niedziela, 19 kwietnia 2015

Mój pierwszy przebiegnięty kilometr…

Nie pamiętam kiedy i jak przebiegłem swój pierwszy świadomy kilometr. Mogę jedynie zgadywać, że miało to miejsce w okolicach Olszynki Grochowskiej parę lat temu (około 2010 roku, na wiosnę) i byłem po tym niezwykle zmęczony. Wcześniej zdarzało mi się oczywiście biegać, ale nigdy z założeniem, że robię to w jakimś ściśle sprecyzowanym celu. Kiedyś wystartowałem nawet w biegu na 5 km (Run Warsaw – chyba w 2006), ale to nie miało nic, a nic wspólnego z tym, czym bieganie jest dla mnie dzisiaj.

Pierwszy „świadomy” kilometr to był sposób na odstresowanie, czerpanie większej przyjemności z życia i wynikał z czystej chęci utrzymania dobrej kondycji i zdrowego serca. Sprawa stała się o wiele bardziej poważna, gdy w 2013 roku w moje ręce wpadł magazyn Runners World z programem przygotowań do maratonu rozpisanym na 16 tygodni. Perspektywa szybkiej drogi do sukcesu była kusząca i uległem jej. Okazało się, że dla chcącego nic trudnego, a przez te 4 miesiące przed ukończeniem Orlen Warsaw Maraton w 2014 roku wszystko się dla mnie zmieniło. Regularność treningu zacząłem traktować co najmniej tak samo poważnie jak regularność opłacania składek OC na samochód, albo rozliczania się z urzędem skarbowym. Plan stał się księgą wyznaczającą mój rytm tygodnia. Do niego dopasowywałem swoje zajęcia każdego dnia, tygodnia i miesiąca. Gdy złapałem kontuzję i okazało się, że oprócz nadmiernej ambicji, była ona też wynikiem ślepego zaufania do planu, otrzymałem niezwykle hardkorową lekcję. Dowiedziałem się, że ta „szybka ścieżka” była drogą na skróty. Zrozumiałem, że bijąc kolejne życiówki, zwiększając liczbę i długość treningów, jednocześnie nie dopuszczałem do głowy niezwykle istotnych informacji o diecie, rozciąganiu, dodatkowych ćwiczeniach, regularnym badaniu się itd. Myślałem że to dla super-zaawansowanych biegaczy, którzy są ode mnie szybsi i walczą o każdą sekundę. Nic bardziej mylnego. Wiedza i dbanie o siebie to coś, na co uwagę powinien zwracać każdy, kto w ogóle myśli o bieganiu.

W czasie kontuzji chciałem zastąpić bieganie jazdą na rowerze. To trudne, bo biegać można zawsze, a jeździć na rowerze nie – zwłaszcza ciężko się jeździ po zmroku bez silnego źródła światła ujawniającego nierówności drogi. Gdy w ciągu dnia na przykład praca nie pozwala mi pojeździć, na kolejny trening mogę czekać w nieskończoność – co może być powodem mojego coraz silniejszego zainteresowania amatorskim kolarstwem, bo zawsze nie mogę się już doczekać kolejnej przejażdżki. Ostatnio po godzinnej jeździe, zamiast do domu skierowałem się w inne miejsce. Nieznana siła powiodła mnie na bieżnię. I zgadnijcie co... Bieżnia była zamknięta! Hahaha. Żarcik. Nie była zamknięta. Nie była też zajęta.

W czwartek znowu przebiegłem swój pierwszy kilometr. Swój pierwszy kilometr po (a może jeszcze w trakcie trwania) kontuzji złamania zmęczeniowego kości piszczelowej. W efekcie tej próby dowiedziałem się, że zgodnie z przypuszczeniami, noga nadal boli. Ponad trzy miesiące przerwy niewiele dały. Ale mimo wszystko zachowuję ten kilometr tutaj. To pierwszy kilometr mojego nowego biegowego życia. Zaczynam wszystko od nowa. Już nigdy nic nie będzie takie samo jak przedtem. Już nigdy nic nie będzie takie jak dawniej. Żaden start, ani przygotowania do niego nie będą już przypominały tych, jakie czyniłem wcześniej! Oto mój pierwszy kilometr.

 
Krystian

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz