubą i zrobiłem sobie takie podsumowanie tego ile przebiegłem w cyklu treningowym poprzedzającym Zimowy Maraton Bieszczadzki. No i wyszło tak:
wrzesień 219 km (przygotowanie do Nocnej Ściemy)
październik 140 (razem z Nocną Ściemą – maraton)
listopad 140
grudzień 251
styczeń do kontuzji 85 (w dwa tygodnie - w tym 30 km po Górach Świętokrzyskich)

To, gdzie popełniłem błąd dobrze widać na tym podsumowaniu. Po prostu zbyt drastycznie zwiększyłem obciążenie. Mogłoby to być winą planu treningowego, niebezpiecznego dla tak mało doświadczonego biegacza jak ja, ale chyba bezpieczniej będzie stwierdzić, że to ja sprowadziłem niebezpieczeństwo na siebie zdrowo przeginając. Dołożyłem po 5 km do każdego długiego wybiegania, a także nie robiłem nic prócz biegania, nie rozciągałem się i nie uzupełniałem treningu o inne ćwiczenia.

Na szczęście za jakiś miesiąc będę mógł pójść na basen, a za dwa powoli wracać do biegania. Maraton, który wcześniej planowałem na czerwiec odpada. Ale zrobię co w mojej mocy żeby pobiec we wrześniu „połówkę” w Pile. No i chyba dam radę wrócić za rok w Bieszczady. I niech to ostatnie będzie moim nowym/starym celem do zaliczenia.

piątek, 6 lutego 2015

#mygoal 2015

Dziś ktoś zapytał mnie o moje plany startowe w tym roku. Kilka imprez chcę zaliczyć, pierwsza już niedługo. 
29 marca mam zamiar stanąć na starcie 10. PZU Półmaratonu Warszawskiego. A reszta?

Jedna z nich to poznański Wings for Life World Run. Wracając w tamtym roku w autobusie pełnym biegaczy obiecałam sobie wrócić do stolicy Wielkopolski za rok.
Dlatego już dawno się zapisałam i czekam.
Do startu w WfLWR zostały 3 miesiące. Trzeba podjąć jakieś postanowienia i jakiś cel. 
Co prawda nie użyłam kalkulatora tempa na stronie biegu klik link, ale tak sobie myślę, że muszę pokonać samą siebie i pobiec dalej niż w zeszłym roku. 

Dlatego cel na ten rok: wybiec poza granicę Poznania.

W poprzedniej edycji do przekreślonego znaku Poznań zabrakło mi jakieś 200 m. 
© Sebastian Wolny/Red Bull Content Pool

W tej postaram się z uśmiechem na ustach dać radę. Tym razem najprawdopodobniej nie będę mieć wsparcia na trasie w postaci męża biegnącego daleko z przodu. 
Ale na pewno się uda!