środa, 28 stycznia 2015

Z cyklu przeżyjmy to jeszcze raz: Nocna Ściema 2014 – ostatni weekend października

Nie biegamy od lat, ale mamy na koncie kilka fajnych wspomnień z biegów, którymi chcielibyśmy się z Wami podzielić. Na pierwszy ogień: Nocna Ściema – jedyny taki bieg, w którym na dzień dobry istnieje szansa złamania życiówki w maratonie lub półmaratonie o godzinę…

Z Piły do Koszalina wyruszyliśmy w sobotę po pysznym obiedzie, który przygotowała moja żona. Na miejscu zgłosiliśmy się do biura zawodów. Pierwsze wrażenie: super. Wszystko dobrze oznaczone, fachowe biuro, szybka i sprawna obsługa i mnóstwo wolontariuszy, którzy pracowali przy biegu.
 
Pakiety startowe odebrane. Na Nocnej Ściemie można sobie wybrać numer startowy, ja wybrałam datę urodzin Olka. 
Nocna Ściemo! Jesteście dobrze ogarniętymi zawodami.

Odebraliśmy pakiety, wypełniliśmy ankiety mające na celu ulepszenie już dobrego biegu, po czym udaliśmy się na pasta party. W restauracji „Studnia” party było, ale obsługa słabo dawała radę. Kolejka maratończyków czekała przy barze aż zwolni się jeden z zaledwie dwóch stolików przeznaczonych dla niecałych 150 osób mających makaron za free (maratończyków oczywiście) i 500 osób płacących po piątaku za michę (uczestników półmaratonu). Nie ma co, party na bogato! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kolejka zacieśniała więzy, a wieczerza przy wspólnym stole z innymi uczestnikami biegu dawała okazję do zawarcia nowych znajomości. Tak było i w naszym przypadku. Poznaliśmy pana z Piły, startującego w maratonie w kategorii wiekowej M55, który jednocześnie jest instruktorem karateką (1 dan) oraz morsem – cóż za osobowość! (To ja się dopiero pytam, skąd on bierze siłę? Zwłaszcza że rok temu odciął sobie piłą... hahaha w Pile odciął sobie piłą pół łydki… No. Tutaj już nie jest do śmiechu. Trzy miesiące później pobiegł w pilskim półmaratonie).

Na halę sportową, gdzie było biuro zawodów i miejsce do spania wróciliśmy około 20:00. Nadmiar czasu postanowiliśmy wykorzystać nadrabiając zapasy przed mającym nastąpić dnia następnego deficytem snu. Przydały się śpiworki. Przy nienajlepszej tego dnia pogodzie, Morfeusz szybko o nas zadbał. Spało nam się tak fajnie, że Ewa nawet nie za bardzo chciała się ruszyć na oficjalne otwarcie. Ale przecież po to przyjechaliśmy wcześniej – żeby na nim być. Dlatego poszliśmy. Organizator Nocnej Ściemy, którego poznaliśmy w kinie, na podstawie przedstawionej prezentacji i filmów jawił się jako koszaliński i ogólnopolski krzewiciel/guru biegania. Niezaprzeczalny fakt: „Trudno jest przyciągnąć uczestników na nocny maraton” – powiedział w którymś z materiałów wyświetlanych na wielkim ekranie Michał Bieliński. Wielki szacun dla tego pozytywnie zakręconego świra za to, że mu się udało! Stary, niech dzięki tobie biega cały świat. Jestem za!

Pomysł z wyjściem na otwarcie zawodów do kina okazał się trafiony. Prezentowany film „Czekając na Joe”, oparty na faktach, był idealny żeby na nim pospać. Widoczki, muzyczka, główni bohaterowie wspinają się, ryzykują życiem, potem znów się wspinają, a przez kolejne 60 minut schodzą z góry, łamią sobie nogi, ciągle ryzykują życiem, w zasadzie już nie żyją, ale schodzą z góry, przecinają liny od których zależy życie kolegów, schodzą z góry, ryzykują, walczą o życie, zieeeeeewwwwww… Minęła północ. 15 minut przed godziną pierwszą opuściliśmy seans i wróciliśmy do hali. Przebraliśmy się i na start.

Selfik przedstartowy musi być. 


O BIEGU (KRYSTIAN):

Do ostatniej chwili nie wiedziałem w co się ubrać. Zbyt grubo i po paru kilometrach miałbym na sobie zimny i nieprzyjemny w dotyku, ciężki worek nasiąknięty wodą. Zbyt cienko, a podmuchy wiatru skutecznie zniechęciłyby mnie do biegu. Pogoda nie rozpieszczała. Było zimno. Chyba około 4 stopni, ale czuć było jakby był mróz. Gdy doszliśmy na stadion pomogła rozgrzewka… trochę pomogła. Ogarnęła nas gorączka przedstartowa i zapomnieliśmy o śnie. Zrobiliśmy wspólne fotki z panem z Piły i nie mogliśmy się doczekać rozgrzewki ogólnej. Tej zabrakło… Start honorowy, przemarsz na start ostry. „Pik” na zegarku, dotknięcie ekranu w telefonie na Endomondo, buziaka dla Ewy i w drogę.

Pierwszy podbieg, który trzeba było pokonać żeby wybiec z niecki stadionu nie wydawał się wtedy trudny. Potem zakręt i z górki. Leciałem wyprzedzając kolejnych zawodników. Jedynie pulsometr przypominał żeby zwolnić. To dopiero początek. Jak jest z górki, to potem jest też pod górkę. Potem znowu z górki, ale łagodnie i znowu nieco ostrzej pod górkę. Potem z górki, koło stadionu, i znowu pod górkę. Kawałek po płaskim, lekko z górki i zbieg na stadion. Przekroczenie linii mety, obiegnięcie stadionu dokoła i… kolejne wybiegnięcie z niecki stadionu. To było najgorsze. Pod koniec w tym miejscu prawie nie czułem nóg.

Ale po kolei. Na stadionie znajdował się znakomity punkt odżywczy. Miałem żele, ale punkt był dobrze wyposażony i każdy znalazłby tam coś dla siebie. Woda i izotoniki były podawane bardzo, bardzo sprawnie. Szło mi nieźle. Czułem się dobrze. Poza tymi podbiegami… W tym miejscu trochę się może usprawiedliwię, ale dokuczały mi tak dlatego, że w Pruszkowie ich po prostu nie ma. W Pruszkowie biega się po płaskim. W Koszalinie nie było jakichś gór. Ale są to ulice, na których nie postawimy auta bez zaciągniętego ręcznego hamulca – no tak po prostu jest. W dodatku te pochyłości są długie. Za trzecim, albo czwartym kółkiem, wybiegając z niecki stadionu zobaczyłem Ewę. Najbardziej interesowało ją, jak ja się czuję. Kompletnie się sobą nie przejmowała. No i nagle się rozpadało. Siąpił z nieba kapuśniaczek. Odzież mokra już od potu zaczynała robić się coraz cięższa, a mi zaczęło doskwierać zimno. Skończyłem czwarte kółko poniżej dwóch godzin. Zrobiłem półmaraton poniżej dwóch godzin, a biorąc pod uwagę czas „Ściemniony”, poniżej godziny! Było super, ale już na piątym kółku poczułem że siły mnie opuszczają. Gdy je kończyłem i wpadłem na stadion, nagle poczułem, że muszę, ale to natychmiast muszę iść do toalety. Wydaje mi się, że w życiu każdego biegacza taki moment jest trudny. Jeśli tego nie zrobisz, rozerwie cię od środka, a jeśli się zatrzymasz, stracisz cenny czas. Żeby coś zobaczyć w ciemności, musiałem lekko uchylić drzwi… Nocna Ściemo! Jeśli coś w waszym biegu jest do poprawy, to światło w toaletach, którego po prostu brakuje.

Potem pojawiła się kolejna trudność. Trzeba było wrócić do biegu. Nigdy wcześniej po zatrzymaniu nie udało mi się tak sprawnie wrócić na trasę. Wybiegłem z toi toia jak z procy! Zahaczyłem o punkt odżywczy i złapałem wodę, żeby popić piąty żel. Moje szóste kółko było przełomowe. To nie był kryzys. Po prostu nogi biegły wolniej. Objawiły się braki w zaniedbywanym treningu. Tak jak poprzednio wyciąłem go z Runner’s World – tylko ten był bardziej intensywny. A zaniedbywałem go tłumacząc sobie, że mój organizm woła o pomoc, że plan jest za ciężki. Błąd. Trzeba było robić wszystko jak na kartce…

To chyba wtedy straciłem cały czas jaki udało mi się zyskać na pierwszej dwudziestce. Deszcz przestał już padać, ale nogi dosłownie zaczynały mi się ślizgać. Na ulicy osiadła szadź. Choć zwalniałem, na końcach podbiegów nie czułem nóg, a w pulsometrze kończyła się skala. Na siódmym kółku, na najdłuższym zbiegu nie mogłem już nawet przyspieszyć. Każde kółko było niczym przedłużający się w nieskończoność interwałowy trening. Być może nie przeszkadzałoby mi to tak, gdyby trasa nie była tak powtarzalna, albo gdyby kółko było dłuższe. Tymczasem wszystko stało się bardzo monotonne. Tak monotonne, że zacząłem się gubić i nie wiedziałem gdzie jestem. Endomondo od dłuższego czasu nie działało. Na którym byłem okrążeniu podpowiadał jedynie zegarek. Czas uciekał. Na siódmym kółku wiedziałem już że nie osiągnę celu i nie złamię czterech godzin, czyli „ściemnionych” trzech. Po raz siódmy minąłem tablicę z liczbą 40. To teraz, czy jeszcze nie? – pomyślałem. Jeszcze nie. Dalej minąłem 35 kilometr. Jeszcze dwa i wbiegam na stadion. Ewa - już w cywilnym stroju – dopinguje mnie. Wołam: „Jeszcze kółeczko i już do Ciebie wracam, czekaj tu na mnie”. Obiegam stadion, widzę pana z Piły. Przybijamy „piątkę mocy”. Mówię: „Już niedaleko!” Ale nie miał czasu gadać, zobaczył medyka i woła: „Przepraszam, mógłby mi pan trochę rozmasować…” nie słyszę jak kończy. Jestem parę metrów dalej a muzyka w słuchawkach to zagłusza. I ostatni raz pierwszy podbieg… I ostatni raz przedłużające się zbieganie. Wykrzesuję resztki sił, staram się biec szybciej. Mijam kilka osób. Od początku imprezy zdążyłem się już przyzwyczaić do tych idących, a potem podbiegających, których z biegu na bieg jest chyba coraz więcej. Ni to przegrani, ni to zwycięzcy – piep… Galloway. Albo się biega, albo nie! Dlaczego jeden barani róg z drugim idzie i to idzie zawsze po wewnętrznej?! Koledzy, którzy ukończyli półmaraton także niezwykle szybko pozapominali o innych. Tyralierą rozciągnięci na trasie biegu maszerują w kierunku hali. „Halooo! Tu się biega!” – krzyczałem i rozpychałem się łokciami (niestety musiałem, bo inaczej uderzyłbym niechybnie w płot), gdy kilka kółek wcześniej wybiegałem ze stadionu. Ale teraz byłem już po zbieganiu w najniższym punkcie trasy i stąd znowu było pod górkę. Potem z górki i znów pod górkę. „Może ta metoda z marszobiegiem jest dobra…” – myślę. A potem: „Nie. Nie ma takiej opcji, jeśli się zatrzymasz, przegrasz. Zapomnij o tym”. No może dosłownie brzmiało to nieco inaczej, jednak gdy mój syn nauczy się czytać, nie chciałbym, żeby przeczytał na blogu swojego „starego” te prawdziwe słowa. Ostatni raz mijam starą, chyba amerykańską karetkę koszalińskiego pogotowia. Jestem na górze. Mijam upragnioną czterdziestkę. Teraz w dół koło stadionu i w górę do ronda, wyprzedzam kolejnych zawodników. Na szczycie znów opadam z sił. Długa prosta i zbiegam już wąską ulicą między kamienicami, koło kina, w którym tak dobrze mi się spało. Czuję resztkę sił. Z całą pewnością zmienię markę żeli. Jeszcze w lewo, może 50 - 100 metrów i stadion. Wbiegam na niego, łzy napływają mi do oczu. Czuję jakby napływały. To nie dzieje się naprawdę. Nie mam już chyba na tyle wody, żeby organizm tracił ją na łzy. Już nie mam żeli, które pakowałem w siebie co pięć kilometrów. Właśnie to, że miałem je odliczone, utwierdza mnie w przekonaniu, że to właśnie jest meta. Obiegam boisko i nie dalej niż sto metrów przede mną jest. Ewa z prawej krzyczy. Nie wiem co krzyczy, bo ja też już krzyczę. Drę się w niebogłosy. Zaczynam sprint. Chcę, żeby to się już skończyło. Jak najszybciej, teraz, zaraz natychmiast. I wpadam na metę. Konferansjer, który czwartą godzinę na zimnie niestrudzenie nawija, wyczytuje mnie z imienia i nazwiska. Czyta klub. Mój finisz oglądam jak film z narratorem z offa. „I podbiega do niego żona” - słyszę. Ewa obejmuje mnie, a ja najchętniej bym się rozpłakał. Jakiś facet rozwiązuje mi sznurowadła i zabiera czip. Jakaś pani pyta o numer. Dostałem medal. Dostałem funkcyjną koszulkę, która należy się tylko i wyłącznie zawodnikom, którzy ukończyli maraton podczas Nocnej Ściemy. Ewa ustawiła mnie do zdjęcia. Ledwo mogłem mówić. Temperatura zrobiła swoje. Ewa zaprowadziła mnie na pomidorówkę (od restauracji Studnia) – słoną. Dobrze że słoną, bo potrzebowałem soli. Strefa ciepła zadziałała. Zjadłem zupę, zanosząc się przy tym jeszcze kilka razy ze wzruszenia. To było coś… Nie było aż tak jak za pierwszym razem (Orlen Warsaw Marathon 2014), jednak myśl o tym, że pierwszy raz nie był jedynym, to coś także nie do przecenienia. Emocje zaczynały opadać, a ja zacząłem czuć ból i zmęczenie. Poszliśmy do hali.

Szczęśliwy Krystian na mecie swojego drugiego maratonu


Mieliśmy, jak mawia nasz przyjaciel, „tak szczwany plan, że gdyby przyczepić mu ogon mógłby zostać lisem”. Chcieliśmy po biegu pojechać nad morze na wschód słońca i wrócić do Koszalina na rozdanie nagród. Gdy spod prysznica przyszedłem do śpiworka, gdzie leżała już Ewa, zdecydowaliśmy, że odłożymy to na potem. Poza tym, wydaje mi się, że właśnie wtedy spadł deszcz. Zresztą mgła była przez cały czas taka, że i tak nic byśmy nie zobaczyli.

Obudziły nas odgłosy rozwijanych roll-up’ów sponsorów. Oto 5 metrów od nas stanęło podium. Mocny konferansjer, prawie niezmienionym po całej nocy głosem, wyczytywał kolejne nazwiska. Mnóstwo kategorii wiekowych, nagród specjalnych, losowań… Nie udało się wylosować Garmina, ani nawet książki. Za to Ewa dostała upominek dla pań, które ukończyły półmaraton. Chyba wszyscy poza mną na sali dostali jakiś prezent od organizatorów, czy partnerów. Morze nagród – oto Nocna Ściema. Wystarczy odrobina farta.

Po wszystkim zebraliśmy się i pokuśtykaliśmy do samochodu. Pojechaliśmy nad morze. Nie do Mielna, a kawałek dalej. W Unieściu, od parkingu do plaży jest po prostu trzy razy bliżej i nie trzeba było tyle chodzić. Gdy stanęliśmy na piasku i zobaczyliśmy rybackie kutry (dalej się dojrzeć nic nie dało, taka była mgła), wiedziałem, że na Nocną Ściemę w przyszłym roku nie wrócę. Ale za parę lat, gdy spróbuję smaku innych niebanalnych imprez, a miejskie maratony mi się przejedzą, powrócę tam silniejszy i jeszcze bardziej pewny siebie, a przede wszystkim lepiej przygotowany…

Czy pomyślelibyście, że uprawiając sport amatorsko można mieć prawdziwych kibiców? My ich mamy! Choć w zawodach nie przybiegamy w czubie, codziennie nas wspierają, motywują, dodają otuchy i odwagi. Cierpliwie słuchają, gdy marudzimy, że na treningu było źle, albo przechwalamy się swoimi wynikami. Nie oceniają, za to wierzą w nas całym sercem. Życzą nam jak najlepiej i są z nami gdy startujemy. Dostajemy od nich sms-y, maile, telefony przed imprezami, w których biegniemy. Dziękujemy Wam za to. Prosimy o więcej!

O BIEGU (EWA):

Ten start miał być najważniejszy w sezonie. Mój debiut w półmaratonie. Na 10 kilometrów nawet nieźle mi szło. Od 2013 poprawiłam wynik o 9 minut. To na takiego świeżaka jak ja chyba dobrze. Plan treningowy wygrzebany w sieci zrealizowany w ok. 90%, no może w 85%. Odpadł jeden z najważniejszych treningów po tym jak pewna pani wjechała we mnie swoim rowerkiem z balonami na pruszkowskim wiadukcie. Tydzień wyjęty z życiorysu i treningów, bo i kolano i bark nie był do użytku. I nie wspomnę o dwóch tygodniach we Włoszech, gdzie ostatnią rzeczą o której myślałam było bieganie. Bardziej zajmowało mnie wybór wina do kolacji i smak lodów pochłanianych codziennie.
Na tydzień przed Ściemą udało się pobiec małą pętelkę pruszkowską przez Mosznę, Koszajec, Biskupice, Brwinów i Parzniew. Myślałam sobie dałam radę 20km dam i 21. Trzy dni przed startem poczłapałam na 6 km wokół Pruszkowa. Oj nie było wesoło. Ale zgodnie z powiedzeniem mojego brata: „Nie takie sztuki kładliśmy”. Postanowiłam o tym nie myśleć.
Pojechaliśmy w piątek do Piły, w sobotę rano czas spędziliśmy ganiając po placu zabaw Olka i robiąc sobie głupie fotki. 
No comments. 

 
14 godzin do startu

Kilka godzin później wyjeżdżaliśmy do Koszalina zostawiając go po raz pierwszy samego na noc. Dla mnie to chyba był największy stres. Jednak czas było przeciąć pępowinę. Był w najlepszych rękach Babci Krysi i swojej Mamy Chrzestnej Cioci Edi i na pewno nic nie miało prawa mu się stać.

Krystian już wcześniej pisał o warunkach jakie zastaliśmy. Wszystko super. Naprawdę nie ma do czego się przyczepić. Od razu widać imprezę przygotowywaną przez biegacza.   
Tym razem miałam szczęście spotkać kogoś znajomego na biegu. Czas do startu umiałam sobie pogawędką z Anią Czaplą, koleżanką z Tygodnika Nowego. Ania też na bieg przyjechała z mężem. Tak jak my wspólnie biegają i zaliczają kolejne zawody. Mam nadzieję się z nimi spotkać jeszcze nie raz na trasie. 
Gdy zostało pół godziny do startu, postanowiliśmy wytoczyć się z ciepłego budynku Politechniki Koszalińskiej. Na dworze nie było najprzyjemniej, dzięki Bogu i mojej Kochanej Mamusi było mi ciepło. Przed samym wyjazdem Mamusia kupiła mi ciepłą bluzę (God Bless Lidl i ich biegową kolekcję Crivit), bo oczywiście swoją przygotowaną na bieg zostawiałam w Pruszkowie. 
Przed samym startem zestaw standard, czyli selfiki sprzed linii startu, buziaki na szczęście. I ruszyliśmy. Wybiegłam ze stadionu i lecę sobie spokojnie równym tempem. I tak do pierwszej górki. W mojej głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl. Co ja tu robię? Zimno, ciemno i do domu zdecydowanie za daleko. No dobrze, ale jak już zaczęłam to głupio zejść z trasy. Trzeba skupić się na czymś innym a nie na myśleniu o fatalnej trasie i o tych podbiegach. Liczyłam kibiców na trasie i tutaj dziękuję pewnej starszej parze stojącej gdzieś na skrzyżowaniu, którzy przybili piątki i życzyli szczęścia. Szukałam aparatów do których można byłoby pomachać. Później postanowiłam poszukać męża. Wypatrywałam go 3 kółka, czyli 15 km. Zobaczyliśmy się przy bramie stadionu. Zdążyłam tylko krzyknąć czy jest z nim ok. Było ok. Ze mną już trochę mniej, ale zostało 5 km do mety, więc postanowiłam zacząć przyspieszać. Gdy już się rozpędziłam zaczął padać śnieg z deszczem. Zmiana warunków sprawiła niezły poślizg na najdłuższym podbiegu. I tu pojawił się kryzys. 19 km. Zostały dwa do mety, a mnie tu strzyka, tam boli i stare buty znów mnie obtarły. Nagle mnie olśniło. Żegnając się z Olkiem obiecałam mu przywieść nowy medal. Podziałało lepiej niż energetyk. Matka dostała skrzydeł, bo przecież nie mogłam zawieść syna. Wbiegając na ostatnie okrążenie byłam szczęśliwa, w końcu koniec. Jak na debiut trasa nie była idealna. Chyba wolałabym biec trasą zróżnicowaną niż taką potęgującą uczucie bycia jak chomik w klatce, gdzie trzeba biegać w kółko.
Za linią mety dostałam medal, butelkę zmrożonej wody (brrrrr!), jakiś miły pan zabrał ode mnie czipa. Powlokłam się po zupę pomidorową. Stojąc w strefie ciepła udało mi się znaleźć w tłumie i dopingować na końcu biegu Anię. Chwilę później spotkałam się z Krystianem po jego 26 km.

Później poczłapałam się do szatni. Przebrałam i wróciłam na stadion na ostatnie dwa okrążenia Krystiana. Stojąc na przejmującym zimnie myślałam o kolejnym półmaratonie. Tym razem to będzie Warszawa. W końcu trzeba zaliczyć jakiś poważny bieg w stolycy.

Są i medale. 


niedziela, 25 stycznia 2015

Zimowy Maraton Bieszczadzki i Zimowa Bieszczadzka Dycha – relacja z biegu


Ewa przed startem sprawdza trasę ;)

Zimowa Bieszczadzka Dycha i Zimowy Maraton Bieszczadzki - Nie dajcie się zwieść. Pistolet nie wystrzelił :D

Zwycięzca Zimowej Bieszczadzkiej Dychy



O Zimowym Maratonie Bieszczadzkim dowiedzieliśmy się przypadkiem, gdy na Facebooku zalajkowała go Sportowa Mama. Ponieważ Krystian od dawna odczuwał pragnienie wejścia na wyższy poziom ekstremum niż maraton uliczny oferta wydała się ciekawa – poza tym marka pod którą maraton miał się odbyć (Bieg Rzeźnika) zobowiązuje. Ostatecznie trasa wygrała z „Zamiecią” (24h ultra na Skrzyczne) – na mapie wyglądała na łatwiejszą. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że żadne z nas nigdy nie biegało czegoś takiego. Miał być to pierwszy bieg górski Krystiana. Ewa, nawet o czymś takim nie myślała…
Maratończycy na trasie Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego

Szybka rejestracja na stronie do maratonu, opłata wpisowego, rezerwacja pensjonatu, zaklepanie wolnego w pracy, klamka zapadła – jedziemy do Cisnej. Artykuł Panny Anny na stronie National Geographic dobrze wróży... Niestety sprawca zamieszania, okrzyknięty przez całą rodzinę „wariatem” Krystian musiał dać za wygraną. Wiele tygodni przygotowań (w tym bieganie po Górach Świętokrzyskich, po bunkrach w okolicy Piły) wzięły w łeb. Kontuzja wykluczyła zawodnika. Ale Biegające Walczaki łatwo się nie poddają. Pałeczkę przejęła Ewa. Nie wiedząc do końca, na co się pisze, postanowiła zaryzykować i wyruszyć na trasę Zimowej Bieszczadzkiej Dychy.
Grupowe zdjęcie przed biegiem

Biuro zawodów zawodowe. Wszystko fajnie, sprawnie i przyjemnie. W biegach dla dzieci najmłodszy Walczak wywalczył swój pierwszy medal! Jesteśmy z niego niezwykle dumni! Chyba najbardziej z tego, jak bardzo chciał walczyć na 70 metrowej trasie dl a maluchów. Adrenalina wręcz z niego kipiała, a zapał do walki szedł uszami. Mieliśmy wrażenie, że znad jego blond głowy unosi się para będąca oznaką zapału do zwycięstwa.

Dycha…

Właściwie to nie zastanawiałam się nad tym. Jakoś tak naturalnie wyszło. Będę bronić honoru Walczaków w zimowych biegach w Cisnej. Może i lepiej. Gdybym wcześniej usiadła i niczym Kubuś Puchatek nakazała sobie Myśl, myśl, myśl w życiu nie wzięłabym w tym udziału.
Po odebraniu pakietu i załatwieniu wszystkich formalności dopadła mnie euforia przedstartowa. Uwielbiam ten stan planowania w co się ubrać, co zjeść, jak rozplanować siły. Nadal nie myślałam o tym, że mam wystartować w biegu górskim i to zimą! W nocy kilka razy się budziłam, patrząc na zegarek czy pora wstawać. Start miał być o wschodzie słońca 7.20. Nie mogłam się spóźnić. Kiedy w końcu budzik zadzwonił na stoliku stała już gorąca kawa. Powoli trzeba było się zbierać, a najwięcej energii zużyłam do przekonania Olka do wstania i ubrania się. Wyszliśmy z pensjonatu o 6.30 przekonani, że start jest przy biurze zawodów (jak wskazywała mapka biegu) a tu niespodzianka. Start jest przed naszym pensjonatem, połączony start ze startem maratonu! Niezły falstart. Na szczęście nie musieliśmy wracać się daleko, a ja dostałam agrafki do numeru startowego od miłego pana.

Drugie podejście do startu. O 7 wyszliśmy na rozgrzewkę. Kilka zdjęć. Buziaki na szczęście punktualnie o 7.20 wybiegłam na trasę nadal nie zastanawiając się co mnie czeka. Pierwsze dwa kilometry bajka. Biegłam równym tempem, po równym asfalcie. Podziwiałam widoki i cieszyłam się tym jak zaskakująco mi dobrze idzie. I kiedy trasy dychy i maratonu się rozdzieliły zaczęły się schody. Wbiegliśmy w las, gdzie był śnieg po kostki. Rozmoczony, chwilami zamrożony. Cholernie nierówno i bardzo ślisko. Moje stare najeczki niestety nie dawały rady. I już ok. 2800m zaczęłam iść. Nie dałam rady biec. Po prostu nie było takiej opcji. Kiedy trasa robiła się trochę bardziej ubita biegłam. Przyjęłam taktykę. 400m marszu 600 metrów biegu, albo na odwrót. W lesie zobaczyłam oznakowanie trasy dla maratończyków 24 kilometr. O fuck. Nie dałabym rady. Czapki z głów dla wszystkich, którzy ukończyli ten maraton!

I tak sobie bardziej truchtam niż biegnę, idę i nadal podziwiam piękne widoki. I tak mija kilometr, dwa, trzy. Na piątym punkt kontrolny i punkt odżywczy z colą. Nigdy wcześniej cola nie smakowała mi tak dobrze. Przybijam piątki z obsługą biegu i lecę długim zbiegiem. Wow! Mogę biec. Patrzę na Garmina, tempo 5:57. Jest moc. Dam radę i…. zatrzymuję się przed najdłuższym podbiegiem. Ups. Nie dam rady. Ale… I tu przyszła myśl – kobieto, na mecie czekają twoje chłopaki. Obiecałaś medal. Obiecałaś dobiec. Nazywasz się Walczak. No to do jasnej cholery walcz.

Biegnę. Noga za nogą. Uff na szczycie widać kolejny dłuższy zbieg i obiecanych kibiców, czyli 3 bałwanki przy drodze. Już niedaleko patrzę na zegarek, który pokazał 7 kilometr. Zakręcam zgodnie z kierunkowskazem i… kolejna niespodzianka. Mam biec torem kolejowym. Świetnie. Próbuję dostosować krok by się nie wyłożyć. Patrzę tylko kiedy koniec tej cudownej niespodzianki. Jest! Super. Panowie z obsługi kierują mnie do miasta. Biegnę ile sił mi zostało. Na kolejnym zakręcie miły Pan krzyczy, że już niedługo i że świetnie mi idzie i że mam dawać. Ok. Daję.

Mam biec chodnikiem, ale nie mogę, bo oczywiście współbiegacze, którzy skończyli swój bieg idą całą jego szerokością. Nic to myślę, może mnie nic rozjedzie i napieram ulicą. Widzę już bramy i słyszę krzyk Krystiana i Olka. No teraz to mogę lecieć! Jedna brama, druga. Patrzę Olek chce się dołączyć, chwytam go za rączkę i razem wpadamy na metę. Już po! Cudownie.
Mam najlepszych kibiców. Moje chłopaki są najfajniejsze!
Odbieram medal i śmieszną folię NRC (skrojoną na biegacza). Koniec. Dotarłam do mety. Mój pierwszy zimowy bieg górski. I ostatni. Może jesienią jeszcze kiedyś wrócę w góry. Na razie pobiegam sobie po płaskim :D.
Ewa na mecie Zimowej Bieszczadzkiej Dychy

Po…

Na Dychowiczów czekał żurek. Po nim wróciliśmy na chwilę do pensjonatu, a potem poszliśmy na spacer trasą biegu. Doszliśmy na ten punkt kontrolny. Widzieliśmy maratończyków. Razem z Olkiem kibicowaliśmy im z całych sił. Oglądaliśmy końcówkę i chyba wszyscy zmieścili się w limicie czasowym. Patrząc na chłodno, nawet bez kontuzji (sądząc po wybieganiu w Świętokrzyskich) Krystian byłby chyba właśnie w tej grupie, pod 6 godzin. Po 8-kilometrowym spacerze noga wyraźnie dawała znać, że nie chce więcej. Po 44600 metrach – bo tyle rzeczywiście miał ten „maraton” – chyba by po prostu odpadła…

To miał być mój medal…



To miał być mój medal. To miała być moja przygoda. To miały być moje chwile radości i uniesienia na mecie. Wyszło inaczej, ale się cieszę.

Wszystko zaczęło się we wrześniu lub październiku, gdy gdzieś zobaczyłem, że ruszają zapisy na Zimowy Maraton Bieszczadzki. Bieganie zimą „to jest to, co tygryski lubią najbardziej”. Nie chodzi tu o biegową ekstazę, radość z w podążaniu do mety i stan, w którym będąc niesionym na niewidzialnych skrzydłach doświadcza się euforii wbiegnięcia na tę ostatnią matę, która robiąc „Bip” ogłasza cię bohaterem. Wymarzyłem sobie -4 stopnie Celsjusza i piękne słońce. Planowałem, że na słuchawki wrzucę poezję śpiewaną, a osiągając szczyty swojego pierwszego biegu górskiego będę przeżywał głęboką biegową mantrę na pograniczu halucynacji w której ból mięśni przeplata się ze łzami wzruszenia, jakim wtóruje nieustanny uśmiech na twarzy. To miała być moja inicjacja. Lekcja pokory, której miały nauczyć mnie Bieszczady. Znak, sygnał, że mogę/nie mogę starać się biegać w górach i aspirować do udziału w Biegu Rzeźnika.

Los chciał, że plany wzięły w łeb. Na dwa tygodnie przed Zimowym Maratonem Bieszczadzkim, mój biegowy świat się zawalił. Gdy wybiegłem na jeden z ostatnich ciężkich treningów przed okresem przedstartowego totalnego wyluzowania, moja noga powiedziała dość. Do dziś nie wiem, czy to kolano, mięśnie piszczela, czy co… Po powrocie z Bieszczad pójdę do lekarza i mam nadzieję, że on mi powie. Jednak ból był nie do zniesienia. Rozpaczliwe próby jednorazowych zabiegów u fizjoterapeuty, u masażystki, rozciąganie przed telewizorem, masaże, chłodzenie lodem…. Na trzy dni przed biegiem, gdy spróbowałem się przebiec, oddaliłem się od domu na 800 metrów i okazało się, że mam bardzo, ale to bardzo poważny problem z powrotem. W zasadzie już wtedy zdecydowałem, że w maratonie nie pobiegnę.

Liczyłem na cudowne ozdrowienie, które nie następowało. Wszystko było opłacone, urlop w pracy zaklepany, zatem nie zostało nic innego niż przyjechać do Cisnej. Na szczęście organizatorzy zgodzili się na zamianę pakietu. Szybko wymyśliliśmy, że zamiast mnie, pobiegnie Ewa, tylko nie w maratonie, a na „Dychę”. Choć, szczerze mówiąc, nawet gdyby organizatorzy się nie zgodzili na zamianę, i tak zarejestrowalibyśmy Ewę do biegu. Dla mnie (nie piszę za Ewę) szkoda byłoby przegapić taką okazję – zamieszkać w pensjonacie spod którego startował bieg i nie zejść na parter żeby przebiec treningowo dyszkę w fajnych okolicznościach przyrody.

Ewa wystartowała i wygrała. No może nie była pierwsza na mecie, ale dla mnie jest prawdziwą bohaterką. Podczas gdy zwycięzca uzyskał czas około 40 minut, co nie jest jakimś wyczynem na dyszkę (nawet w górach), Ewa przebiegła trasę w godzinę jedenaście. To nawet nie dwa razy dłużej! Biorąc pod uwagę, że nigdy w życiu nie biegała w górach – ba, nawet nie biegała prawdziwych podbiegów – jej wynik jest swoistą życiówką. Ewidentnie dała z siebie wiele. Gdyby bieg był po płaskim, a dawałaby radę tak jak w Cisnej, z pewnością by swoją życiówkę na dyszkę pobiła.

Jestem z niej bardzo dumny
Krystian

sobota, 24 stycznia 2015

No to jesteśmy!

Nareszcie dojrzeliśmy do tego, żeby stworzyć miejsce, w którym będziemy kolekcjonować nasze biegowe przeżycia i doświadczenia. No to jesteśmy. Pomysł na coming out przyszedł nam do głowy podczas pobytu w Bieszczadach na Zimowym Maratonie Bieszczadzkim. Relacja wkrótce.

Mam na imię Ewa, jestem już nie anonimową biegaczką. 
Mam na imię Krystian, jestem już nie anonimowym biegaczem.