środa, 11 października 2017

Kiedy oglądam filmiki z zawodów IRONMAN to się wzruszam…

Czy to normalne? Czy wszystko ze mną w porządku? A może to kwestia moich poprzednich doświadczeń, takich jak obejrzenie filmu „Ze wszystkich sił” (polecam każdemu)? Co się dzieje, że prawie 35-letni facet wstrzymuje oddech, zanosi się, a do jego oczu płyną łzy, kiedy widzi 8-minutowy reportaż, krótki film, relację z zawodów? No nie poradzę! Oglądając takie mini produkcję, po prostu się rozklejam… i to już na czołówce…



Okazuje się jednak, że nie tylko ja mam ten problem. Dzisiaj wysłałem ten filmik do koleżanki, która też ostro trenuje i stara się od czasu do czasu wystartować w jakimś triathlonie. Ponoć ryczała. Także „ze szczęścia”. Dlaczego?

Jak tak rozbieram to zjawisko na czynniki pierwsze, to mam wrażenie, że chodzi tutaj o pewien klucz obrazów, dźwięków i ukazanych emocji, które zebrane w całość powodują u mnie taką, a nie inną reakcję. To są rzeczy, które w pewnym sensie potrafię poczuć, bo po części je znam – z ukończonego maratonu, triathlonów, wyjazdów z kolegami na rowerach na setki kilometrów, wstawania o 4,5 rano na trening, wielu samotnych godzin spędzonych na basenie, w siodle i podczas biegu oraz dwóch startów w imprezach rozpoznawalnej serii IRONMAN w Polsce (tyle, że na o wiele krótszych dystansach). Choć połączenie tych wszystkich emocji jest stanem nie do opisania, osobno może jakoś dam radę. Spróbuję:

Stres
Triathloniści mówią wprost o tzw. „przedstartowej sraczce”. To co tak brzydko się nazywa, to tak naprawdę burza emocji. Euforia konkuruje z byciem totalnie nakręconym oraz niepewnością tego, czy jest się dobrze przygotowanym, czy sprzęt nie zawiedzie itd. Przed zawodami jest cały rytuał przedstartowy, który jedni znoszą lepiej inni gorzej. Trzeba odebrać pakiet, wstawić wszystko do strefy zmian itd. Przed samym startem zawodnicy najczęściej rozładowują ten stres żartami.

Wyzwanie
Miesiące przygotowań, godziny treningów, lata doświadczeń. Wszystko kumuluje się dniu próby sił i możliwości jednego człowieka. W formule bez draftingu dystans trzeba pokonać o własnych siłach. Tylko od ciebie zależy, czy podołasz wyzwaniu – nie tylko ukończyć, ale zrobić nową życiówkę, osiągnąć przedstartowe założenia.

Oczekiwanie na coś niezwykłego
Triathlonista, ironman, człowiek z żelaza… Które określenie wybierasz? Kiedy komuś mówisz, że uprawiasz triathlon możesz spotkać się z różnymi reakcjami. Wśród tych, którzy nie za bardzo wiedzą, o co chodzi i nie znają tego sportu, czy nie wiedzą jak różne mogą być dystanse, często pojawia się podziw. Nie zrozum mnie źle, ale ludzie myślą, że to, co robimy to sport ekstremalny, a ta zbiorowa świadomość trochę pompuje balonik twojego ego. Poza tym każde zawody są inne i jeśli startujesz, to wiesz, że każde z nich to coś wielkiego – naprawdę. Atmosfera, pompa, wysiłek, medale, wszystko, absolutnie wszystko to coś niezwykłego, czego rzadko który amator uprawiający sport może doświadczyć.

Poczucie jedności
Choć wiesz, że zaraz w „pralce” dostaniesz od sąsiada kopniaka w głowę, jeszcze przed wskoczeniem do wody naprawdę czujesz bliski związek z otaczającymi cię ludźmi. Każdy ma jakąś historię. Nikt nie jest tam bez powodu. Oczywiście są wariaci, którzy rzucają się do wody bez żadnego przygotowania, jednak możesz być na 100% pewien, że prawie wszyscy bardzo, bardzo ciężko trenowali, zanim odważyli się przyjść na tę plaże i stanąć z tobą ramię w ramię. Ktoś może być słabszy, ktoś silniejszy, ktoś wolniejszy, a ktoś inny szybszy. Ale w większości imprez wszyscy startują jednocześnie. Czekając na tradycyjny wystrzał armaty stanowią jedność.

Gorączka walki
W triathlonie chyba najważniejsza jest głowa. I nie chodzi tylko o radzenie sobie z długotrwałym wysiłkiem fizycznym. Do ogarnięcia jest strefa zmian, a potem rower. Po pływaniu trzeba utrzymać równowagę, zrzucić piankę, założyć kask itp. Liczy się opanowanie, odtwarzanie wyćwiczonych ruchów. Tak samo potem. Schodzisz z roweru przed belką, zawieszasz go na wieszaku, zakładasz biegowe buty. Jeśli się pogubisz, tracisz cenny czas. A czas ucieka. Każdy wolniejszy kilometr poniżej zakładanego tempa oddala cię od celu. Musisz walczyć ze sobą, falą, wiatrem, czy podbiegiem. Do tego musisz wyprzedzać, albo jesteś wyprzedzany. Cały czas coś się dzieje. Nie ma chwili wytchnienia. Nikt się nie nudzi.

Wzruszenie na widok tych, którzy muszą starać się jeszcze bardziej
W triathlonie startują niewidomi, ludzie bez rąk, czy bez nóg. Każdy ma swoją historię. Niektórzy z nich musieli starać się o wiele bardziej niż inni. Warto pomyśleć też o tych, którzy poświęcają swój czas i trenują w tandemach z niewidomymi, albo takich ludziach jak ojciec tego dzieciaka w „Ze wszystkich sił”. To odbiera mowę ze wzruszenia.

Pokonywanie własnych barier i walka z czynnikami zewnętrznymi
Cały czas musisz napierać – nawet, kiedy coś idzie nie tak. W tym roku podczas zawodów w Ślesinie upadłem. Na szczęście dałem radę się podnieść, wskoczyć na rower i dokończyć etap kolarski, potem zatamować krwawienie i przebiec 10 km żeby ukończyć wyścig. Nigdy wcześniej nie miałem takiej sytuacji. Nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie, jak się zachowam. Dzisiaj już wiem, że jeśli nie połamałem nóg, to wtedy nawet doniósłbym ten rower do strefy, żeby pobiec. A na tych filmikach widzimy ludzi w różnym stanie. Jedni są pozdzierani, inni słaniają się na nogach z odwodnienia, niektórzy płaczą… Ale przy tym wszystkim, na końcu nikomu nie schodzi banan z twarzy. Awarie sprzętu, omdlenia – to wszystko jest na porządku dziennym. Na długim dystansie szczególnie. Nigdy tak naprawdę nie możesz być pewny, że dotrzesz do mety. Musisz w to wierzyć!

Zbieranie doświadczeń
Każde zawody to inna historia. Nie jesteś w stanie odtworzyć wszystkiego. Prawie nic nie jest powtarzalne. Liczą się drobne rzeczy, które możesz porównywać – ułożenie sprzętu w strefie zmian, stosowane nawodnienie, paliwo, które dostarczasz do organizmu. Wszystko to, poprzedzone długimi treningami buduje twoje doświadczenie. To także doświadczenie życiowe: chęć życia i brania udziału w czymś takim, walka z przeciwnościami, zwycięstwo poprzez realizację celu, pewność siebie na przyszłość.

Uczucie spełnienia
Na mecie ludzie płaczą. Padają na kolana. Całują ziemię. Niektórzy nie mogą utrzymać się na nogach – tak wiele dali z siebie. Stres odpuścił. Z wyzwania wyszli zwycięsko. Przeżyli coś niezwykłego. Byli jednością z ludźmi, z którymi rywalizowali na trasie. Przeżyli i widzieli rzeczy, których być może inni nigdy nie doświadczą. Starali się ze wszystkich sił i walczyli. Zebrali cenne doświadczenie. Wiedzą, że mogą wszystko. Teraz mają tego pewność…

Justyna, której wysłałem filmik napisała, że płakała ze szczęścia, bo „anything is possible” i ona to wie. Wiem to i ja, a tysiące ludzi, którzy każdego roku kończą wymagające zawody na całym świecie to udowadnia. Gdyby sądzili inaczej, nigdy by nie spróbowali. Te tysiące ludzi to tysiące historii – od mamy, która chciała zrzucić kilogramy po ciąży, przez sportowca, który po prostu ciężko pracował żeby spełnić marzenie, po dzieciaka z porażeniem mózgowym dowiezionego przez ojca do mety na wózku. Ktoś zbiera kasę na charytatywny cel. Ktoś inny startując robi to dla kogoś bliskiego, kto zmarł. A jeszcze inna osoba może postawiła sobie za cel oświadczyć się na mecie. Wszystko jest możliwe i jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, to może to zrobić. I znowu łzy cisną mi się do oczu… Nigdy nie płaczę do końca, ale często bardzo ciężko mi to powstrzymać… Ale hardkor… Wy też tak macie?

To wszystko czeka nas w nadchodzący weekend podczas MŚ Ironman na Hawajach. Ja jak zwykle nie będę oglądał tej transmisji. Tak jak praktycznie przy każdej okazji czekają mnie kolejne wyzwania. W tym roku, kiedy zawodnicy na Hawajach będą wskakiwać do wody, ja być może będę już „ultrasem” z krwi i kości. Łemkowyna Ultra na dystansie Łemko Maraton (48 km) i mój debiut czekają! A ja nie zamierzam zawieść! Anything is possible!

Więcej o transmisji z Kona w artykule na redbull.pl: https://www.redbull.com/pl-pl/ironman-2017-mistrzostwa-kona-hawaje-na-zywo-tutaj

p.s Zdradzę jeszcze, że z Kubą planujemy zrobić triathlon na dystansie IRONMANA w 2020. W 2018 połówka w Borównie (moja pierwsza).

sobota, 26 sierpnia 2017

Mój debiut w małżeńskiej parze

DSC_7376

Niedługo zmienię nazwę tego bloga na „Moje debiuty”. Nie tylko dlatego, że ostatnio jakoś często zdarza mi się wtrącić w tytuł słówko debiut, ale także dlatego, że mam wrażenie, że z Biegających Walczaków, to ja najwięcej tutaj piszę :P Tym razem naprawdę jest o czym. Spontanicznie udało nam się dokonać czegoś fajnego i miłego wspólnie, a jednocześnie odnieść duże sukcesy osobiste.
Wszyscy biegacze śledzą jakieś blogi. A blogerzy biegowi śledzą najwięcej blogów ze wszystkich biegaczy. Ja śledzę między innymi „Pora na majora” – jakoś tak przypadkiem. No i ona, ta Ola napisała, że jest taki półmaraton, że Świętokrzyskie i że jest klasyfikacja Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie. Spojrzałem w kalendarz, zapytałem mamę, czy zgodzi się przypilnować dzieci i wysłałem linka Ewie – bo była w pracy. Po 20 minutach byliśmy zapisani. Wszystko dobrze się złożyło. Zarówno termin – zawody można było potraktować jako długie wybieganie przed półmaratonem w Pile – jak i to, że mogliśmy przenocować w moim rodzinnym mieście, Ostrowcu Świętokrzyskim, oddalonym od Skarżyska Kamiennej, gdzie odbywała się impreza, o kilkadziesiąt minut jazdy samochodem.
Plan był taki, że na Półmaraton Wtórpol mieliśmy zabrać dzieciaki z babcią i wszyscy mieliśmy się dobrze bawić. Nasze plany zweryfikowała pogoda. Zaczęło padać w sobotę popołudniu i do niedzieli wieczór nawet nie zanosiło się na to, żeby miało przestać. Decyzję o niezabieraniu dzieci ze sobą podjęliśmy przed wyjazdem na start. Oprócz koszulek na zmianę zabraliśmy też po dodatkowej parze suchych ubrań. Nauczeni doświadczeniem z niektórych wczesnowiosennych lub zimowych biegów spakowaliśmy też duże worki na śmieci do ubrania się w nie na rozgrzewkę i okres tuż przed startem.
Deszcz nie chciał przestać padać. Po drodze zamiast podziwiać malownicze wzgórza oraz las nad zalewem Brody Iłżeckie, podziwialiśmy krople deszczu na szybie samochodu.


Na miejscu nie było lepiej. Zalew nad którym zlokalizowano start był skąpany w deszczu. Po prostu lało. Raz słabiej, raz mocniej, ale bez przerwy. Dodatkowo dołujący fakt był taki, że dzień wcześniej, zupełnie niepotrzebnie, sprawdziliśmy profil trasy. Okazało się, że czekają nas dwa potężne podbiegi – przynajmniej wtedy myśleliśmy, że tylko dwa.
Odebraliśmy pakiety, przyczepiliśmy numery startowe i poszliśmy do baru na… herbatę. Tylko to przyszło nam do głowy o poranku. W ośrodku (bazie biegu) roiło się od lekkoatletów. Byli Ukraińcy, Kenijczycy… Mówię do Ewy: „Znam tego gościa przy centralnym stoliku. Gdzie myśmy razem biegli… ? I tego łysego też znam!” – zauważyłem. „Tak kochanie, znasz, bo to Jacek Wszoła i Szymon Ziółkowski, a naprzeciwko nich siedzi Sebastian Chmara” – odparła. No cóż, Sebastian Chmara siedział tyłem do mnie, więc po części jestem usprawiedliwiony :P Oni chyba nie biegli – nie widziałem ich na trasie. Ale był na przykład Henryk Szost. Takie to były zawody!
Na pół godziny przed startem niechętnie schowaliśmy ubrania wierzchnie do plecaka i przywdzialiśmy śmieciowe wory, czym wzbudziliśmy sensację wśród nieznających tego patentu biegaczy (nawet nasza fota wylądowała na portalu skarzysko24.pl). Zrezygnowaliśmy z depozytu, kiedy zobaczyliśmy, że nikt go nie pilnuje. Pobiegliśmy do auta i skorzystaliśmy z naszego własnego, prywatnego. Rozgrzewka nie była dynamiczna. Nie było przebieżek, czy mocnego rozciągania. Robiliśmy cokolwiek żeby zrobiło nam się trochę cieplej. Na kilka minut przed startem ustawiliśmy się z innymi półmaratończykami i uczestnikami dychy – nie było żadnych stref. Daliśmy sobie po buziaku, posłuchaliśmy odliczania i w drogę.
Biegłem swoje. Tempo rosło, samopoczucie było niezłe. W skali odczuwalnego wysiłku (od 1 do 10) dawałem sobie 5. No i tak leciałem pierwszy kilometr. Drugi i trzeci to droga pod górę, gdzie tempo wyraźnie mi spadło. To miał być najgorszy podbieg, ale nim nie był. Okazało się, że po nim droga się wypłaszcza. Potem mamy dłuuugi zbieg, zawojkę, a potem trzeba wrócić i to pod wiatr. Nie będę dodawał, że cały czas lało – po prostu nikt nie zwracał już na to uwagi. Po ponownym wtarabanieniu się na górę było zbieganie, dobieg do zalewu, znowu nawrót i druga pętla, czyli powtórka z rozrywki. Na szczęście asfalt nie był śliski od deszczu. Buty trzymały przyczepność i to, co podawały nogi, przekładało się na siłę odbicia. Szybko zorientowałem się, że trzymanie się jakichkolwiek planów nie ma sensu. Trzeba było robić swoje, czyli pod górę tracić jak najmniej czasu i energii, a zbiegając jak najwięcej odpoczywać, ale nie zwalniać tempa i nie bronić się przed zbytnim rozpędzeniem.
Za to Ewę przed biegiem bolała noga. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne, profil trasy i możliwość wystąpienia kontuzji umówiliśmy się, że nie będzie szaleć. Mimo to po każdym nawrocie nie musiałem długo czekać żeby ją zobaczyć. Mówiłem, żeby się nie spieszyła, że nie musi.

DSC_5507
Na trzy kilometry przed metą, po w sumie czwartym już wdrapaniu się na górę – około 60 metrów z jednej i 40 metrów przewyższenia patrząc z drugiej strony – doszedłem pacemakerów na 1h40min. Wiedziałem, że mam lepszy czas, więc się pytam, czemu tak gnają. „Żebyście zdążyli zrobić życiówki!” – odpowiedział jeden z nich. Mieli 1,5 min zapasu. Chwilę z nimi pobiegłem. W zasadzie prawie do mety. Mówili, że będą zwalniać, ale nie zwalniali. Wsparli mnie trochę na ostatnie, zakręcone metry. Na koniec trzeba było przebiec pod bramą mety, dobiec do końca zapory, zawrócić i wrócić na metę – dopiero kończyło się bieg. 
DSC_7025

Cieszyłem się z wyniku, ale nie analizowałem go zbytnio. Chwyciłem i pożarłem tort oraz pączka i wyszedłem naprzeciw Ewie, bo zaczynałem na tym deszczu marznąć.
Kiedy ją zobaczyłem, wiedząc, że tego nie lubi, nie rzucałem żadnych motywujących haseł. Tutaj nie chodzi chyba jednak o to co mówię, tylko ogólnie o moją obecność na finiszu. Pobiegłem z nią chwilę i wytłumaczyłem, jak wygląda meta, żeby się nie stresowała. Mimo to kazała mi spadać. Cóż było robić. Przyspieszyłem i zaraz wróciłem na metę, gdzie mogłem bić jej brawo, gdy tam wbiegała.
Zabraliśmy ciuchy z auta. Przebieraliśmy się na stołówce. Na szczęście w tej chwili nikt tam nie jadł. Wrzuciliśmy mokre ubrania do worków. W poniedziałek rano, w Pruszkowie, w moich butach, które od wieczora schły już na balkonie, jeszcze była woda. Nawet nie wiem dlaczego zrezygnowałem z darmowego piwa, którego jak się potem okazało zabrakło, albo nie było, nie wiem. Zjedliśmy posiłek regeneracyjny – jednodaniowy, choć miał być dwudaniowy. Mi smakował, Ewie nie. Udało nam się jeszcze dowiedzieć, że na pewno, pomimo moich podejrzeń wysnutych na podstawie patrzenia w wyniki (i może jakichś malutkich nadziei), wcale nie jesteśmy na podium MP par małżeńskich, a potem wsiedliśmy do fury, odpaliliśmy ogrzewanie na fulla i ruszyliśmy po dzieci oraz na prawdziwy obiad.

Po drodze więcej rozmawialiśmy o wynikach i o tym, co działo się podczas biegu. Doskonali wolontariusze moknący na deszczu i muzyka bębnów na żywo na szczycie wzniesienia, zakręcona meta i Heniu Szost mijający mnie z naprzeciwka na prostej jak drut trasie – to zapamiętam z tych zawodów. Także to, że udało nam się znaleźć w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie! Dokładnie zajęliśmy 10. miejsce ;) Nasz wspólny czas to 3h 40min. Indywidualnie bomba. Ewa poprawiła życiówkę o 10 min i ponoć, gdybym nie wybiegł do niej na końcówkę, spokojnie złamałaby dwie godziny. Niestety mój widok ją osłabił, czy coś takiego. Szczerze mówiąc tłumaczyła, ale nie słyszałem ;) Wiecie jak to jest jak żona mówi do męża, a ten słyszy tylko szum oceanu – jak w Bundych. Ja za to śmiałem się przed, że machnę 1h40min, no i pękło, i to solidnie. 2:02:06 Ewy i moje 1:38:22 to nasze nowe życiówki. Niestety sądzę, że moja jest nie do pobicia w Pile. Myślę, że na przekór wszystkiemu pomogła mi trasa. Pod górę nie traciłem tyle ile zarabiałem na zbiegach i chyba to było kluczem do pobicia wyniku z półmaratońskiego debiutu z Warszawy. Co innego Ewa, która po prostu dobrze przepracowała ostatnie kilkanaście tygodni i ta forma, którą zaprezentowała to jest tylko zapowiedź tego, na co ją stać naprawdę. W Pile choć sam startuję, cały czas będę za nią trzymał kciuki! Wy też trzymajcie ;)

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Mój debiut w Mistrzostwach Polski

Krótko mówiąc - trafiłem do pierwszej dziesiątki polskiego triathlonu… tylko że w swojej kategorii wiekowej, tylko że na dystansie olimpijskim/standardowym (1,5 km pływania, 40 km na rowerze, 10 km biegu), tylko że tak naprawdę w open byłem w pierwszej setce, tylko że startowało 89 osób… :) No ale Mistrzostwa Polski, to Mistrzostwa Polski! Zacznijmy więc od początku…

Zawody zbliżały się w nerwowej atmosferze. Prowadziłem dyskusje na stronie Facebookowej Polskiego Związku Triathlonu o tym, jak organizator nie informuje zawodników o tym, co się dzieje. Zjadły mnie nerwy, kiedy okazało się, że Sanepid zamknął zbiornik, a o tym czy wystartujemy w MP w triathlonie, czy zwykłym duathlonie bez żadnej rangi, dowiemy się na dwa dni przed imprezą. Przestało mi zależeć. Ostatecznie Sanepid dopuścił wodę do „kąpieli”, ale gdy w sobotę próbowałem się uspokajać i wizualizować zawody, nabierać sportowej złości, nastrajać się do dobrej zabawy, zamykałem oczy, i widziałem… kokpit szybowca ze wszystkimi zegarami, a za nim dłuuuugi pas trawy. Do tego sypał mi się rower – małe, aczkolwiek wkurzające rzeczy, a to owijka poodklejała się w miejscu przytarcia ze Ślesina, a to zauważyłem spękania na czujniku prędkości i kadencji. Jeszcze nie miałem czegoś takiego. Po prostu nie chciało mi się startować, nie chciało mi się walczyć, a nawet jechać do tej całej Chodzieży.

Na szczęście w niedzielę start był o 13:30. Nocowaliśmy w Pile. Znalazłem czas na wszystko. Rano zapakowałem córkę w wózek, włożyłem słuchawki na uszy (a raczej do uszu) i poszedłem do sklepu po klej, zwalczać podły nastrój. Zdołałem się uspokoić, wyciszyć i trochę zebrać w sobie. W domu z każdą kroplą Super Glue spływającą na czujnik budowała się we mnie myśl, że po prostu muszę przetrwać ten dzień. Złe nastawienie wsadzić w kieszeń, przestać myśleć o tym, co było i nastawić się na to, co będzie. A czekało mnie sporo niespodzianek…

Z Piły do Chodzieży jedzie się 30 min. Na miejscu drogi były pozamykane w związku z wcześniejszymi startami. Szukanie dojazdu naokoło skończyło się zaparkowaniem 900 metrów od biura zawodów – bywa. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi. Biuro było oznakowane nienachalnie, niewielką tablicą. W środku było ciemno i ponuro. Były dwa stoły biura i jeden jako stoisko PZTri. Odebrałem pakiet, w którym znalazłem: chip (do zwrotu), numer startowy (bez imienia, którego wydruk jest już standardem dla tych co się wcześnie rejestrują, ale jak widać tutaj nie), naklejkę z numerem na kask, naklejkę z numerem na rurę podsiodłową, bawełnianą koszulkę (w kolorze magenta z grafiką niby o triathlonie a z rowerem szosowym, ale może się czepiam). „Tata mówił, że ta impreza jest słabo zorganizowana” – rzucił Olek na odchodne, w sumie nie wiem już z jakiego powodu. Choć głośno tam nie było, w powietrzu dodatkowo zawisło coś nieprzyjemnego. Nie skomentowałem, wyrażałem to publicznie na grupie Triathlon (PL) oraz stronie Polskiego Związku Triathlonu i swojego zdania do tej chwili nie zmieniłem. Po drodze z biura do strefy zmian oddalonej o jakieś 500 metrów ktoś rozstawił dmuchańce dla dzieci i kasował rodziców skazanych na 10-minutowy postój. Na expo – cztery namioty, w tym jeden kawiarniany, a jeden z serwisem rowerowym – kupiłem trislide, ponieważ wazelina, wbrew zapewnieniom Kuby, na otarcia od pianki u mnie nie działa, nawet kładziona w dużej ilości.

W strefie zmian znajome twarze, głównie z tego, że oglądane na zdjęciach z podium z różnych zawodów. Mój rower był chyba najtańszym sprzętem na całym placu. Jego wartość to chyba 1/20 przeciętnej na tych zawodach. Sama strefa fajnie podzielona, dzięki czemu instalujący się dopiero na swoich stanowiskach nie przeszkadzali aktualnie biorącym udział w zawodach. Bezkolizyjne rozegranie kilku dystansów i różnych imprez jednego dnia było niewątpliwie logistycznym sukcesem organizatora. Inna sprawa, że do strefy można było wchodzić i wychodzić jak się chciało, wnosić i wynosić co się chciało. Opuszczając strefę nawet zażartowałem do sędziów: „Argona 18 tanio sprzedam!”. Śmiali się razem ze mną z tego suchara. Ale jakby komuś naprawdę rower zginał, nikomu nie byłoby do śmiechu.

W strefie dowiedziałem się, że depozyt jest w biurze zawodów. I znowu drałowanie do biura na przebieranie się i marsz z powrotem z pianką pod pachą na start. Dobrze, że buty mogłem zostawić Ewie w wózku. Na niebie zbierały się czarne chmury, które dodawały dramatyzmu całej sytuacji.


Nad wodą, gdy zawodnicy zaczęli się gromadzić do wejścia, zorientowałem się, że limit uczestników raczej się nie wypełnił. Finalnie nie było nawet setki chętnych walczyć o tytuł Mistrza Polski w kategoriach wiekowych na dystansie olimpijskim. Może dlatego nie trzeba było ustawiać dodatkowych toitoiów - było chyba 6 koło expo i jeden przy wejściu do wody, niestety zamknięty na tyrtytki, więc jeśli ktoś chciał oddać mocz w ostatniej chwili, pozostawało załatwienie się do pianki. Odegrano hymn państwowy i weszliśmy w nieprzeniknioną, mętną otchłań ustawiając się do startu z wody. Moja super wyporna pianka sprawiała, że nie musiałem nawet za bardzo ruszać rękami, żeby utrzymać się na powierzchni… Taką mam nadzieję, że to pianka, a nie kwestia czystości akwenu ;) Sędzia prosił wszystkich o cofnięcie się, a ja dryfowałem na linii. W rezultacie podczas startu miałem kilka metrów w plecy i nie było szans żeby załapał się w jakieś nogi, czy jakoś inaczej ułatwił sobie zadanie. Płynęło mi się całkiem dobrze, ale jak się później okazało bardzo wolno. Sam czułem też, że nie za szybko przebieram rękami. Wbrew pozorom nie nadrobiłem też dużo na dystansie. Choć myślałem, że będzie gorzej. Na długości 1500 metrów były 4 boje – same nawrotowe. Tych po przeciwległej stronie nie było widać z wody. Dodatkowo zasłaniały je kajaki, łodzie i rowery wodne ratowników. Łatwiej zamiast polegać na wzroku było płynąć za zapachem kiełby z grilla, który unosił się nad powierzchnią. Wiele osób myliło się i płynęło nie tam gdzie trzeba, czego ja uniknąłem, ale z moim pływaniem było bardzo źle. Pokonanie trasy zajęło mi minutę dłużej niż podczas niedawnego debiutu na olimpijce na Zegrzu.


Biegnąc po zielonym dywanie słyszałem jak Ewa krzyczy „Jesteś najlepszy!”, ale kiedy wpadłem do T1 i zobaczyłem jak tam pusto, zrozumiałem, że po prostu zachęcała mnie do walki, a nie podawała aktualny przebieg rywalizacji w mojej grupie :) Trochę się przeraziłem. Zmiana poszła mi jednak niespodziewanie szybko i wkrótce pedałowałem przed siebie. Zaskoczyły mnie „wąskie gardła”, gdzie na przejazd z prędkością ponad 30 km/h, na ostrym zakręcie, nie było nawet metra szerokości. Takich wytyczonych przez organizatora pachołkami „gardeł” na pokonywanej dwukrotnie pętli były trzy. Dzięki temu, że startowała niecała setka zawodników było pusto. Nie musiałem się skupiać na tłoku. Jak już kogoś wyprzedzałem, a wyprzedziłem na rowerze z 11 osób, robiłem to z marszu, po prostu przejeżdżając obok – zwykle na podjeździe, ale był też jeden dobry do tego zjazd, na którym rozpędzałem się do ponad 50 km/h. Na trasie były dwa punkty odżywcze zaopatrzone nawet w żele, ale na ostrych zakrętach było za mało ostrzeżeń. W Ślesinie strażak stoi na zakręcie i krzyczy: „Ostry zakręt!”. W Chodzieży policjant oparty o maskę radiowozu zwykle nie był nawet za bardzo zainteresowany tym, co się dzieje. Mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał wypadając z trasy, albo zderzając się na „wąskim gardle” z nadjeżdżającym z przeciwka, co było możliwe. Trasa mi pasowała. Tam gdzie zmęczyłem się pod górkę, potem nadganiałem z góry. Drugi raz startowałem na lekko pofałdowanej trasie i drugi raz uzyskałem dobrą średnią – 33,5 km/h (wg. zegarka). Ewę z dziećmi widziałem na nawrotce po pierwszej pętli i kiedy zjeżdżałem z trasy.


Kiedy wpadłem do T2 stało tam dużo rowerów. Wybiegając pomyliłem się, ponieważ wyjście z wody nie było zamknięte, a droga na bieg była tuż obok, i prawie zacząłem biec pod prąd. Zawróciłem w ostatniej chwili. Zbiegłem z niebezpiecznych schodów i szybko złapałem rytm. Cisnąłem swoje 4:45-4:50 min/km. Po pierwszej pętli przybiłem piątkę z Olkiem i śmignąłem dalej. Uznałem, że jest rezerwa i czas przyspieszyć, choć było ciężko. Po wykresie tętna widać, że szło w górę, ale nie przekładało się to znacząco na wzrost prędkości. 4:40 to wszystko, co dałem radę wycisnąć na koniec. Tylko chwilami zegarek pokazywał 4:35, 4:30. Przemykałem pomiędzy spacerowiczami na chodzieskim „bulwarze”. Fajnie, że ludzie dopingowali. Raz musiałem ich jednak ominąć po trawniku, bo nie widziałem zbiegu z pętli biegowej na metę, gdzie znowu trzeba było wskoczyć dużymi susami po niebezpiecznych schodkach. Wszystkie kalkulacje wskazywały na to, że jestem w stanie poprawić wynik z 5i50 i na tym się skupiłem na ostatnich kilometrach. Na metę wpadłem jak burza, sprintem, szczęśliwy z nowej życiówki.


Za metą ledwo łapałem oddech. Nie było tam żadnej przestrzeni. Tuż za jej linią zaczynały się namioty, pod którymi wszyscy się zgromadzili. Brakowało powietrza. Odebrałem medal, zamieniłem kilka słów przez płot z Ewą i poczłapałem sobie stamtąd, żeby dojść do siebie. Ewa pokazała, że jest jakiś posiłek regeneracyjny, ale stwierdziłem, że i tak zjemy na mieście, więc nie ma sensu się po niego zgłaszać. Poszedłem do strefy, zgarnąłem cały sprzęt pod pachę – torbę miałem w depozycie – i ruszyliśmy stamtąd. W połowie drogi do samochodu Ewa zorientowała się, że nie odpiąłem chipa. Pobiegłem z nim najbliżej, gdzie mogłem, czyli do biura. Usłyszałem: „ale STS-y są przy mecie, my już wszystkie chipy oddaliśmy”. Odparłem, że już się trochę dzisiaj nabiegałem, ale na osamotnionej w biurze pani nie zrobiło to wrażenia. W ogóle na tej imprezie naliczyłem ze 25 wolontariuszy, z czego z 20 osób na czterech punktach nawadniania… Chwała im za poświęcony czas i energię. Szkoda, że nie było ich więcej, bo wtedy pewnie nie musiałbym tyle biegać (no wiem, mój błąd, w regulaminie stoi, że mam oddać chip sam, musiałem zacisnąć żeby i się z tym pogodzić). Pobiegłem na metę i wrzuciłem swój chip do kartonu z chipami, stojącego dwa metry za kartonem na śmieci. Następnie wróciłem do rodziny i poszliśmy zjeść, a ja mogłem się pochwalić na fejsie swoim wynikiem, który wynika tylko i wyłącznie z tego, że bardzo mało osób chciało w ogóle w tej imprezie wystartować, co mnie trochę smuci.


Od strony sportowej zrobiłem wszystko, co mogłem. Na wakacjach nad jeziorem Borówno, podczas wycieczek pływackich z Kubą zauważyłem, że pływam wolniej. Pomimo rzekomej poprawy techniki coś tu nie gra i na tę chwilę nie jestem w stanie wyłapać dlaczego. Za to na rowerze petarda, a na bieganiu rakieta. Triathlony mają to do siebie, że trasy i rzeczywiste dystanse różnią się po kilkaset metrów. Mimo wszystko cieszy mnie poprawa dwóch ostatnich elementów. Wynik: 2:40:50. 10. w kat. wiekowej i 72. open na 89 osób sklasyfikowanych.
Już nawet siedziałem na podium! Tak niewiele zabrakło ;) Dokładnie 28 min :)
 
MP Chodzież:
Pływanie / Swim 00:36:19
T1 00:01:50
Rower / Bike 01:13:03
T2 00:01:26
Bieg / Run 00:48:12
META 02:40:50

Dla porównania 5i50 Warszawa:
Pływanie: 00:34:32
T1: 00:05:15
Rower: 01:09:48 (trasa z mocnym wiatrem w plecy)
T2: 00:02:39
Bieg: 00:50:54
META: 2:43:08

 
A teraz hejt na organizatora:

Nie dajcie się zwieść regulaminowi. Na pierwszym miejscu, jako organizator Mistrzostw Polski figuruje Polski Związek Triathlonu. Związek jednak odżegnywał się w swoich postach na Facebooku od organizacji mistrzostw kierując na Facebookową stronę serii organizowanej przez G&G Promotion, Grzegorz Golonko ul. Baczyńskiego 2/12 05-092 Łomianki. Niestety na nurtujące mnie pytania nie mogłem uzyskać odpowiedzi po tym, jak bodajże w kwietniu zostałem na ich stronie zbanowany, a moje posty skasowane. Związek podobno prosił o odbanowanie zbanowanych uczestników, jednak prośba, tak jak wszystkie maile do nich trafiła pewnie od razu do kosza, albo po prostu nigdy nie została przeczytana.

W imprezie organizowanej przez G&G Promotion startowałem dwa razy – pierwszy i ostatni. Zaczęło się na początku roku od pierwszego niedoszłego razu, który został w tajemniczych okolicznościach odwołany. W dniach 1-2 kwietnia miałem brać udział w wyścigu kolarskim. W ostatniej chwili zmieniono termin na koniec kwietnia nie informując o tym zawodników. Dopiero po dłuższym czasie pojawił się post na ich facebooku. Imprezę przesunięto prawie o miesiąc. Jeśli ktoś traktował ją poważnie, tak jak ja – dla mnie miało to być przetarcie przed sezonem – to dużo. Nowy termin pokrywał się też z maratonem w Warszawie, więc niektórzy nie mogli wziąć udziału, albo musieli wybrać. Dowiedziałem się o tym od kolegi. Chyba na tydzień czy dwa przed drugim terminem imprezy, tę ostatecznie odwołano, jako powód podając odwołanie targów, przy których wyścig miał się odbyć. Zawodnicy znowu dowiedzieli się pocztą pantoflową, albo zauważając zwrot wpisowego na koncie. Co najśmieszniejsze, dziwnym trafem, targi się odbyły. Zapytałem o to na stronie organizatora, ale zostałem zbanowany, a moje posty skasowane. W odpowiedzi na moje maile dostawałem listy bez popisu z imienia i nazwiska zaczynające się od: „Kolego!”… W tym samym czasie byłem już zapisany na triathlon w Chodzieży (zapisałem się w grudniu, wpisowe było prezentem gwiazdkowo-urodzinowym od mojej ŚP. Teściowej), który miał się odbyć 19-20 sierpnia. Gdy impreza została mianowana Mistrzostwami Polski, przeniesiono ją na 12-13 sierpnia, a datę MP ustalono na 12 sierpnia. Na moją prośbę, po wspomnianej wymianie mailowej, moje wpisowe przeniesiono na nową listę startową. Wszystko fajnie, ale skąd o zmianach dowiedzieli się zawodnicy? Z Facebooka… Na trzy tygodnie przed imprezą przeniesiono MP z 12 na 13 sierpnia. Skąd dowiedzieli się o tym zawodnicy? Z Facebooka… Czy ktoś przeprosił za niedogodności? Polski Związek Triathlonu – ale dopiero po moim poście na ich wallu. Później, na tydzień przed imprezą od kolegów na grupie dowiedziałem się, że zbiornik w Chodzieży został zamknięty przez Sanepid. Czy organizator o tym informował? Nie. Przynajmniej, dopóki nie napisałem o tym na wallu Polskiego Związku Triathlonu, który na kilka dni przed imprezą znowu zabrał głos. Ustalono, że o tym czy MP odbędą się w Chodzieży, czy też nie, zadecyduje Sanepid – w piątek o 12:00, czyli 2 dni przed imprezą. PZTri przyznał też, że ubolewa nad tym, że organizator nie komunikuje się z zawodnikami i poinformował, że poprosił o odbanowanie wszystkich (nie tylko mnie zbanowano i nie jestem jedynym zawodnikiem, którego pytania wolano usuwać, niż na nie odpowiadać). Do dziś nie mogę ani skomentować posta na stronie Triathlon Series, ani zalajkować. Nawet bym nie chciał, ale sprawdzałem, czy mam możliwość – czy organizator słucha PZTri. Nie słucha! Resztę niedociągnięć organizacyjnych, jak i plusów triathlonu w Chodzieży czytaliście już w mojej relacji. Mimo wszystko nigdy więcej nie zamierzam brać udziału w imprezach organizowanych przez Grzegorza Golonko. Szkoda, że firmy takie jak Volvo – do lipca jeszcze myślałem, że Volvo jest sponsorem – albo Specialized, który ostatecznie dał się w to wmanewrować, brały w tym udział. Mam nadzieję, że PZTri wyciągnie wnioski i w przyszłym roku w Mistrzostwach Polski wystartuje więcej niż 89 osób i że nikt nie będzie mógł powiedzieć złego słowa na tę imprezę ani na Związek. W tym wszystko było po kosztach, po najmniejszej linii oporu i w kontrze do zawodników potraktowanych jak zło konieczne. Tyle w temacie.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Krótka relacja z Bydgoszcz Triathlon 2017 (1/4 IM)

Oczekiwanie na start - warunki bardzo komfortowe

Zwykle piszę długie, a nawet bardzo długie relacje. Ta będzie krótka.

Na Bydgoszcz Triathlon (dystans ¼ IM = 950 m pływania, 45 km na rowerze i 10,5 km biegu) zapisałem się, ponieważ impreza była mi przedstawiana jako jedna z najlepiej zorganizowanych w Polsce i dlatego, że Bydgoszcz jest niedaleko rodzinnego miasta Ewy, co ograniczyło koszt noclegu do zera. Nie byłem zawiedziony. Na długo przed zawodami dostawałem niezbędne informacje, a na miejscu naprawdę było fajnie. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to brak jasnego info w racebooku o ilości pętli do pokonania dla danego dystansu i brak na miejscu oznaczeń drogi do depozytu oraz tempa i stref startu na pływanie (o czym wspominano w racebooku). Ale naprawdę musiałbym się czepiać, bowiem znakomicie poinformowani wolontariusze (nawet jak czegoś nie wiedzieli, wiedzieli do kogo dzwonić) udzielali odpowiedzi na każde pytanie i byli bardzo pomocni. Jak zwykle brawa dla wolontariuszy!

Start
Na pływaniu każdy ustawiał się jak chciał. Dlatego pomimo rolling startu z raz dostałem w głowę – na boi nawrotowej. Ale w wodzie był powiedzmy… średnio-komfortowy luz. Najpierw płynęliśmy w super czystej rzece pod prąd, a w drugą stronę z prądem. Z prądem płynąłem jakieś 30% szybciej i odpocząłem. Wynik 20 minut z hakiem na pływaniu jest dla mnie ok.
Trasa pływacka
 

T1
Strefę zmian zaliczyłem w całkiem niezłym czasie. Chyba wszystko wyszło jak należy. Przed zawodami dużo wizualizowałem T1, bo nie byłem zadowolony z tego jak mi poszło w poprzednich zawodach. Myślę, że to przyniosło zmierzony skutek.
T1/T2


Rower
Przed zawodami, zainspirowany relacją Kuby z jednego z „Garminów” (Kuba postanowił w tym roku zaliczyć cały cykl), bardzo chciałem trzymać się w ryzach i oszczędzać siły na bieg. Założyłem jakieś tam tempo i chciałem się go trzymać. Nie przewidziałem jednak tego, że trasa będzie mocno pofałdowana (może nie bardzo pagórkowata, ale jak na mazowieckie standardy, to tam już były góry). Do tego wiał bardzo silny wiatr. W rezultacie miejscami pędziłem 50 km/h, a na dwóch krótkich odcinkach prędkość spadała do 25 km/h. Średnia z roweru 35,5 km/h – najwyższa ever! Brawa dla sędziów za dobrą robotę. Wlepiali upomnienia i nikogo nie oszczędzali.

T2
To było trudno schrzanić – czas w normie.

Bieganie
Znowu chciałem trzymać się w ryzach, ruszyłem wolno, przynajmniej tak mi się wydawało. Po pierwszym kilometrze zacząłem się rozkręcać – przynajmniej tak mi się wydawało :) Trzymałem w miarę równe tempo i gdyby bieganie miało 10,5 km, a nie 11, pewnie mój czas byłby ze 2 min lepszy, ale nie narzekam :)

Meta i strefa finiszera
Czas z całości 2:38,08! To prawie 5 min lepiej niż w Ślesinie, czyli kiedy ostatnio startowałem na tym dystansie. Wynik można traktować jako życiówkę, choć jak wiadomo w triathlonie trasa trasie nie równa. Gdyby było bardziej płasko, przy tym samym wietrze, gdybym miał ciut lepsze koła i bieganie byłoby 0,5 km krótsze, złamałbym 2:35. Cel do dalszej pracy to ciągle 2:30 na ¼ IM. Realnie przewiduję, że jeśli nic złego mnie nie spotka, uda się go zrealizować w Ślesinie w 2018. Co do Bydgoszczy, moje miejsce blisko pierwszych 30% uczestników daje wyraźny sygnał, że w tych warunkach spisałem się całkiem nieźle na tle innych. Miejsca na poszczególnych etapach, po których widać, że częściej wyprzedzałem, niż byłem wyprzedzany też dobrze robią na głowę i dają motywację.

Na mecie taśma była rozciągnięta dla każdego. Ja ją złapałem i uniosłem w górę. Dostałem ręcznik finiszera z imionami i nazwiskami wszystkich uczestników. Wchodząc do strefy finiszera, już chciałem wskoczyć do basenu, a tu Piotrek Kluska! :D Co za spotkanie! Postaliśmy razem w kolejkach po piwo i lody – po lody nawet dwa razy, bo były dobre, aż zaczęli odznaczać na numerach startowych, że się już wzięło :) (za pierwszym razem nie odznaczyli, więc myśleliśmy, że bez limitu). Potem z Piły dojechała Ewa. Spotkałem też Michała Podsiadłowskiego – najlepszego polskiego amatora – z którym przybiłem piątkę. Mieliśmy jeszcze wybrać się na festiwal foodtrucków, ale z różnych powodów trzeba było zawinąć się szybciej. Finalnie jestem bardzo, bardzo, bardzo zadowolony – z zawodów, organizacji, tego jak mi poszło, z tego jaki tam klimat panował i w ogóle, super happy jestem. Jak w przyszłym roku terminy się zgodzą, chętnie wystartuję tam jeszcze raz – choć trasa była wymagająca.
 

wtorek, 13 czerwca 2017

Debiut na „olimpijce” – Enea 5i50 Warsaw 2017


Mój czwarty triathlonowy start to jednocześnie druga impreza spod znaku M z kropką, w której wziąłem udział. Jak przystało na wybitną markę, zawody zorganizowane zostały niemal perfekcyjnie, choć wcale nie były łatwe w przygotowaniu się do nich.

Jak na większość tegorocznych startów, na 5i50 zapisałem się pierwszego dnia rejestracji, stąd mój niski numer startowy – 62. Startem „A” był Ślesin. Tutaj chciałem się sprawdzić na ciut dłuższym dystansie (w olimpijce pływanie jest o ponad połowę dłuższe niż w ćwiartce). Zależało mi też na starcie w domu, tak żeby rodzina i znajomi mogli mi kibicować, no i żeby moja mama mogła zobaczyć na czym polega triathlon. Ostatecznie mama wyjechała bo dostała zaproszenie na komunię. Ale na trasie biegowej byli Ewa z dziećmi i Kuba, dzięki czemu pokonując ostatnie kilometry czułem się bardzo dobrze.

Lecząc rany po szlifie w Ślesinie, starając się zregenerować na przestrzeni tygodnia, zapomniałem o tym, że to ma być lekki start dla funu. Tak się na tym skupiłem, że myślałem tylko o tym, żeby odzyskać 100% mocy ze Ślesina. Ale do samego startu nie wiedziałem jak będzie. Przez tydzień oszczędzałem się – zrobiłem trzy treningi, w tym regeneracyjne rozbieganie i dwie jednostki na progu, rower i bieg. Ciekawa sprawa: ostatnie dwa i pół tygodnia w ramach ładowania węgli jechałem na mega słodkim cieście drożdżowym z rabarbarem i truskawkami, które sam piekę. I wiecie co? Schudłem jeszcze kilogram. I to ostrożnie licząc :)

Na zawodach IM rower zostawia się w strefie dzień wcześniej. W sobotę byłem sam z dziećmi, a Ewa pracowała. Robota jej się przeciągnęła i musiałem kombinować pomoc. Na szczęście szwagier mógł przejąć dzieciaki, a ja pognałem z rowerem i toną sprzętu w plecaku na expo. Jeszcze raz dzięki Piotrek! Odebrałem pakiet oraz taki niby plecak z jedną szelką. W zeszłym roku dawali świetny, obszerny, prawdziwy bo z dwoma szelkami, plecak triathlonowy :( Ale ja miałem niefart. A może to reguła w tri, że jak impreza debiutuje to pakiet jest wypasiony, a jak jest druga edycja to dają cokolwiek? Tak samo było z Gdynią. W pierwszym roku świetna torba, a w następnym coś mniejszego. No ale jak w komentarzach pod wydarzeniem napisałem, że to lipa, to mnie ktoś zjechał, że przecież w Barcelonie dawali takie same. No cóż, jak takie były w Barcelonie, to nie pogadasz ;) Może ja za dużo wymagam za 100 euro wpisowego w kraju, gdzie na takim dystansie płaci się normalnie ze 40 euro? Taki roszczeniowy zawsze jestem i nic mi nie pasuje. Ja nie wiem, nie wiem, skąd mi się to bierze… Kiedy przyszło mi do głowy, żeby zrobić konkurs i wydać to „coś”, pomyślałem, że to się nawet za bardzo na nagrodę nie nadaję, bo to taki „przydaś”, który potem zalega w szafie z toną innych rzeczy z pakietów. Jak ktoś chce, niech się zgłosi, po prostu oddam. Mi się nie przyda.

Zapakowałem worek na bieg i zawiesiłem na wieszaku w T2, a potem bezrefleksyjnie udałem się na autobus. Rano uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd i nie sprawdziłem gdzie po etapie kolarskim odstawić rower. Myślałem, że odstawia się je gdziekolwiek. Jak się następnego dnia okazało miejsca były numerowane – ale o tym później.

Na autobus, który miał mnie zawieźć nad Zegrze czekałem prawie godzinę, ale czas zleciał szybko. Gawędziliśmy z innymi zawodnikami. Pytali o moje widoczne jeszcze otarcia. Dużo żartowaliśmy. Choć rowery trudno było zmieścić do autobusu, udało się. Podczas jazdy starałem się odpoczywać, ale na miejscu przeżyłem lekki szok, kiedy od przystanku do T1 przyszło mi drałować 1,5 km. Jechać na rowerze się nie dało. Szliśmy wąskim deptakiem, o dość mocno zniszczonej nawierzchni. Po 20 minutach marszu moim oczom ukazał się jeden wielki bałagan – przyszłe T1. Jeszcze rozkładano dywany, nie było oznaczeń (oczywiście poza numerami), czy brandingu. No i jak to przy zostawianiu dzień wcześniej roweru dylematy… Czy już wlać picie do bidonu? Czy zostawić żele? Czy zostawić kask i numer w worku? Czy jutro będzie czas to wszystko dołożyć? Ostatecznie zdecydowałem się zostawić wszystko poza tym, że zamiast przelewać izo w bidon, zostawiłem izo w oryginalnym, zamkniętym opakowaniu. Nakleiłem żele na ramę i przykryłem rower dołączonym do pakietu foliowym pokrowcem. Napompowałem koła swoją, wiezioną z Pruszkowa pompką. Oddałem worek i 10 min, które mi pozostały do zbierania się, żeby zdążyć na autobus, chciałem wykorzystać na obejrzenie resztki odprawy i zjedzenie czegoś na „welcome banquett”. Dostałem makaron z dobrym sosem szpinakowym, drożdżówkę, banana, jabłko i Lecha free. Do wyboru do makaronu był jeszcze sos boloński i carbonara, ale przed startem to jednak trochę za ciężkie. W zasadzie zjadłem tylko trochę tego sosu szpinakowego i drożdżówkę. W drodze powrotnej siedliśmy w grupce – dwóch „totalniejszych” ode mnie debiutantów, chłopa kręcący na rowerze średnie po 45km/h i ja. Dyskutowaliśmy o różnych zawodach, zawodnikach i bardziej lub mniej sprawdzonych startowych patentach.



Dzień zero zaczął się dla mnie o 4:25 rano. Zaparzyłem kawę, zalałem wrzątkiem owsiankę i poszedłem pod prysznic. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, która zadziałała jak należy (każdy sportowiec wie co mam na myśli ;) )i zacząłem się szykować – trisuit, plastry, tatuaże wodne z numerem, a na koniec specjalnie kupiony na tę okazję, francuskiej produkcji, plaster w sprayu marki URGO - na niezagojone rany ze Ślesina. Dzień wcześniej wyciąłem szablony odpowiedniej wielkości, żeby nałożyć warstwę tylko tam gdzie potrzeba. Na łuk brwiowy nałożyłem dwie – czyli psiknąłem dwa razy. Na koniec ubrałem krótkie spodenki, bluzę z kapturem, złapałem plecak z pianką i pozostałymi akcesoriami i o 5:33 siedziałem w pociągu do Warszawy. Niestety jechałem na gapę, bo nie wziąłem gotówki. Terminal w automacie na dworcu nie działał, tak samo jak w pociągu. Ale zaryzykowałem karę i hejt czytających to osób, które nigdy nie jeżdżą na gapę i tak samo jak ja uważają, że powinienem był kupić bilet dzień wcześniej, bo inaczej nie załapałbym się na autobus z placu Teatralnego nad Zegrze. Obiecuję że to się więcej nie powtórzy! A załapałem się na pierwszy odchodzący autobus. Jechałem razem z sędzią głównym zawodów – postacią znaną mi z Gdyni (na szczęście z odprawy, niczego tam nie przeskrobałem ;) ). To właśnie wtedy zreflektowałem się, że stojaki na rowery w T2 mają numerowane miejsca, a ja nie mam pojęcia, gdzie po dojechaniu na pl. Teatralny odstawić swój rower. Nic to. Jechałem w autobusie na stojąco dobre 40 minut. Na szczęście wysadzili nas bliżej, ale jak szedłem do T1, już bolały mnie nogi.

Rower stał tam gdzie go zostawiłem, ale wszystko wyglądało już inaczej, o wiele bardziej imponująco. Zdjąłem pokrowiec. Zaprowadziłem maszynę na sprawdzenie ciśnienia w kołach. Odstawiłem na wieszak i przelałem izo do bidonu, który trzyma się w uchwycie lepiej niż butelka, dzięki czemu jest mniejsze prawdopodobieństwo zgubienia go na jakiejś dziurze. Sprawdziłem, czy plaster trzyma żele i udałem się do wieszaka z workami. Oczywiście dojście do worka było zabronione. Prawdę mówiąc nie miałem ważnych powodów, żeby do niego zaglądać, ale ponieważ nie podoba mi się, kiedy organizator coś stwierdza, a potem tego nie dotrzymuje postanowiłem postawić na swoim. Ochroniarz zawołał przedstawiciela orga, a ten po moim wyjaśnieniu, że w racebooku była informacja o dostępie do T2 w dniu wyścigu, a nie tylko do rowerów, wszedł ze mną i z jeszcze jednym gościem do strefy z wieszakami. Upewniłem się, że worek wisi na miejscu, a w środku jest numer, kask i buty – czyli, że nikt nie przewiesił mojego worka, co często się zdarza, i że jest w nim wszystko co do niego włożyłem dzień wcześniej. Moje troski sprzętowo-logistyczne zostały zaspokojone. Przyszedł czas żeby zająć się sobą.

Psychicznie w ogóle nie byłem gotowy do tego wyścigu. Nie czułem się ani pewnie, ani jakoś szczególnie mocno. Po prostu wierzyłem, że regeneracja była wystarczająca i że powinno pójść dobrze. Starałem się przekonać siebie, że to mój debiut na olimpijce i każdy wynik biorę w ciemno. Jednak po tym, co pokazałem tydzień wcześniej, bardzo, bardzo nie chciałem, żeby moje tempo było wolniejsze. Pół godziny przesiedziałem na ławeczce gadając z jednym gościem. Ale ja tam wymarzłem - najpierw siedząc, a potem już stojąc w piance i czekając na start. Słońce prawie nie pomagało. Trzy razy zaliczyłem toi toia, ale lepiej było wypić trochę za dużo płynów niż się odwodnić, a popijałem cały czas. Na pół godziny przed zamknięciem strefy rozgrzewkowej (czyli w zasadzie całego akwenu) zacząłem się przebierać. Spotkałem dwóch gości, z którymi gadałem dzień wcześniej. Bardzo śmiechowe towarzystwo. Trochę się rozluźniłem. Bardzo fajnie było spędzić z nimi te kilkadziesiąt minut. Wygłupiali się strasznie. Jeden z nich nagle zaczął udawać, że pływa, tylko na plastikowym banerze Enei rozpiętym na trawie. W takich chwilach spina schodzi. Liczy się udział i dobra zabawa ;) Do wody wskoczyłem na 10 minut przed zamknięciem strefy. Okazało się, że jakieś 50, może 100 metrów od startu woda jest trochę powyżej kolana. Trochę lipa, ale co zrobić. A może nie taka lipa? W końcu biegam szybciej niż pływam…. ;) Zalałem piankę. Przepłynąłem 20 metrów w jedną, 20 metrów w drugą stronę i powolnym krokiem pomaszerowałem do boksu startowego.

Ustawiłem się na czas 30-35 min. Liczyłem, że jeśli pójdzie mi jak w Ślesinie, pływanie zrobię w 30. Najpierw wystartowali prosi, potem sztafety, a następnie rozpoczął się tzw. rolling start. Co 20 sekund sędzia wypuszczał do wody 6 osób. Takie rozwiązanie zmniejsza pralkę do niezbędnego minimum, a także powoduje większy luz na trasie rowerowej. To był mój pierwszy raz w tej formule i muszę przyznać, że chwali się! Razem z innymi patrzyliśmy jak ruszają prosi. Wyglądało to trochę komicznie. Biegli po wodzie unosząc wysoko kolana w górę. Trochę przypominało to ministerstwo dziwnych kroków z Monty Pythona. To, że wszyscy biegli w piankach i czepkach sprawiało, że spektakl był tym bardziej zabawny. Im dalej, tym śmieszniej. Kolejne tury pływaków-biegaczy wyruszały na trasę, a my śmiejąc się uświadamialiśmy sobie, że za chwilę będziemy tak samo biegli i czekali na moment, kiedy zamiast skakać trzeba będzie zacząć płynąć.

Stojąc już w trzecim rzędzie przed bramkami przybiłem piątki z otaczającymi mnie zawodnikami. Padały okrzyki zagrzewające do walki. Ostatnia chwila. Po bokach widziałem ręce zaciśnięte na metalowych barierkach. Ja zamiast tego trzymałem rękę na przycisku start w zegarku. To nie narciarstwo zjazdowe, żeby wybicie z bramki miało mi dać jakąś wielką przewagę ;) Sędzia zagwizdał i ruszyliśmy! Trochę to był baywatch, trochę jednak wyścig. Po 50 metrach każdemu odechciewało się już biec. Woda sięgała ponad kolana skutecznie utrudniając zadanie. Cały dystans do punktu, gdzie można było zacząć płynąć był naprawdę wyczerpujący dla nóg. W końcu zaczęło się. Fala nie była taka zła. Jakoś szło ją przeżyć. Stopniowo poruszałem się od boi do boi, choć nie czułem żeby działo się to nazbyt szybko. Wkrótce minąłem szczytowy bok ustawionego z żółtych boi prostokąta i wtedy zaczęły się schody. Fala wzrosła, a kierunek zmienił się pod wiatr. Wokół mnie przerzedziło się. Prawdopodobnie szybsi odpłynęli, choć wtedy zdawało mi się, że to ja wysforowałem się na przód. Powoli zaczynałem tracić orientację i chyba ze trzy, albo cztery razy przed metą musiałem zatrzymać się żeby namierzyć kierunek. Jak się okazało raz zrobiłem to błędnie. Ruszyłem w stronę białych boi Enea i niebieskiej bramki. Kiedy zorientowałem się, że nikogo wokół mnie nie ma rozejrzałem się dokładniej. Lekko się załamałem, kiedy okazało się, że odpłynąłem od trasy kilkadziesiąt metrów w kierunku startu, choć miałem płynąć dalej. Wyjście było za pomostem, a ja pomost miałem przed sobą. Nic to. Zawróciłem i cierpliwie popłynąłem przed siebie. Potem coraz więcej czasu traciłem na nawigację, żeby znowu nie popełnić błędu. Meta pływania wyglądała bliźniaczo podobnie do miejsca, gdzie się zgubiłem. Może bramka była bardziej niebieska niż granatowa, ale co ja tam widziałem… Najważniejsze, że w końcu się udało. Czas 35 min. Nie tego się spodziewałem, więc uznałem, że marzenia o niezłym czasie trzeba odłożyć na dalszy plan.

W przebieralni pianka nie chciała zejść. Męczyłem się okrutnie. Buty wyleciały mi z worka. Wszystko leciało mi z rąk. T1 ciągnęła się w nieskończoność.
- Nieźle cię pianka obtarła – zawołał ktoś nieznajomy.
Nie wiedział, że to obrażenia ze Ślesina. Obejrzałem je. Nie krwawiłem, a więc wszystko ok.
Złapałem rower, wybiegłem za belkę (Halo organizatorzy! Belka była srebrna na szarym tle… Podobnie później na placu teatralnym, gdyby nie sędzia z chorągiewką nie wiedziałbym gdzie zsiąść z roweru). Zanim wsiadłem postanowiłem przełączyć dyscyplinę w zegarku.
- Mądry ja! – pomyślałem. Zamiast wsiąść na rower marnuję teraz dwie sekundy na głupoty. Ale tak było przez całe T1, które zakończyłem w 5 min. Licząc bardzo długi dobieg z wody (dobre 200-300 metrów) nie było tak źle jak myślałem. W końcu wsiadłem na mojego biało-czerwonego rumaka z kołami jak chwilę później poczułem już do wymiany i dosztukowaną lemondką. W takich chwilach myślę sobie, że nie jestem taki zły. Potrafię pokazać, że pomimo baaaaardzo niskobudżetowego podejścia do triathlonu potrafię dać do pieca. Sędziowie ustawieni co kilometr sprawili że nie spotkałem się z draftingiem. Było trochę jak w debiucie rok temu. Jak tylko przyjąłem żel, popiłem izo i rozwinąłem prędkość przelotową, szybko zacząłem wyprzedzać innych – na różnym sprzęcie. Wiatr w plecy = wiatr w żagle. Problemy były chwilami. Na początku była taka agrafka, gdzie chwilę wiało w twarz. No i przed mostem Północnym, a potem kawałek na nim. W końcu wjechaliśmy na Wisłostradę i wtedy to już można było odpocząć, a z zegarka nie znikało śmiejące się do mnie „40 km/h”. Średnia z całych 40 km wyszła 34 km/h. Naaaajs jak na kogoś na zwykłej, aluminiowej szosie z kołami za 200 zł za komplet ;) Na Fejsie napisałem, że to wynik nie do powtórzenia. To fakt, że gdyby nie wiatr w plecy, nie byłoby tak różowo.


Kiedy przed wyścigiem opowiadałem Ewie, o której mniej więcej może się mnie spodziewać w T2, mówiłem, że o 11:10. Wiele się nie pomyliłem ;) Pomimo słabego pływania, na rowerze mocno nadrobiłem. Podjazd Konwiktorską nie był taki zły. Za to na pl. Teatralny wpadłem „roztrzęsiony” po przejechaniu dobrych kilkuset metrów po kocich łbach na Krasińskiego. Jestem przekonany, że na tym odcinku bidony latały. Dojeżdżając do belki uświadomiłem sobie, że nie zjadłem drugiego żelu, więc szybko zerwałem go z ramy i schowałem w kieszonkę trisuita. Zsiadłem z roweru i rozpocząłem poszukiwania swojego miejsca, którego nie sprawdziłem dzień wcześniej. Na szczęście wylosowałem prawie dobrą alejkę. Znalazłem okolice numeru 80 i choć nieparzyste, po prostu odwiesiłem rower tam, gdzie po drugiej stronie powinien znajdować się mój numer, a potem pobiegłem do wieszaków z workami. Upewniłem się, że złapałem swój i zacząłem przebieranie się przed namiotami. Wybiegając z T2 zobaczyłem Ewę z Olkiem i Duśką. Ucieszyłem się niesamowicie. Przybiłem piątkę z Olkiem i ruszyłem dalej.



Biegło mi się dobrze, ale jakoś tak bez dynamitu w dolnych kończynach. Nic dziwnego. W końcu miałem w nogach prawie 2h bardzo intensywnego wysiłku. Pochłonąłem żel. Tempo na pierwszym kilometrze ustaliłem na 5:05. Niesamowite wrażenie robili na mnie kibice, ostro dopingujący zawodników. Na zbiegu Karową stał Kuba. Mój konkurent sprzed tygodnia teraz mnie dopingował! To było coś! W dół szło nieźle, po 4:30. Wodę zgarniętą na punkcie wylewałem na siebie i popijałem. Żenuą zalatywało tylko ze strefy dopingu Mercedesa, gdzie co chwilę padało: „Jesteście twardzi jak Mercedes V-klasa” – czy jakoś tak. Normalnie całe to umpa umpa z głośników na Karowej pomagało tylko w biegu pod górę, bo nadawało jakiś rytm. Dzięki temu pod górę trzymałem 5:10. Średnio całkiem nieźle. Po pierwszej pętli wiedziałem, że ta Karowa nie jest taka straszna. Na drugiej pętli kiedy mijałem Kubę pochwaliłem mu się, że mam 3 km do końca i jakieś około 15 min żeby zrobić wynik ze Ślesina – z ¼, a więc z dystansu, gdzie pływanie było o 1/3 krótsze! Jeszcze jedna woda na głowę, jeszcze jeden zbieg, jeszcze jeden żenujący popis dj-a na stoisku Mercedesa. Jeszcze jedna prawie niedziałająca przez wiatr kurtyna z mgiełką (też od Mercedesa), zawrotka i bieg pod górę. Na końcu podbiegu już nie piłem. Dopadł mnie Kuba i zaczął polewać wodą – z jakiegoś powodu ciepłą. Wiem, że pomoc z zewnątrz jest niedozwolona, ale co miałem zrobić, wyjechać mu z pięści w nos? Okularników się nie bije ;) Poza tym temperatura wody była taka, że sam nie wiedziałem, czy to pomoc, czy też chciał mnie tym zniechęcić :P Nie mogłem rozwinąć maksymalnej prędkości! Jakoś tak mnie już zamuliło. Ale starałem się jak mogłem, co widać przynajmniej po wykresie tętna na ostatnim kilometrze, który szybuje w górę. Szkoda, że mój wysiłek nie miał przełożenia na tempo :)

Ostatni raz zebrałem się do finiszu na 100 metrów przed metą. Ewa stała koło trybuny. Rozpocząłem sprint. Wyprzedziłem jakiegoś gościa, ale ten się wziął i wpadł ułamek sekundy przede mną na metę, ale ja nie chciałem go prześcignąć. Walczyłem sam ze sobą. Żeby dobiec jak najszybciej. Żeby zrobić jak najlepszy wynik w debiucie. Żebym się zmęczył, żebym zapamiętał te zawody. Żebym na mecie mógł powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. I wiecie co… ? Jeszcze teraz czuję, że mogłem dać jeszcze więcej, choć 13 sekund gorszy wynik niż na zeszłotygodniowych zawodach, gdzie zamiast 35 płynąłem 20 min napawa optymizmem. Leciutenieńki niedosyt daje wrażenie, że mogę więcej. I o to chodzi! Jest motywacja do treningu, jest motywacja do rozwoju. Jest motywacja przed Bydgoszczą (1/4) i przed Mistrzostwami Polski na olimpijce w Chodzieży. Choć pewnie roweru nie powtórzę, to będzie OZD! Oj będzie, będzie!

Za metą odebrałem medal i koszulkę finishera – bardzo ładna. Odebrałem worek depozytowy i chyba niezjedzony w sobotę makaron z sosem bolońskim… ;) Po spróbowaniu skontaktowałem się z Ewą i opuściłem strefę finishera. Poszliśmy na skromny obiad do restauracji, odczekaliśmy aż będzie można odebrać sprzęt i udaliśmy się do domu, gdzie zrobiłem dużo pizzy :) To był piękny dzień. Tylko jak wziąłem prysznic i zobaczyłem, że pianka faktycznie obtarła mnie na szyi (po stronie na którą oddychałem) to jakoś tak zrobiło mi się gorzej. A najbardziej tego dnia bolało, gdy popsikałem to odkażającym Octaniseptem… Plaster w sprayu zdał egzamin na łuku brwiowym. Na koniec dnia po prostu odeszła taka cienka błona z tego miejsca. Gdzieindziej otarcia jednak wyglądały na rozmoknięte, a warstwa ochronna wokół złuszczyła się. Wniosek jest taki, że tego środka trzeba stosować dwa razy więcej niż ja zastosowałem. Ale wróćmy do tematu…

To co najbardziej urzekło mnie w tej imprezie, poza wspaniałymi widokami na trasie biegowej po najbardziej malowniczych ulicach stolicy i rewelacyjnej trasie rowerowej w jedną stronę z wiatrem, prawie cały czas wiejącym w plecy, to wolontariusze. Nie tylko pomagali. Nie tylko uśmiechali się. Nie tylko tak jak mogli starali się wykonać swoją robotę najlepiej. Oni naprawdę w dużej części jarali się tą imprezą i bardzo głośno i mocno dopingowali wszystkich uczestników. Bili brawo, krzyczeli, robili co mogli, żeby dodać nam otuchy. Na mnie to działało. Bardzo Wam dziękuję! Świetnie dopingowali też kibice. Było bardzo pozytywnie. Nie przypominam sobie biegu w Warszawie, gdzie kibice nie byliby w jakimś sensie tak blisko trasy, nie przybijali tylu piątek i nie krzyczeli tyle co w ostatnią niedzielę. To było rewelacyjne.

Na koniec trochę się przyczepię ;) Dla mnie słabym pomysłem było dawanie pływakom w jednej z grup wiekowych żółtych czepków, podczas gdy boje też były żółte. Z każdym wynurzeniem głowy, w moich okularkach decathlonowej marki nabaji, widziałem nad powierzchnią wody kilkadziesiąt boi. Zlokalizowanie największej, czyli dla mnie poszukiwanie kształtu walca na tle trzydziestu kuli w takim samym kolorze, wcale nie było łatwe. Zmylił mnie też zbliżony kolor bramek startu i wyjścia z wody, przez co się zgubiłem (tutaj oczywiście pretensje mam do siebie, ale mogłoby być po prostu łatwiej). No i transport do ośrodka… Dwukrotnie zwiększona częstotliwość kursowania autobusów oraz możliwość wysadzenia pasażerów z rowerami bliżej byłaby co najmniej wskazana. Aha, no i depozyt w postaci ciężarówki, która stała jakby za linią barierek. Ani nie był oznaczony, ani dostęp do niego nie był łatwy. Niejedna osoba musiała obejść całą strefę, żeby do niego dojść. A znaleźć to miejsce, zorientować się, że to depozyt, też nie było łatwo.

Podsumowując, start w Warszawie to dziś piękne wspomnienie, które będę pielęgnował. Czas trenować do kolejnych zawodów!
Krystian







 

wtorek, 6 czerwca 2017

Mój debiut… na izbie przyjęć


Wszyscy już chyba wiedzą jak rozstrzygnął się zakład o #tritort. Wygrałem z taką przewagą, że jakbym chciał czekać na Kubę na mecie, zapuściłbym tam korzenie. Oczywiście wielkie gratulacje, bo starał się ile mógł. Na pływaniu i rowerze walczył jak lew, co pewnie odbiło się na jego biegu. Ale na podsumowanie zakładu przyjdzie jeszcze czas. Chciałbym opowiedzieć Wam, jak z mojej perspektywy wyglądał Garmin Iron Triathlon w Ślesinie w 2017 roku.

W zeszłym roku zadebiutowałem w tri. Stało się to właśnie w tej niewielkiej miejscowości nieopodal Konina, za namową triathlonowego wyjadacza Kuby, któremu wtedy włożyłem kilkanaście minut. To sprawiło, że wyzwał mnie na pojedynek i w tym roku musiałem udowodnić, że stać mnie na więcej niż w zeszłym. Co więcej, bardzo się tym startem stresowałem. Tak naprawdę nie wiedziałem na co go stać. Wiedziałem tylko, że jestem w super formie i jeśli petarda w nodze odpali, jeśli wszystkie moje założenia startowe, ale i poczynione w przygotowaniach sprawdzą się, to na pewno nie oddam skóry łatwo. Scenariuszy było wiele, ostatecznie sprawdził się ten najbardziej oczywisty, przepowiadany nie tylko przez tych, którzy na mnie liczyli, ale i przez samego Kubę. Jakie były tego przyczyny innym razem. Tymczasem do rzeczy.

Ostatni tydzień upłynął mi bardzo nerwowo. Koło poniedziałku dopadło mnie jakieś zapalenie gardła. Miałem powiększone migdałki, problemy z przełykaniem itp. We wtorek, albo w środę trafiłem do super lekarki, która wczuła się w moją sytuację i przepisała mi uderzeniowe dawki… witaminy C oraz lek na odporność i przeciwwirusowy. Mój stan poprawiał się, aby w niedzielę po chorobie gardła nie było ani śladu.

W Ślesinie byliśmy od piątku wieczór. Narzuciłem sobie przedstartowy reżim. Ładowałem węgle, ale rozsądnie. Zrezygnowałem z alko, nawet nie wypiłem zdrowia Asi (żony Kuby), która obchodziła urodziny, co niniejszym w tej chwili nadrabiam. Zdrówko! Ogólnie, te ostatnie dni były dla mnie zwieńczeniem, wisienką na torcie, ostatnim pociągnięciem pędzla w malarskim dziele jakim był założony przeze mnie plan pracy i przygotowań do tego startu. Puenta 16 tygodni wzmożonego wysiłku okupionego ciągłym planowaniem, znikaniem z domu na treningi i częstym wstawaniem o świcie (czasami jeszcze nawet przed dziećmi ;) ).
HaiBike za BTwinem to mój

W dniu startu wstałem dość wcześnie, bo Idka rozrabiała. Choć stresowałem się bardzo, poprzedniej nocy sam nie miałem problemów ze spaniem – przeciwnie do zeszłego roku. Mimo to, rano czułem się jeszcze niepewny. Było tak aż do startu, a nawet do wyjścia z wody. Kuba odgrażał się że zaprowadzi rower do strefy wcześnie a potem będzie się wylegiwał. Ostatecznie poszliśmy odstawić sprzęt do strefy jednocześnie. Ja zostałem na biegach dzieci, a on wrócił do domku. Olek z Zosią zaliczyli dobry bieg – oboje byli zadowoleni i to się liczy, a to, że potem się bili… No cóż. Kto się czubi, ten się lubi :) Sam też pozwoliłem sobie na pół godziny nieróbstwa. Położyłem się pod drzewem i rozmarzyłem się. Wizualizowałem start. Z mojej wizualizacji, kiedy już dojeżdżałem z rekordowym czasem do T2, telefonem wyrwała mnie Ewa, która chciała mnie zlokalizować. Trafiła w punkt, bo zacząłem zasypiać. Tymczasem to właśnie wtedy trzeba było zacząć się przebierać, żeby zdążyć wskoczyć do wody przed zamknięciem akwenu. A chciałem to zrobić, żeby zmoczyć piankę, a nie ładować się na start w suchej – to pomaga dostosować się ciału i ułatwia oddychanie w pierwszej fazie pływania. Inaczej płuca lubią się obkurczyć i oddech staje się płytki, jakby obronny. Takich rzeczy w triathlonie, o których nikt ci nie powie jest więcej. Jednak trzeba pamiętać, żeby wszystkie legendy, opowiastki, złote rady, brać przez sito – zawsze! Druga sprawa, że wiele rad sprawdza się, albo nie, indywidualnie. Dlatego zawsze trzeba wszystko wypróbowywać. Jeśli interesuje cię to, co piszę, daj znać w komentarzu. Może stworzę post pt. 10 rzeczy o starcie w tri, których nikt ci nie powie. Co prawda startów dużo nie mam na koncie, ale już wiem, o czym nikt mi nie powiedział, a co ułatwia życie w tych pierwszych.
Wracając do tematu. Kiedy już byłem mokry, pojawił się Kuba. Do ostatniej chwili nie chciał przebrać się w piankę. W końcu zapozowaliśmy do zdjęcia i poszliśmy na start. I znowu były ciary na plecach. Jakież to jest piękne w tri… Wszyscy rywale klaszczą sobie nawzajem, przybijają piątki. Wiedzą, że za chwilę będą się podtapiać, bić po głowach rękami, ale zanim wystrzeli armata są braćmi – jedną wielką rodziną. W końcu trąba zawyła, a my ruszyliśmy w toń. Po sygnale już nie oglądałem się na Kubę…
W zeszłym roku czekaliśmy aż przeleje się pierwsza fala typowych ścigantów. Kosztowało mnie to korek na pierwszej boi i trudną sytuację, z której nie bardzo wiedziałem jak wyjść. Stwierdziłem zatem, że tym razem rzucę się w pralkę i będę parł naprzód, tak jak będą pozwalali przeciwnicy. Poszło nieźle. Pomimo zebrania wielu uderzeń i kopnięć w głowę oraz ze dwóch przytopień, na korek trafiłem dopiero pod mostkiem, pod którym przepływa się w Ślesinie. Tam zrobiło się tłoczno. W drugiej części dużo kolegów miało problemy z nawigacją, przez co wydawało mi się, że zwolniłem. Musiałem ich przepuszczać, żeby sfrustrowani płynący w poprzek trasy dalej nie walili mnie w głowę. Minąłem ostatnią bojkę, sam trochę zboczyłem na prawo, ale wkrótce zlokalizowałem koniec pływania i jakoś wyszedłem z wody.

Czas? Zaskakujący! Oficjalnie wyszło więcej, ale na zegarku zobaczyłem w pierwszej chwili 18 minut. To o 2 minuty więcej niż się spodziewałem – na tyle dużo, żeby stwierdzić, że trafiłem z formą. Miałem swój dzień i wiedziałem, że będzie dobrze. Dobiegając pod górę do strefy zdjąłem górę pianki. Kiedy tam wpadłem widziałem, że rower Kuby stoi. Opanowałem oddech, przebrałem się, chwyciłem rower i pognałem w kierunku belki. Wskoczyłem na moją białą strzałę i popędziłem przed siebie. Czym prędzej zjadłem żela i popiłem izotonikiem, żeby na zakrętach już nie zawracać sobie tym głowy.
Trasa rowerowa w Ślesinie jest fajna. Nie ma tam dużo nierówności. W zeszłym roku wiatr był mniejszy. W tym, na jednym z odcinków po prostu zniechęcał do jazdy. Z drugiej strony, tam gdzie jest najwięcej podjazdów wiał w plecy – kilometr z największą średnią zaliczyłem właśnie w jego okolicach. Pędziłem ostro i tak jak przed rokiem wyprzedzałem kolejnych rywali. Pod koniec pierwszej pętli zobaczyłem Ewę z dziećmi, było super. Na drugiej wydawało mi się, że się uspokoiłem. Nie parłem już tak mocno, choć prędkość nie spadała. Było tak do momentu pod wiatr, gdzie dostrzegłem najpierw jedną klasyczną parówę – gościa, który jechał na kole kolegi. Potem minęły mnie dwa pociągi drafterów, co spowodowało, że wpadłem w furię…

Drafting to jazda na kole rywala, kolegi czy kogokolwiek. W zawodach z cyklu Garmin Iron Triathlon jest to surowo zabronione, tak samo jak podczas zawodów serii Ironman. Obowiązuje 7 metrów odstępu pomiędzy rowerami. Generalnie, w środowisku triathlonowym, każdy kto draftuje na zawodach w formule bez draftingu (są też zawody z draftingiem) jest nazywany PARÓWĄ. Żeby zobrazować jakie to zło, kiedy ktoś draftuje, ginie jeden mały, niewinny kotek. Drafting daje minus 1050 do karmy. Drafting to nieuczciwość, wykorzystywanie praw fizyki (zmniejszonego oporu powietrza) w celu pokonania trasy. My mówimy NIE draftingowi na zawodach bez draftingu. Ideą ludzi z żelaza jest pokonanie dystansu o własnych siłach. Dlatego jazda na kole, gdzie dużą część siły oporu przyjmuje zawodnik poprzedzający, jest zagrożona nie tylko karą czasową, ale pewnie i dyskwalifikacją – aż tak dokładnie nie wczytywałem się w regulamin, ale sądzę, że w skrajnych przypadkach tak jest. Dlatego kiedy wyprzedził mnie drugi pociąg tych miernot krzyknąłem: SAY KUR…. NO TO DRAFTING!!!!! I popędziłem na złamanie karku przed siebie. Wyprzedziłem dwa pociągi drafterów po kilkanaście osób. Nie poznawałem siebie. Nie wiedziałem, że jestem do tego zdolny. Darłem się: LEWA WOLNA PARÓWY! Wcześniej zresztą też indywidualnie do jednego takiego podjechałem i powiedziałem mu co o nim myślę wyprzedzając go. I tak napierdzielałem aż poczułem że zostali za mną. Cały czas utrzymywałem prędkość pod 40 km/h – przynajmniej rozprawiając się z tymi parówami. Kiedy pokonałem ostatni ostry zakręt o 180 stopni pod mostkiem rozluźniłem się. Położyłem się na chwilę na lemondce, skierowałem wzrok w dół i poczułem się jak w sklepie z farbami. Zobaczyłem jakby… do czarno-grantowego koloru „asfaltowego świtu” z prawej strony dolewał się odcień zieleni o nazwie „trawiaste posłanie”. Odbiłem, ale było za późno. Z prędkości około 32-35 km/h nagle jechałem na boku, aby po chwili raz się przeturlać i w trakcie tego turlania, pomimo kasku, zaryć czołem o asfalt. Dzięki Bogu przeżyłem, podniosłem się, wstałem, oceniłem szkody na ciele na małe, szkody na sprzęcie na spadnięty łańcuch, po czym założyłem go i nie widząc pomocy medycznej postanowiłem poszukać jej na rowerze. Zanim wstałem kilka przejeżdżających osób pytało, czy wszystko ok – generalnie dzięki chłopaki za troskę, fair play itd., ale jeśli byliście tymi samymi parówami co je wyprzedziłem chwilę wcześniej, karma was spotka, zobaczycie! Kiedy jechałem okularki zalała mi krew więc uznałem, że nie jest dobrze. Ściągnąłem je i wsadziłem do kieszeni.

Dojechałem do strefy zmian oddalonej może o 2 km od miejsca gdzie upadłem. Zapytałem sędziego o plaster, a ten wskazał na medyka w ambulansie. Podszedłem i poprosiłem o plaster, a sanitariusz wskoczył do karetki i zaczął przekopywać swoje przepastne torby. Tego się nie spodziewał… Jakiś facet do mnie podbiegł i chciał mi przytrzymać rower. Grzecznie wytłumaczyłem:
- Proszę Pana! Bardzo Panu dziękuję, ale proszę zostawić mój rower. Nie może mi pan pomagać. Regulamin tego zabrania, zostanę zdyskwalifikowany.
- Przepraszam, nie wiedziałem, odparł pan i zostawił mnie w spokoju.
Uff – pomyślałem. Ale facet z ambulansu ciągle nie wychodził, a czas leciał. Oczami wyobraźni widziałem jak Kuba mnie dogania, już dojeżdża do strefy, a ja potem muszę go gonić. Ale nic takiego nie następowało.

- Ale pan wie…
- Tak wiem – odparłem na słowa sanitariusza.
- Że to trzeba zszyć – dokończył.
- Obiecuję Panu, że za 50 minut zjawię się w tym miejscu, aby mógł pan to zrobić.
- Ale ja tego nie zrobię! Będzie pan musiał pojechać gdzieindziej.
- W takim razie obiecuję, że za 50 minut pojadę na szycie gdzieindziej. Proszę kleić.
- Hmm. Ale pan jest cały spocony, plaster nie będzie trzymał.
- Proszę zakleić dookoła głowy – poprosiłem. I dodałem: Szybko!
Sanitariusz wysłuchał prośby, za co z tego miejsca dziękuję.

Wchodząc do strefy zmian nie czułem się źle. Nie miałem zawrotów głowy. Krew nie zalewała mi oczu, choć wzrok ludzi na mnie patrzących był dość niepokojący. Mogłem ich obserwować, więc nic mi nie spuchło. Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiłem spróbować. Przebrałem się i pobiegłem przed siebie. Tempa nie miałem rewelacyjnego, ale czas przestał mieć dla mnie znaczenie. Nie wiedziałem, czy straciłem dużo, czy mało krwi, czy organizm przeżyje jakiś szok, czy nie, ale nic takiego nie następowało, więc biegłem zachowawczo. Patrząc na moje obrażenia później można było pomyśleć, że histeryzowałem, ale zakrwawione okularki, bidon, lemondka, rama i buty sugerowały jakiś tam wyciek. Przypomniałem sobie, że w takich sytuacjach organizm pompuje krew do wewnątrz organizmu i do nóg (odruchy obrony i ucieczki), więc rany nie będą krwawić. Od razu za strefą wypiłem wodę i potem trzymałem się tego punktu, żeby nie przeciążać żołądka, ale też wiedząc, że nie będę się przegrzewał. Może z raz sięgnąłem po nią na drugim z dwóch punktów.

Ewa, która mnie zobaczyła była w szoku. Wiedziałem, że tak będzie, więc tak jak mogłem najlepiej starałem się ją uspokajać. To była jedna najtrudniejszych rzeczy w tym wszystkim – przemówić do kobiety widzącej jej faceta zakrwawionego, że jest z nim wszystko w porządku. Na koniec pierwszej pętli wziąłem gumkę do liczenia pętli i biegłem dalej. Dalej wszystko było ok. Zbierałem owacje na stojąco. Ludzie bili mi brawo, robili mi zdjęcia, krzyczeli do mnie, że tak się kuje żelazo. W życiu nie miałem takiego dopingu. Musiałem wyglądać jak siedem nieszczęść. Mimo to wyprzedzałem wolniejszych i biegłem, choć może nie jak burza, w kierunku mety. Uśmiechałem się, machałem, odpowiadałem, że wszystko ok, że żelazo trzeba szlifować itd. Unikałem kurtyn wodnych żeby nie zacząć znowu krwawić i nie brałem gąbek. Choć może powinienem, to bym się obmył trochę z zaschniętej już krwi ;) Wkrótce zabrakło gumeczek. Na szczęście byłem przytomny, ogarniałem i sam liczyłem. Choć z każdym z prawie czterech kółek na biegu Ewa zdawała się wyglądać coraz lepiej, na ostatnim dalej wahałem się zakomunikować: Lecę na metę, przeproście Kubę, że nie poczekam. Idę do medyków na szycie. Zadzwonię!


Na ostatnim kilometrze ani nie przyspieszyłem, ani nie zwolniłem. Wpadłem na metę, wziąłem medal i podskoczyłem do góry. Poczułem wzrok wszystkich w strefie finishera skierowany na mnie. Zaraz zaczęły się pytania. Okazało się, że podobno ktoś miał gorzej, choć tego drugiego nie widziałem. Nie wiem, może nie miał tyle szczęścia i nie ukończył. Ja poszedłem do depozytu. Spotkałem tam Filipa Szołowskiego. Przywitał się, zapytał, czy wszystko w porządku. Dopóki ten gość organizuje Ślesin, wszystko musi być w porządku. Rok temu osobiście stał za linią mety i każdego zawodnika z osobna pytał, czy na pewno dobrze policzył okrążenia. Nie chciał żeby ktoś z zawodów wyjechał rozczarowany. W tym też był na miejscu i interesował się tym co z zawodnikami. Wysoka piątka za to!

W karetce obejrzał mnie lekarz. Polecił sanitariuszom opatrzenie mnie. Powiedział, żebym jak najszybciej udał się na szycie, że nie ma co czekać. Zadowolony oddaliłem się. Zaczepił mnie jeszcze jeden zawodnik i mówi, że widział jak się rozwaliłem. Przyjrzałem się uważnie jego megenta-żółtawemu, charakterystycznemu trisuitowi i mówię:
- Nooo, ja też cię widziałem. Nawet do ciebie krzyknąłem, że jesteś straszną parówą!
Na to interlokutor wbił wzrok w ziemię i zaczął robić się czerwony. Osoba płci przeciwnej, z którą siedział na ławce poszła za jego przykładem.
- Widziałem jak cały czas jechałeś na kole jednego gościa – dodałem. Bardzo mnie to zdenerwowało.
- No i trzeba się było tak nie denerwować - dodał z nerwowym uśmiechem
Olałem go i poszedłem dalej, ale miał rację. Trzeba się było nie denerwować. Z drugiej strony ciężko pogodzić się z tym, że walczysz od początku do końca, a ktoś inny ułatwia sobie zadanie. To są emocje, wielkie emocje…

Na metę dotarła już Ewa z Asią i dzieciakami. Kuby dalej nie było. Opowiedziałem o tym co się stało do kamery – pewnie będzie na filmie. Ustaliliśmy z Ewą jak będziemy się komunikować i mniej więcej co każde z nas ma robić. Heh… Niby oczywiste, ale takie rzeczy, choćby nie wiem jak niewygodny był to temat, trzeba jednak ustalać przed zawodami. Bo co by było, gdybym nie miał tyle szczęścia i nie mógł zająć się sobą sam… ? Poprosiłem, żeby z Kubą odebrała mój sprzęt ze strefy, a sam udałem się poszukać szpitala, którego jak się później okazało, w Ślesinie nie ma.

Odpaliłem Ubera, ale nie mogłem podać adresu docelowego, ponieważ nie mogłem zlokalizować szpitala. Nie widziałem też żadnej taksówki. Pani w budce z lodami skierowała mnie do oddalonej o 300-500 metrów Straży Pożarnej, gdzie ponoć zaopatrują takie rany. Wchodząc do remizy po raz pierwszy zamiast sensacji wzbudziłem rozbawienie ;) Mnie też ta sytuacja zaczęła już bawić, bo co miałem robić? Płakać? Cieszyłem się, że wyszedłem z wypadku z niewielkimi obrażeniami i ukończyłem zawody. Lekarz strażaków obejrzał mnie, ale stwierdził, że nie ma dogodnych warunków żeby mnie zszyć i odesłał do szpitala w Koninie. Zadzwoniłem do Ewy i udałem się do ośrodka w którym nocowaliśmy – jeszcze 100 metrów dalej. Okazało się, że Kuba właśnie wbiegał na metę. Ja załatwiłem zapasowy klucz do domku i poszedłem się wykąpać. Kiedy się umyłem i przebrałem wyglądałem dużo lepiej.

Nie minęła może minuta odkąd wyszedłem spod prysznica, a przez okno zobaczyłem jak wszyscy wchodzą do ośrodka. Kuba prowadził dwa rowery. Wyszedłem przed domek i od razu zacząłem oglądać sprzęt. Nie jest źle pomyślałem. Na pierwszy rzut oka ucierpiała owijka i siodełko. Wystarczy zmyć krew i będzie jak nowy. Wymianą owijki zajmę się po sezonie ;) Niestety tego samego nie można powiedzieć o kasku, który odszedł do krainy wiecznych przejażdżek i od teraz na zawsze będzie śmigał po najrówniejszym asfalcie w kosmosie. Solidne pęknięcie zdradzało siłę uderzenia. Uff, jak się cieszę, że miałem go na głowie. Służył mi kilkanaście lat, zjeździł wiele tras, a teraz przyszedł czas żeby się rozstać…


Otworzyłem Red Bulla, spakowałem bagaże. Zapytałem, Ewy, czy będzie bardzo zła jeśli to jednak ja poprowadzę, pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi i ruszyliśmy do Konina. Tak wylądowałem na izbie przyjęć. Widząc tłumek ludzi w kolejce do rejestracji i oznaczenia protestu SOR-ów trochę się przeraziłem, że Ewa z dzieciakami w samochodzie dostanie szału. Na szczęście po kilku minutach otworzono drugie okienko, do którego poproszono wszystkich z urazami, czyli mnie i panią, którą dzień wcześniej uderzyła w oko gałąź, ale pani myślała, że jej przejdzie, dlatego poczekała do dnia wolnego od pracy (były Zielone Świątki) żeby skorzystać z pomocy lekarskiej. Do lekarza wszedłem jako czwarty, czy piąty. Panią z okiem załatwili w 20 sekund – dostała skierowanie do okulisty. Mi jeszcze raz przemyli wszystkie otarcia, dokładnie umyli rozcięcie i pan doktor zalepił mi je specjalnym klejem. Obeszło się bez szycia – ufff…. Wysłali mnie jeszcze na roentgen głowy. Trochę czekałem na wyniki.
- Jak moje fotki doktorze? – zapytałem kiedy ponownie wszedłem do gabinetu.
- Całkiem nieźle wyszły – odpowiedział doktor pokazując mi moją czachę.
- Takich jeszcze nie miałem – powiedziałem.
- W sam raz na fejsa – odparł lekarz.
Niestety, nie wysłali na maila… To jednak dało mi do myślenia. Pierwszy raz byłem na izbie z powodu wypadku. Pierwszy raz byłem szyty, a raczej klejony. Ale też po raz kolejny nic sobie nie połamałem, czego nie udało mi się uniknąć, kiedy trenując nabawiłem się złamania zmęczeniowego. Pozostaje się cieszyć i trenować dalej. Teraz szybka regeneracja i 5i50 Warsaw. Będzie OZD! W każdym razie bardzo bym chciał.

Reszta tej opowieści to już opóźniony tylko, ale na szczęście bezpieczny powrót do domu. Czas wyleczy rany, a z tego doświadczenia płynie prosty wniosek – trzeba bardziej uważać. Nowy kask już kupiony. Jeśli jeszcze nie dziś, to jutro zabieram się za trening. W niedzielę kolejny start, organizm nie może pomyśleć, że jest na wakacjach.

Są jeszcze dziesiątki wątków, które chciałbym poruszyć, ale ile można pisać, rozwijać jakąś myśl i tak dalej. Poza tym jeśli tu dotarłeś czytelniku, to chyba jesteś jakimś długodystansowcem, naprawdę. Gratuluję i dziękuję. Do następnego.

Aha, wynik… Wynik? 9 minut lepszy niż rok temu. Gdyby nie szlif pewnie byłoby jeszcze lepiej. Ale czas nie liczy się dla mnie tak bardzo jak garść prostych faktów:
- nie byłem parówą i na wynik zapracowałem tylko i wyłącznie własnymi siłami
- dotarłem na metę w okolicach połowy stawki, czyli zgodnie z zamierzonym celem sportowym
- wygrałem zakład
- ukończyłem, pomimo przeciwności i ponownie w ¼ zostałem ajronmanem ;)