sobota, 26 sierpnia 2017

Mój debiut w małżeńskiej parze

DSC_7376

Niedługo zmienię nazwę tego bloga na „Moje debiuty”. Nie tylko dlatego, że ostatnio jakoś często zdarza mi się wtrącić w tytuł słówko debiut, ale także dlatego, że mam wrażenie, że z Biegających Walczaków, to ja najwięcej tutaj piszę :P Tym razem naprawdę jest o czym. Spontanicznie udało nam się dokonać czegoś fajnego i miłego wspólnie, a jednocześnie odnieść duże sukcesy osobiste.
Wszyscy biegacze śledzą jakieś blogi. A blogerzy biegowi śledzą najwięcej blogów ze wszystkich biegaczy. Ja śledzę między innymi „Pora na majora” – jakoś tak przypadkiem. No i ona, ta Ola napisała, że jest taki półmaraton, że Świętokrzyskie i że jest klasyfikacja Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie. Spojrzałem w kalendarz, zapytałem mamę, czy zgodzi się przypilnować dzieci i wysłałem linka Ewie – bo była w pracy. Po 20 minutach byliśmy zapisani. Wszystko dobrze się złożyło. Zarówno termin – zawody można było potraktować jako długie wybieganie przed półmaratonem w Pile – jak i to, że mogliśmy przenocować w moim rodzinnym mieście, Ostrowcu Świętokrzyskim, oddalonym od Skarżyska Kamiennej, gdzie odbywała się impreza, o kilkadziesiąt minut jazdy samochodem.
Plan był taki, że na Półmaraton Wtórpol mieliśmy zabrać dzieciaki z babcią i wszyscy mieliśmy się dobrze bawić. Nasze plany zweryfikowała pogoda. Zaczęło padać w sobotę popołudniu i do niedzieli wieczór nawet nie zanosiło się na to, żeby miało przestać. Decyzję o niezabieraniu dzieci ze sobą podjęliśmy przed wyjazdem na start. Oprócz koszulek na zmianę zabraliśmy też po dodatkowej parze suchych ubrań. Nauczeni doświadczeniem z niektórych wczesnowiosennych lub zimowych biegów spakowaliśmy też duże worki na śmieci do ubrania się w nie na rozgrzewkę i okres tuż przed startem.
Deszcz nie chciał przestać padać. Po drodze zamiast podziwiać malownicze wzgórza oraz las nad zalewem Brody Iłżeckie, podziwialiśmy krople deszczu na szybie samochodu.


Na miejscu nie było lepiej. Zalew nad którym zlokalizowano start był skąpany w deszczu. Po prostu lało. Raz słabiej, raz mocniej, ale bez przerwy. Dodatkowo dołujący fakt był taki, że dzień wcześniej, zupełnie niepotrzebnie, sprawdziliśmy profil trasy. Okazało się, że czekają nas dwa potężne podbiegi – przynajmniej wtedy myśleliśmy, że tylko dwa.
Odebraliśmy pakiety, przyczepiliśmy numery startowe i poszliśmy do baru na… herbatę. Tylko to przyszło nam do głowy o poranku. W ośrodku (bazie biegu) roiło się od lekkoatletów. Byli Ukraińcy, Kenijczycy… Mówię do Ewy: „Znam tego gościa przy centralnym stoliku. Gdzie myśmy razem biegli… ? I tego łysego też znam!” – zauważyłem. „Tak kochanie, znasz, bo to Jacek Wszoła i Szymon Ziółkowski, a naprzeciwko nich siedzi Sebastian Chmara” – odparła. No cóż, Sebastian Chmara siedział tyłem do mnie, więc po części jestem usprawiedliwiony :P Oni chyba nie biegli – nie widziałem ich na trasie. Ale był na przykład Henryk Szost. Takie to były zawody!
Na pół godziny przed startem niechętnie schowaliśmy ubrania wierzchnie do plecaka i przywdzialiśmy śmieciowe wory, czym wzbudziliśmy sensację wśród nieznających tego patentu biegaczy (nawet nasza fota wylądowała na portalu skarzysko24.pl). Zrezygnowaliśmy z depozytu, kiedy zobaczyliśmy, że nikt go nie pilnuje. Pobiegliśmy do auta i skorzystaliśmy z naszego własnego, prywatnego. Rozgrzewka nie była dynamiczna. Nie było przebieżek, czy mocnego rozciągania. Robiliśmy cokolwiek żeby zrobiło nam się trochę cieplej. Na kilka minut przed startem ustawiliśmy się z innymi półmaratończykami i uczestnikami dychy – nie było żadnych stref. Daliśmy sobie po buziaku, posłuchaliśmy odliczania i w drogę.
Biegłem swoje. Tempo rosło, samopoczucie było niezłe. W skali odczuwalnego wysiłku (od 1 do 10) dawałem sobie 5. No i tak leciałem pierwszy kilometr. Drugi i trzeci to droga pod górę, gdzie tempo wyraźnie mi spadło. To miał być najgorszy podbieg, ale nim nie był. Okazało się, że po nim droga się wypłaszcza. Potem mamy dłuuugi zbieg, zawojkę, a potem trzeba wrócić i to pod wiatr. Nie będę dodawał, że cały czas lało – po prostu nikt nie zwracał już na to uwagi. Po ponownym wtarabanieniu się na górę było zbieganie, dobieg do zalewu, znowu nawrót i druga pętla, czyli powtórka z rozrywki. Na szczęście asfalt nie był śliski od deszczu. Buty trzymały przyczepność i to, co podawały nogi, przekładało się na siłę odbicia. Szybko zorientowałem się, że trzymanie się jakichkolwiek planów nie ma sensu. Trzeba było robić swoje, czyli pod górę tracić jak najmniej czasu i energii, a zbiegając jak najwięcej odpoczywać, ale nie zwalniać tempa i nie bronić się przed zbytnim rozpędzeniem.
Za to Ewę przed biegiem bolała noga. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne, profil trasy i możliwość wystąpienia kontuzji umówiliśmy się, że nie będzie szaleć. Mimo to po każdym nawrocie nie musiałem długo czekać żeby ją zobaczyć. Mówiłem, żeby się nie spieszyła, że nie musi.

DSC_5507
Na trzy kilometry przed metą, po w sumie czwartym już wdrapaniu się na górę – około 60 metrów z jednej i 40 metrów przewyższenia patrząc z drugiej strony – doszedłem pacemakerów na 1h40min. Wiedziałem, że mam lepszy czas, więc się pytam, czemu tak gnają. „Żebyście zdążyli zrobić życiówki!” – odpowiedział jeden z nich. Mieli 1,5 min zapasu. Chwilę z nimi pobiegłem. W zasadzie prawie do mety. Mówili, że będą zwalniać, ale nie zwalniali. Wsparli mnie trochę na ostatnie, zakręcone metry. Na koniec trzeba było przebiec pod bramą mety, dobiec do końca zapory, zawrócić i wrócić na metę – dopiero kończyło się bieg. 
DSC_7025

Cieszyłem się z wyniku, ale nie analizowałem go zbytnio. Chwyciłem i pożarłem tort oraz pączka i wyszedłem naprzeciw Ewie, bo zaczynałem na tym deszczu marznąć.
Kiedy ją zobaczyłem, wiedząc, że tego nie lubi, nie rzucałem żadnych motywujących haseł. Tutaj nie chodzi chyba jednak o to co mówię, tylko ogólnie o moją obecność na finiszu. Pobiegłem z nią chwilę i wytłumaczyłem, jak wygląda meta, żeby się nie stresowała. Mimo to kazała mi spadać. Cóż było robić. Przyspieszyłem i zaraz wróciłem na metę, gdzie mogłem bić jej brawo, gdy tam wbiegała.
Zabraliśmy ciuchy z auta. Przebieraliśmy się na stołówce. Na szczęście w tej chwili nikt tam nie jadł. Wrzuciliśmy mokre ubrania do worków. W poniedziałek rano, w Pruszkowie, w moich butach, które od wieczora schły już na balkonie, jeszcze była woda. Nawet nie wiem dlaczego zrezygnowałem z darmowego piwa, którego jak się potem okazało zabrakło, albo nie było, nie wiem. Zjedliśmy posiłek regeneracyjny – jednodaniowy, choć miał być dwudaniowy. Mi smakował, Ewie nie. Udało nam się jeszcze dowiedzieć, że na pewno, pomimo moich podejrzeń wysnutych na podstawie patrzenia w wyniki (i może jakichś malutkich nadziei), wcale nie jesteśmy na podium MP par małżeńskich, a potem wsiedliśmy do fury, odpaliliśmy ogrzewanie na fulla i ruszyliśmy po dzieci oraz na prawdziwy obiad.

Po drodze więcej rozmawialiśmy o wynikach i o tym, co działo się podczas biegu. Doskonali wolontariusze moknący na deszczu i muzyka bębnów na żywo na szczycie wzniesienia, zakręcona meta i Heniu Szost mijający mnie z naprzeciwka na prostej jak drut trasie – to zapamiętam z tych zawodów. Także to, że udało nam się znaleźć w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie! Dokładnie zajęliśmy 10. miejsce ;) Nasz wspólny czas to 3h 40min. Indywidualnie bomba. Ewa poprawiła życiówkę o 10 min i ponoć, gdybym nie wybiegł do niej na końcówkę, spokojnie złamałaby dwie godziny. Niestety mój widok ją osłabił, czy coś takiego. Szczerze mówiąc tłumaczyła, ale nie słyszałem ;) Wiecie jak to jest jak żona mówi do męża, a ten słyszy tylko szum oceanu – jak w Bundych. Ja za to śmiałem się przed, że machnę 1h40min, no i pękło, i to solidnie. 2:02:06 Ewy i moje 1:38:22 to nasze nowe życiówki. Niestety sądzę, że moja jest nie do pobicia w Pile. Myślę, że na przekór wszystkiemu pomogła mi trasa. Pod górę nie traciłem tyle ile zarabiałem na zbiegach i chyba to było kluczem do pobicia wyniku z półmaratońskiego debiutu z Warszawy. Co innego Ewa, która po prostu dobrze przepracowała ostatnie kilkanaście tygodni i ta forma, którą zaprezentowała to jest tylko zapowiedź tego, na co ją stać naprawdę. W Pile choć sam startuję, cały czas będę za nią trzymał kciuki! Wy też trzymajcie ;)

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Mój debiut w Mistrzostwach Polski

Krótko mówiąc - trafiłem do pierwszej dziesiątki polskiego triathlonu… tylko że w swojej kategorii wiekowej, tylko że na dystansie olimpijskim/standardowym (1,5 km pływania, 40 km na rowerze, 10 km biegu), tylko że tak naprawdę w open byłem w pierwszej setce, tylko że startowało 89 osób… :) No ale Mistrzostwa Polski, to Mistrzostwa Polski! Zacznijmy więc od początku…

Zawody zbliżały się w nerwowej atmosferze. Prowadziłem dyskusje na stronie Facebookowej Polskiego Związku Triathlonu o tym, jak organizator nie informuje zawodników o tym, co się dzieje. Zjadły mnie nerwy, kiedy okazało się, że Sanepid zamknął zbiornik, a o tym czy wystartujemy w MP w triathlonie, czy zwykłym duathlonie bez żadnej rangi, dowiemy się na dwa dni przed imprezą. Przestało mi zależeć. Ostatecznie Sanepid dopuścił wodę do „kąpieli”, ale gdy w sobotę próbowałem się uspokajać i wizualizować zawody, nabierać sportowej złości, nastrajać się do dobrej zabawy, zamykałem oczy, i widziałem… kokpit szybowca ze wszystkimi zegarami, a za nim dłuuuugi pas trawy. Do tego sypał mi się rower – małe, aczkolwiek wkurzające rzeczy, a to owijka poodklejała się w miejscu przytarcia ze Ślesina, a to zauważyłem spękania na czujniku prędkości i kadencji. Jeszcze nie miałem czegoś takiego. Po prostu nie chciało mi się startować, nie chciało mi się walczyć, a nawet jechać do tej całej Chodzieży.

Na szczęście w niedzielę start był o 13:30. Nocowaliśmy w Pile. Znalazłem czas na wszystko. Rano zapakowałem córkę w wózek, włożyłem słuchawki na uszy (a raczej do uszu) i poszedłem do sklepu po klej, zwalczać podły nastrój. Zdołałem się uspokoić, wyciszyć i trochę zebrać w sobie. W domu z każdą kroplą Super Glue spływającą na czujnik budowała się we mnie myśl, że po prostu muszę przetrwać ten dzień. Złe nastawienie wsadzić w kieszeń, przestać myśleć o tym, co było i nastawić się na to, co będzie. A czekało mnie sporo niespodzianek…

Z Piły do Chodzieży jedzie się 30 min. Na miejscu drogi były pozamykane w związku z wcześniejszymi startami. Szukanie dojazdu naokoło skończyło się zaparkowaniem 900 metrów od biura zawodów – bywa. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi. Biuro było oznakowane nienachalnie, niewielką tablicą. W środku było ciemno i ponuro. Były dwa stoły biura i jeden jako stoisko PZTri. Odebrałem pakiet, w którym znalazłem: chip (do zwrotu), numer startowy (bez imienia, którego wydruk jest już standardem dla tych co się wcześnie rejestrują, ale jak widać tutaj nie), naklejkę z numerem na kask, naklejkę z numerem na rurę podsiodłową, bawełnianą koszulkę (w kolorze magenta z grafiką niby o triathlonie a z rowerem szosowym, ale może się czepiam). „Tata mówił, że ta impreza jest słabo zorganizowana” – rzucił Olek na odchodne, w sumie nie wiem już z jakiego powodu. Choć głośno tam nie było, w powietrzu dodatkowo zawisło coś nieprzyjemnego. Nie skomentowałem, wyrażałem to publicznie na grupie Triathlon (PL) oraz stronie Polskiego Związku Triathlonu i swojego zdania do tej chwili nie zmieniłem. Po drodze z biura do strefy zmian oddalonej o jakieś 500 metrów ktoś rozstawił dmuchańce dla dzieci i kasował rodziców skazanych na 10-minutowy postój. Na expo – cztery namioty, w tym jeden kawiarniany, a jeden z serwisem rowerowym – kupiłem trislide, ponieważ wazelina, wbrew zapewnieniom Kuby, na otarcia od pianki u mnie nie działa, nawet kładziona w dużej ilości.

W strefie zmian znajome twarze, głównie z tego, że oglądane na zdjęciach z podium z różnych zawodów. Mój rower był chyba najtańszym sprzętem na całym placu. Jego wartość to chyba 1/20 przeciętnej na tych zawodach. Sama strefa fajnie podzielona, dzięki czemu instalujący się dopiero na swoich stanowiskach nie przeszkadzali aktualnie biorącym udział w zawodach. Bezkolizyjne rozegranie kilku dystansów i różnych imprez jednego dnia było niewątpliwie logistycznym sukcesem organizatora. Inna sprawa, że do strefy można było wchodzić i wychodzić jak się chciało, wnosić i wynosić co się chciało. Opuszczając strefę nawet zażartowałem do sędziów: „Argona 18 tanio sprzedam!”. Śmiali się razem ze mną z tego suchara. Ale jakby komuś naprawdę rower zginał, nikomu nie byłoby do śmiechu.

W strefie dowiedziałem się, że depozyt jest w biurze zawodów. I znowu drałowanie do biura na przebieranie się i marsz z powrotem z pianką pod pachą na start. Dobrze, że buty mogłem zostawić Ewie w wózku. Na niebie zbierały się czarne chmury, które dodawały dramatyzmu całej sytuacji.


Nad wodą, gdy zawodnicy zaczęli się gromadzić do wejścia, zorientowałem się, że limit uczestników raczej się nie wypełnił. Finalnie nie było nawet setki chętnych walczyć o tytuł Mistrza Polski w kategoriach wiekowych na dystansie olimpijskim. Może dlatego nie trzeba było ustawiać dodatkowych toitoiów - było chyba 6 koło expo i jeden przy wejściu do wody, niestety zamknięty na tyrtytki, więc jeśli ktoś chciał oddać mocz w ostatniej chwili, pozostawało załatwienie się do pianki. Odegrano hymn państwowy i weszliśmy w nieprzeniknioną, mętną otchłań ustawiając się do startu z wody. Moja super wyporna pianka sprawiała, że nie musiałem nawet za bardzo ruszać rękami, żeby utrzymać się na powierzchni… Taką mam nadzieję, że to pianka, a nie kwestia czystości akwenu ;) Sędzia prosił wszystkich o cofnięcie się, a ja dryfowałem na linii. W rezultacie podczas startu miałem kilka metrów w plecy i nie było szans żeby załapał się w jakieś nogi, czy jakoś inaczej ułatwił sobie zadanie. Płynęło mi się całkiem dobrze, ale jak się później okazało bardzo wolno. Sam czułem też, że nie za szybko przebieram rękami. Wbrew pozorom nie nadrobiłem też dużo na dystansie. Choć myślałem, że będzie gorzej. Na długości 1500 metrów były 4 boje – same nawrotowe. Tych po przeciwległej stronie nie było widać z wody. Dodatkowo zasłaniały je kajaki, łodzie i rowery wodne ratowników. Łatwiej zamiast polegać na wzroku było płynąć za zapachem kiełby z grilla, który unosił się nad powierzchnią. Wiele osób myliło się i płynęło nie tam gdzie trzeba, czego ja uniknąłem, ale z moim pływaniem było bardzo źle. Pokonanie trasy zajęło mi minutę dłużej niż podczas niedawnego debiutu na olimpijce na Zegrzu.


Biegnąc po zielonym dywanie słyszałem jak Ewa krzyczy „Jesteś najlepszy!”, ale kiedy wpadłem do T1 i zobaczyłem jak tam pusto, zrozumiałem, że po prostu zachęcała mnie do walki, a nie podawała aktualny przebieg rywalizacji w mojej grupie :) Trochę się przeraziłem. Zmiana poszła mi jednak niespodziewanie szybko i wkrótce pedałowałem przed siebie. Zaskoczyły mnie „wąskie gardła”, gdzie na przejazd z prędkością ponad 30 km/h, na ostrym zakręcie, nie było nawet metra szerokości. Takich wytyczonych przez organizatora pachołkami „gardeł” na pokonywanej dwukrotnie pętli były trzy. Dzięki temu, że startowała niecała setka zawodników było pusto. Nie musiałem się skupiać na tłoku. Jak już kogoś wyprzedzałem, a wyprzedziłem na rowerze z 11 osób, robiłem to z marszu, po prostu przejeżdżając obok – zwykle na podjeździe, ale był też jeden dobry do tego zjazd, na którym rozpędzałem się do ponad 50 km/h. Na trasie były dwa punkty odżywcze zaopatrzone nawet w żele, ale na ostrych zakrętach było za mało ostrzeżeń. W Ślesinie strażak stoi na zakręcie i krzyczy: „Ostry zakręt!”. W Chodzieży policjant oparty o maskę radiowozu zwykle nie był nawet za bardzo zainteresowany tym, co się dzieje. Mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał wypadając z trasy, albo zderzając się na „wąskim gardle” z nadjeżdżającym z przeciwka, co było możliwe. Trasa mi pasowała. Tam gdzie zmęczyłem się pod górkę, potem nadganiałem z góry. Drugi raz startowałem na lekko pofałdowanej trasie i drugi raz uzyskałem dobrą średnią – 33,5 km/h (wg. zegarka). Ewę z dziećmi widziałem na nawrotce po pierwszej pętli i kiedy zjeżdżałem z trasy.


Kiedy wpadłem do T2 stało tam dużo rowerów. Wybiegając pomyliłem się, ponieważ wyjście z wody nie było zamknięte, a droga na bieg była tuż obok, i prawie zacząłem biec pod prąd. Zawróciłem w ostatniej chwili. Zbiegłem z niebezpiecznych schodów i szybko złapałem rytm. Cisnąłem swoje 4:45-4:50 min/km. Po pierwszej pętli przybiłem piątkę z Olkiem i śmignąłem dalej. Uznałem, że jest rezerwa i czas przyspieszyć, choć było ciężko. Po wykresie tętna widać, że szło w górę, ale nie przekładało się to znacząco na wzrost prędkości. 4:40 to wszystko, co dałem radę wycisnąć na koniec. Tylko chwilami zegarek pokazywał 4:35, 4:30. Przemykałem pomiędzy spacerowiczami na chodzieskim „bulwarze”. Fajnie, że ludzie dopingowali. Raz musiałem ich jednak ominąć po trawniku, bo nie widziałem zbiegu z pętli biegowej na metę, gdzie znowu trzeba było wskoczyć dużymi susami po niebezpiecznych schodkach. Wszystkie kalkulacje wskazywały na to, że jestem w stanie poprawić wynik z 5i50 i na tym się skupiłem na ostatnich kilometrach. Na metę wpadłem jak burza, sprintem, szczęśliwy z nowej życiówki.


Za metą ledwo łapałem oddech. Nie było tam żadnej przestrzeni. Tuż za jej linią zaczynały się namioty, pod którymi wszyscy się zgromadzili. Brakowało powietrza. Odebrałem medal, zamieniłem kilka słów przez płot z Ewą i poczłapałem sobie stamtąd, żeby dojść do siebie. Ewa pokazała, że jest jakiś posiłek regeneracyjny, ale stwierdziłem, że i tak zjemy na mieście, więc nie ma sensu się po niego zgłaszać. Poszedłem do strefy, zgarnąłem cały sprzęt pod pachę – torbę miałem w depozycie – i ruszyliśmy stamtąd. W połowie drogi do samochodu Ewa zorientowała się, że nie odpiąłem chipa. Pobiegłem z nim najbliżej, gdzie mogłem, czyli do biura. Usłyszałem: „ale STS-y są przy mecie, my już wszystkie chipy oddaliśmy”. Odparłem, że już się trochę dzisiaj nabiegałem, ale na osamotnionej w biurze pani nie zrobiło to wrażenia. W ogóle na tej imprezie naliczyłem ze 25 wolontariuszy, z czego z 20 osób na czterech punktach nawadniania… Chwała im za poświęcony czas i energię. Szkoda, że nie było ich więcej, bo wtedy pewnie nie musiałbym tyle biegać (no wiem, mój błąd, w regulaminie stoi, że mam oddać chip sam, musiałem zacisnąć żeby i się z tym pogodzić). Pobiegłem na metę i wrzuciłem swój chip do kartonu z chipami, stojącego dwa metry za kartonem na śmieci. Następnie wróciłem do rodziny i poszliśmy zjeść, a ja mogłem się pochwalić na fejsie swoim wynikiem, który wynika tylko i wyłącznie z tego, że bardzo mało osób chciało w ogóle w tej imprezie wystartować, co mnie trochę smuci.


Od strony sportowej zrobiłem wszystko, co mogłem. Na wakacjach nad jeziorem Borówno, podczas wycieczek pływackich z Kubą zauważyłem, że pływam wolniej. Pomimo rzekomej poprawy techniki coś tu nie gra i na tę chwilę nie jestem w stanie wyłapać dlaczego. Za to na rowerze petarda, a na bieganiu rakieta. Triathlony mają to do siebie, że trasy i rzeczywiste dystanse różnią się po kilkaset metrów. Mimo wszystko cieszy mnie poprawa dwóch ostatnich elementów. Wynik: 2:40:50. 10. w kat. wiekowej i 72. open na 89 osób sklasyfikowanych.
Już nawet siedziałem na podium! Tak niewiele zabrakło ;) Dokładnie 28 min :)
 
MP Chodzież:
Pływanie / Swim 00:36:19
T1 00:01:50
Rower / Bike 01:13:03
T2 00:01:26
Bieg / Run 00:48:12
META 02:40:50

Dla porównania 5i50 Warszawa:
Pływanie: 00:34:32
T1: 00:05:15
Rower: 01:09:48 (trasa z mocnym wiatrem w plecy)
T2: 00:02:39
Bieg: 00:50:54
META: 2:43:08

 
A teraz hejt na organizatora:

Nie dajcie się zwieść regulaminowi. Na pierwszym miejscu, jako organizator Mistrzostw Polski figuruje Polski Związek Triathlonu. Związek jednak odżegnywał się w swoich postach na Facebooku od organizacji mistrzostw kierując na Facebookową stronę serii organizowanej przez G&G Promotion, Grzegorz Golonko ul. Baczyńskiego 2/12 05-092 Łomianki. Niestety na nurtujące mnie pytania nie mogłem uzyskać odpowiedzi po tym, jak bodajże w kwietniu zostałem na ich stronie zbanowany, a moje posty skasowane. Związek podobno prosił o odbanowanie zbanowanych uczestników, jednak prośba, tak jak wszystkie maile do nich trafiła pewnie od razu do kosza, albo po prostu nigdy nie została przeczytana.

W imprezie organizowanej przez G&G Promotion startowałem dwa razy – pierwszy i ostatni. Zaczęło się na początku roku od pierwszego niedoszłego razu, który został w tajemniczych okolicznościach odwołany. W dniach 1-2 kwietnia miałem brać udział w wyścigu kolarskim. W ostatniej chwili zmieniono termin na koniec kwietnia nie informując o tym zawodników. Dopiero po dłuższym czasie pojawił się post na ich facebooku. Imprezę przesunięto prawie o miesiąc. Jeśli ktoś traktował ją poważnie, tak jak ja – dla mnie miało to być przetarcie przed sezonem – to dużo. Nowy termin pokrywał się też z maratonem w Warszawie, więc niektórzy nie mogli wziąć udziału, albo musieli wybrać. Dowiedziałem się o tym od kolegi. Chyba na tydzień czy dwa przed drugim terminem imprezy, tę ostatecznie odwołano, jako powód podając odwołanie targów, przy których wyścig miał się odbyć. Zawodnicy znowu dowiedzieli się pocztą pantoflową, albo zauważając zwrot wpisowego na koncie. Co najśmieszniejsze, dziwnym trafem, targi się odbyły. Zapytałem o to na stronie organizatora, ale zostałem zbanowany, a moje posty skasowane. W odpowiedzi na moje maile dostawałem listy bez popisu z imienia i nazwiska zaczynające się od: „Kolego!”… W tym samym czasie byłem już zapisany na triathlon w Chodzieży (zapisałem się w grudniu, wpisowe było prezentem gwiazdkowo-urodzinowym od mojej ŚP. Teściowej), który miał się odbyć 19-20 sierpnia. Gdy impreza została mianowana Mistrzostwami Polski, przeniesiono ją na 12-13 sierpnia, a datę MP ustalono na 12 sierpnia. Na moją prośbę, po wspomnianej wymianie mailowej, moje wpisowe przeniesiono na nową listę startową. Wszystko fajnie, ale skąd o zmianach dowiedzieli się zawodnicy? Z Facebooka… Na trzy tygodnie przed imprezą przeniesiono MP z 12 na 13 sierpnia. Skąd dowiedzieli się o tym zawodnicy? Z Facebooka… Czy ktoś przeprosił za niedogodności? Polski Związek Triathlonu – ale dopiero po moim poście na ich wallu. Później, na tydzień przed imprezą od kolegów na grupie dowiedziałem się, że zbiornik w Chodzieży został zamknięty przez Sanepid. Czy organizator o tym informował? Nie. Przynajmniej, dopóki nie napisałem o tym na wallu Polskiego Związku Triathlonu, który na kilka dni przed imprezą znowu zabrał głos. Ustalono, że o tym czy MP odbędą się w Chodzieży, czy też nie, zadecyduje Sanepid – w piątek o 12:00, czyli 2 dni przed imprezą. PZTri przyznał też, że ubolewa nad tym, że organizator nie komunikuje się z zawodnikami i poinformował, że poprosił o odbanowanie wszystkich (nie tylko mnie zbanowano i nie jestem jedynym zawodnikiem, którego pytania wolano usuwać, niż na nie odpowiadać). Do dziś nie mogę ani skomentować posta na stronie Triathlon Series, ani zalajkować. Nawet bym nie chciał, ale sprawdzałem, czy mam możliwość – czy organizator słucha PZTri. Nie słucha! Resztę niedociągnięć organizacyjnych, jak i plusów triathlonu w Chodzieży czytaliście już w mojej relacji. Mimo wszystko nigdy więcej nie zamierzam brać udziału w imprezach organizowanych przez Grzegorza Golonko. Szkoda, że firmy takie jak Volvo – do lipca jeszcze myślałem, że Volvo jest sponsorem – albo Specialized, który ostatecznie dał się w to wmanewrować, brały w tym udział. Mam nadzieję, że PZTri wyciągnie wnioski i w przyszłym roku w Mistrzostwach Polski wystartuje więcej niż 89 osób i że nikt nie będzie mógł powiedzieć złego słowa na tę imprezę ani na Związek. W tym wszystko było po kosztach, po najmniejszej linii oporu i w kontrze do zawodników potraktowanych jak zło konieczne. Tyle w temacie.