„Nie biegam, więc mnie ludzkość… [piii]” – napisała niedawno
nasza koleżanka na blogu http://doprzodu-i-wgore.blogspot.com/.
Tylko, że ona znowu biega po przeziębieniu, czy na co tam chorowała, a ja ze
złamaną nogą
kiszę się w domu już od połowy stycznia! Nadszedł czas, aby to zmienić. Co
prawda lekarz jedynie nieśmiało pozwolił chodzić na basen, ale nadarzyła się nie
lada okazja i zakupiłem używaną SZOSĘ. Cóż… Podobno każdy ma swój Le Tour. Kolega
polecił znajomego, zresztą utalentowanego zawodnika 4x i enduro, któremu już
stara szosa nie była potrzebna, no i decyzja zapadła. Jestem zadowolony, bo
rowerek jest bardzo fajny i zdecydowanie wart niedużej kasy, którą musiałem za
niego wyłożyć. No, ale żeby tak pisać, wpierw musiałem rowerek sprawdzić. Przy
okazji okazało się, że po jeździe na nim noga nie boli – a to najważniejsze.
A było to tak. Pewnego pięknego dnia przyszedł pan
listonosz, wtaszczył po schodach wielką paczkę i postawił w przedpokoju. Pół
godzinki skręcania, uważania, żeby Olek nie pogubił moich narzędzi, no i
gotowe. Szosowa rakieta w całej okazałości zaprezentowała mi się ślicznie. Wpinane
pedały z systemem SPD zmieniłem na zwykłe (nie jestem nawet amatorem – czyli miłośnikiem
kolarstwa – więc nie umiałbym ich używać nawet gdybym miał do nich specjalne
buty). Założyłem koszyk na bidon (pod kolor) i prosty licznik. Następnego dnia
pojechałem na nim do Warszawy, na Wyścigi. Wyszło 19 km w jedną stronę, czyli
razem prawie 40, a rowerek spisał się świetnie. Noga, jak wspomniałem nie
bolała, a o to właśnie chodziło. Dzisiaj wyprowadziłem swoją wyścigówkę na
kolejny, tym razem zaledwie półgodzinny spacer. Tym razem zabrałem ze sobą
kamerę. Było fajnie, ale z przygodami. Sami zobaczcie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz