piątek, 24 czerwca 2016

Bieg dla Słonia 2016 – relacja

„Bo to historia, bo to marzenia…” pod takim hasłem odbywał się nocny bieg dla upamiętnienia Artura Hajzera. „Bo to historia godna przypomnienia” – tak dalej leci ta piosenka, zatem przypominamy. Otwórzcie w nowym oknie (nie osadziliśmy playera bo embedowanie wyłączone), przypomnijcie sobie postać i czytajcie dalej: https://www.youtube.com/watch?v=Q50athn0KSc

Wziąłem udział w tym biegu, bo chciałem to zrobić od jakiegoś roku, tak dla idei. Kiedy zobaczyłem, że ruszyły zapisy nie zwlekając ani chwili zarejestrowałem się i tak zostawiłem ten temat „jakiejś tam piątki” – jak myślałem o technicznym aspekcie tego biegu. Dopiero dwa dni temu postanowiłem sprawdzić co tak naprawdę będzie się tam działo. No niby gdzieś tam było napisane, że spotykamy się na Kopie Cwila na Ursynowie, ale byłem pewien, że będziemy biegać dokoła tej góry. Tymczasem mapka trasy mówiła co innego. Nawet dobrze jej nie oglądałem, bo stwierdziłem, że nie ma się co przejmować. 5 pętli, pięć podbiegów – wytrzymam! Okazało się też, że jest to bieg towarzyski, bez pomiaru czasu, więc nie ma się co stresować - pełen lajcik.

Z racji pory, na bieg pojechałem sam. Na miejsce dotarłem wcześniej, bo chciałem zobaczyć obiecany film z archiwum himalaisty. Fajny, bo autor chyba chciał żeby było fajnie, ale wiele mówiący zarazem. Była w nim opisana historia akcji ratunkowej po tym, gdy złamał nogę na wysokości powyżej 7000 m n.p.m. Został uratowany i historia skończyła się dobrze, ale miał przy tym niesamowite szczęście, że byli z nim świetni ludzie, którzy mu pomogli. Niewielu wyszło z takiej opresji…

Stanęliśmy na starcie i dowiedziałem się, że na szczyt wbiega się nie 5, ale 10 razy. Było za późno żeby się martwić. Padło hasło start i ruszyliśmy. Najpierw zbieg, potem kawalątek po płaskim i stromy podbieg. Udało się! Potem znowu zbieg i dłuższy kawałek po płaskim.
Czułem się komfortowo, poza tym, że czasami brakowało mi tchu. Zanim dotarłem do drugiego podbiegu minąłem pacemakera na 6:00. Jest dobrze! – pomyślałem. Wbiegłem na górę i troszkę zacząłem oszczędzać siły, ale bez przesady. Potem szło już z automatu. Dopiero po trzecim kółku zacząłem podchodzić końcówki tego bardziej stromego podbiegu, ale bez wielkiej straty tempa. Idąc szybkim krokiem udawało mi się wyprzedzać biegnących wolniej. Zapomniałem czołówki z auta, a już było dość ciemno. Na szczęście jest tam trochę latarni. Trasa była praktycznie nieoznaczona, ale na szczęście nie trudna, więc po pierwszym kółku załapałem i nie gubiłem się, gdy nie było nikogo przede mną.

Tym, którzy zaglądają tu po raz pierwszy muszę przypomnieć, że na zawodach aktualnie biegam w tempie około 5 min/km. W Pruszkowie, gdzie mieszkamy i trenujemy mamy dwa podbiegi – jeden wiadukt ma jakieś 4 m przewyższenia, a drugi z 5. Tymczasem kiedy dotarłem na metę zegarek pokazał średnie tempo 5:33. Przeżyłem lekki szok. Faktem jest, że na zbiegach szło mi nieźle i udawało mi się tam zasuwać dość szybko, ale i tak jestem zaskoczony. Nie goniłem też jakoś strasznie po płaskim, a było nieźle, pomimo 10-krotnego wtarabanienia się na sporą jak na moje przyzwyczajenia górką.

Link do zapisu GPS: https://www.endomondo.com/users/8321723/workouts/753378187

Był to bieg towarzyski z fajną atmosferą. Na koniec odebrałem medal w kształcie słonia, zjadłem ciacho, wziąłem kubeczek wody i ruszyłem w stronę auta przybijając piątki z tymi co jeszcze byli na trasie. Cały dzień był bardzo sympatyczny. Zacząłem od zakładki (godzina rower + 10 min biegu) rano, a wieczorem bieg. Oba treningi niewiele się różniły, ponieważ mimo później pory temperatura ani trochę nie chciała spaść.






Piszę tak późno, bo po biegu wpadłem jeszcze do przyjaciela na imprezę. Jeszcze raz sto lat Przemku od nas wszystkich!

Krystian

wtorek, 7 czerwca 2016

Relacja: Garmin Iron Triathlon – Ślesin 2016, DEBIUT dystans ¼ IM

Stałem 10 metrów za linią mety. Na zegarze przelatywały kolejne cyfry. W strefie finishera byłem już dobre 10 minut i trzymając w ręku kubeczki z wodą, czekałem na Kubę, bez którego prawdopodobnie nigdy by mnie tam nie było. Z głośników popłynęła piosenka In The End - Linkin Park i nagle zachciało mi się płakać. Przez głowę przeleciały mi tysiące obrazów. Jak na dłoni widziałem ostatnie 16 tygodni ciężkich przygotowań. Myśli, które mnie tutaj zaprowadziły dojrzały. Emocje jakie w sobie kumulowałem wreszcie mogłem uwolnić. Dotarło do mnie co się stało.
 
 
Do Ślesina, z Kubą, wyruszyliśmy w sobotę po obiadku. Na początek zajechaliśmy na miejsce zawodów. Obejrzeliśmy strefę zmian na rynku. Zeszliśmy na bulwar i przeszliśmy do miasteczka finishera. Odebraliśmy pakiety, obejrzeliśmy składające się może z pięciu namiotów expo i wróciliśmy do samochodu. W drodze do Konina, gdzie spaliśmy, przejechaliśmy pętlę rowerową. Kuba zna ją bardzo dobrze, ale ja chciałem obejrzeć jakie tam są wzniesienia – nie to żebym się ich bał, ale wokół Pruszkowa, gdzie trenuję, poza kilkoma wiaduktami nie ma ani jednej górki, więc chciałem sobie porównać. Na szczęście nie wyglądało to wszystko jakoś tragicznie. Trasa widokowa - z pętli widać bazylikę w Licheniu.
 
 

Do hotelu przy rynku w Koninie dobiliśmy wieczorem. Okazało się, że cały mamy dla siebie. Facet z recepcji zostawił Kubie klucze od drzwi frontowych i zniknął. Super! Wnieśliśmy rowery, ustawiliśmy na przestronnym korytarzu. Wyskoczyliśmy jeszcze na iście mistrzowski posiłek – przypadkiem trafiliśmy na pizzę serwowaną w lokalu sygnowanym nie przez kogo innego, jak przez mistrza Włoch w robieniu pizzy! Dałem się nawet namówić na jedno piwo. Śmieszne było to, że za oknem latali jacyś paramotolotniarze – to był wieczór pełen niespodzianek, którego resztę przegadaliśmy. Naklejaliśmy i nawlekaliśmy na gumki numery startowe (w triathlonie jest ich po kilka) i pakowaliśmy sprzęt. Omawialiśmy przy tym taktykę, ale też bardzo dużo czasu poświęciliśmy moim przygotowaniom. Trochę mnie to zbiło z pantałyku, bo poczułem, że zbliża się dzień próby. Długo nie mogłem zasnąć. Na domiar złego około 4:00 nad ranem ktoś wbił się do hotelu, narobił hałasu, czym nas pobudził i zniknął. Potem znowu trudno było zmrużyć oko. Rano czułem się strasznie.
 

Na śniadanie spałaszowaliśmy kolejny mistrzowski posiłek – bułkę z bananem. Naszym dodatkiem, jakże uwielbianym przez sportowców zajmujących się dyscyplinami wytrzymałościowymi była jakaś wersja nutelli. Ten ulepek postawił mnie na nogi. Odpaliłem motywującą muzykę… Najpierw pakowanie, a potem jazda samochodem na miejsce upłynęły nam w bojowym nastroju.
 
Pierwszy stres
Zanim wszedłem do strefy zmian, w trzech miejscach na moim ciele wymalowano mój numer startowy. 190 na dłoni, 190 na ramieniu i 190 na nodze. „Od tej pory jesteś tylko numerem” – pomyślałem. Nawet na numerze-numerze, tym co się zakłada na rower i bieg, nie było imienia. Pewnie taki obyczaj… Przed wejściem do strefy trzeba też było pokazać kask. Miałem go w plecaku, zatem z daleka było widać że ja jestem „nowy”.
 

Kuba poszedł rozkładać swoje rzeczy, a ja poszukałem swojego miejsca i zacząłem wykładać swoje. Mnóstwo miejsca – pomyślałem. Ładnie ułożyłem wszystko w dwóch dużych plastikowych pojemnikach z Ikei, w jakich Olek trzyma klocki Lego. Moja radość nie trwała jednak długo. Za chwilę podbiegł jakiś czujny kolega i kurtuazyjnie zapytał: „Czy jesteś pewien, że przysługują ci dwa pojemniki?” Skąd miałem wiedzieć? Na szczęście z odsieczą nadciągnął Kuba. Oczywiście okazało się, że mogę wykorzystać jedną kuwetę, a tak w ogóle, to w złą stronę powiesiłem rower. Cóż… Człowiek się uczy. Finalnie jakoś udało mi się wszystko ułożyć. Na stanowisku miałem nawet pompkę, dętkę, łyżkę do opon i kilka kluczy. Ciekawy patent podrzucił mi Kuba. Żele, które zamierzałem spożyć, przykleiłem do ramy taśmą, taką, którą łatwo można zerwać, dzięki czemu nie musiałem się martwić o pakowanie ich po kieszeniach.
 
Relaks
Gdy w strefie wszystko było już na swoim miejscu, poszliśmy do miasteczka finishera. Kupiliśmy sobie po kawce z mleczkiem i udaliśmy się w cień, żeby z dala od zgiełku spróbować się wyluzować. Po kawie popijaliśmy izotoniki i wodę, przez co, raz po raz któryś z nas biegł do toi toia. Tych było zdecydowanie za mało. Gdy zbliżała się godzina startu zanieśliśmy rzeczy do depozytu, a potem wróciliśmy na plażę.
 
START!
Kiedyś z Ewą obejrzeliśmy film „Ze wszystkich sił”. To bardzo wzruszająca historia, a jednocześnie bardzo motywująca. Kiedy tak staliśmy na tej plaży i żartowaliśmy sobie z innymi zawodnikami, nagle wszyscy zaczęli klaskać – dokładnie tak jak na filmie. Czas zwolnił bieg. Wtedy poczułem, że to nie są przelewki. Szybko zanurzyłem się w wodzie, żeby po starcie nie doznać szoku. Jeszcze minuta. Jeszcze 30 sekund… Piątka mocy z Kubą. Życzyliśmy sobie powodzenia. 10… 9… Padł strzał!
 
Nie czekałem. Od razu wszedłem do wody. Wiedziałem, że muszę przeżyć pierwszą w życiu „pralkę”. Kilkaset osób z plaży o szerokości może 50 metrów jednocześnie weszło do wody i zaczęło płynąć w tym samym kierunku. Wyobrażam sobie, że pomiędzy rybami w olbrzymiej ławicy odległości są proporcjonalnie większe niż pomiędzy triathlonistami po starcie. Wiedziałem, że dostanę kopniaka w głowę, że będę tłuczony po rękach itp. Okazało się, że nie jest aż tak strasznie. Poza tym moje podejście było takie, żeby grać w tę grę. Po prostu starałem się przemieszczać do przodu.
 
W ogniu walki
Na pierwszej boi zrobił się korek. Zatrzymałem się na chwilę, ale kiedy przekonałem się, że to jakiś taki sztuczny zator, wróciłem do tego co robiłem wcześniej, czyli zacząłem płynąć. Przebiłem się i już prawie było ok. Z jakiegoś powodu ze dwa razy przytopiłem się, ale byłem dobrze nastawiony i dzięki temu opanowany. Tylko na chwilę wybiło mnie to z rytmu. Pomyślałem: pamiętaj o technice. Od tej pory już konsekwentnie płynąłem. Czułem wodę i rytm. Tłok się skończył. Tylko jeden facet co chwilę przepływał mi przed nosem – po prostu nie trzymał kierunku i strasznie go nosiło. Potem był mostek oznaczający połowę dystansu i druga bojka już na innym jeziorze. Gdy zaparowały mi okularki tak, że już nie widziałem, napuszczałem do jednego z nich wodę i po kilku ruchach ramion wylewałem. Sprawdzało się – dawałem radę nawigować. Ten manewr powtórzyłem w sumie dwa razy. Pod koniec szło mi już całkiem nieźle. Nawet moje poczucie czasu podpowiadało, że tempo jest całkiem dobre. Z wody wyszedłem na czworaka. Gdy złapałem pion, zegarek pokazywał 22 minuty – 3 minuty lepiej niż zakładałem.
 
Fota by t-run.pl

Po pływaniu podbieg na rynek do strefy zmian był ciężki, tym bardziej, że wciąż kręciło mi się w głowie. Ogarnąłem się przy rowerze. Kask, a w kasku okulary i numer startowy. Potem buty, w butach skarpetki. Dzięki temu kolejność trudno pomylić. Lecimy! Wpadłem czarną bramą, wypadłem… największą. „Belka” była namalowana na jezdni – dopiero za nią można było wskoczyć na rower. Musiałem omijać zawodników złapanych przez sędziów za próby ujeżdżania aluminiowych lub karbonowych rumaków wcześniej. Przeszedłem za „belkę” i ruszyłem przed siebie.
  

Jest moc!
Rower w triathlonie zalicza się bez draftingu. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie ma tutaj możliwości siedzenia przeciwnikowi na kole. Jak się kogoś wyprzedza, należy zachować prostokąt 7x2 m. Nie można zbliżyć się do zawodnika przed nami na 7 metrów, a przy wyprzedzaniu, należy się od niego odsunąć na dwa metry. Zachowanie tego prostokąta w Ślesinie jest niemożliwe. Niejednokrotnie szerokość drogi jest mniejsza niż 2 m. Nie wspomnę, że wielu zawodników, których wyprzedzałem jechało środkiem jezdni – co zrozumiałe, bo unikali dziur. Ale wyprzedzałem! O Panie! Jak ja ich wyprzedzałem! Bałem się, że zaraz się wypalę, że za chwilę poczuję ból w udach, a zaraz po nim niemoc. W pewnym momencie ogarnąłem swoim małym rozumkiem co tak naprawdę się dzieje.
 
Byłem w gazie. Może wolno pływam, ale na rowerze zrobiłem ileś tam treningów na progu mleczanowym, więc mocniejsze kręcenie mi nie straszne. Co więcej, widziałem, że niektórzy rywale popełniają szkolne błędy, takie jak kręcenie na ciężkim przełożeniu na wzniesieniu, tam gdzie ja łykałem ich na wyższej kadencji z większym luzem w gaciach – to nie jest wiedza tajemna, czytałem o tym w iluśnastu artykułach z poradami, nawet na najinfantylniejszych serwisach kolarskich. Wreszcie, pierwsza połowa pętli była pod wiatr i to na niej były największe podjazdy. Te podjazdy paradoksalnie pomagały, bo osłaniały od wiatru. To właśnie na nich wyprzedzałem najwięcej. W drugą stronę było bardziej z górki i z wiatrem – 37 – 40 km/h na budziku aż koła szumią z radości, a do tego prawie się odpoczywa, kocham ten stan! A jeśli dobrze czytam to: http://www.startlist.pl/profil/16110,walczak-krystian, to po rozwinięciu takiej zakładeczki, okazuje się, że na rowerze wyprzedziłem około 70 osób. Dla mnie to niewiarygodne!
 
Krzyczałem „brawo kibice” do wszystkich, którzy wylegli z domów i zagrzewali do walki choćby przez podniesienie w górę kciuka. Dzieci, młodzież, dorośli i starcy, całymi rodzinami obserwowali co się dzieje, kiedy przez ich małe skupiska domostw przelatywali kolarze. Wydawało się, że niektórzy po prostu wyjątkowo przenieśli grilla zza domu przed niego. To było bardzo sympatyczne. Czułem moc, radość i uśmiechałem się do tych wszystkich ludzi. Machałem im tak, jak oni mi machali. Wiedziałem, że będzie dobrze. Choć zacząłem lekko tracić rachubę, kilometry i czas wydawały się zgadzać jak trzeba. Miałem dobre tempo. Kilometry były też wymalowane na asfalcie. Na drugiej pętli tylko odliczałem: 5 km = mniej niż 10 min do strefy, 3 km = mniej niż 6 min do strefy. Wchłonąłem drugi żel – pierwszy na początku roweru – i popiłem izo. Właśnie się kończyło – wymierzyłem idealnie.
 
Przed „belką” zsiadłem z roweru, wpadłem do strefy i łapie mnie sędzina. „Zapnij kask, kask odpinamy dopiero jak odwiesimy rower” – powiedziała. Pomimo walącego jak młot serca, po kilku sekundach zrozumiałem komunikat. Zapiąłem kask i mnie puściła. Faktycznie, gdzieś to już czytałem – może w regulaminie… Rower odwieszony, ściągam kask, łapię czapeczkę. Zakładam buta… Co to? W bucie zostawiłem żel – uff jak dobrze, że go zauważyłem, a nie pobiegłem z żelem w środku. Ruszając na trasę biegową przybiłem piątkę z jednym z organizatorów, w czapeczce Wings for Life World Run – takiej jak moja.
 

 
Róbmy swoje
Zakładałem, że podczas biegania będę miał tempo na poziomie 6 min/km. Kiedy już złapałem rytm – bo na początku po rowerze zawsze biegnie się szybciej – miałem tempo na poziomie 5:30 min/km. Wiedziałem już, że będę grubo przed czasem. Wszystko co musiałem zrobić, to dowieźć tę przewagę nad samym sobą - przewagę nad Krystianem z treningów, bo to na ich podstawie wyznaczyłem zakładany czas. Tłukłem zatem te ostatnie kilometry. Korzystałem z bufetów. Złapałem kilka kostek lodu, które wrzuciłem z tyłu w trisuit. Natychmiast spadły na sam dół – tam gdzie wkładka, tzw. pampers! Aaa! Tempo skoczyło mi do 5:00 min/km. Na szczęście na chwilę.
 
Zagadywałem kolegów, dopytałem się o ilość kółek do zrobienia, pozdrawiałem kibiców, korzystałem z natrysków – jednego na bulwarze, z drugiego u jakiegoś pana, który wyszedł z wężem przed ogródek. Może trochę pajacowałem, ale głównie po to, żeby za bardzo nie przyspieszać. Nie zależało mi na tym – następnym razem. Na zawrotce przed metą głośno liczyłem kółka. Wiedziałem, że muszę trzy razy minąć tamto miejsce i za czwartym będę mógł wbiec na metę. Złapałem kontakt z wolontariuszkami i krzyczałem do nich „I”, a one pokazywały, że mam biec na pętlę. „II!” i znowu na pętlę…
 
Na podbiegu na rynek ustawiła się dziewczyna z „Garnkiem Mocy”. Jak ja jej jestem za to wdzięczny! Zamiast myśleć o tym podbiegu, tak jak niektórzy, co szli, albo potem za metą marudzili na trasę, machałem do tej dziewczyny, uśmiechałem się do niej, a ona tłukła w ten garnek i odwdzięczała się uśmiechem. Nim się obejrzałem byłem w połowie. Kompletnie nie zauważałem tej górki. Nawet mi tempo nie spadało, choć sam starałem się tam biec wolniej i nie marnować energii.
 
„III!” – krzyknąłem. Odpowiedziały - „Pętla!”. Wiedziałem jednak, że to ta ostatnia. Zegarek pokazywał spory zapas. Na ostatnim kółku żegnałem się z „Garnkiem Mocy”, z panem co polewał wężem z ogródka, z mijanym skateparkiem, w którym tego dnia jakby ktoś kazał wykonywać triki, to pewnie też dałbym radę, z mostkiem pod którym przepływałem a teraz po raz czwarty przebiegałem. „IV?” – krzyknąłem pokazując metę. „TAAAK!” – zawołały, a ja ruszyłem w stronę upragnionego celu. Założyłem, że uda się to po 3h. Zegar pokazał 2h 51 min.
 
Medal zawisł na mojej szyi, a zaraz potem Filip Szołowski – główny organizator całego zamieszania – osobiście zapytał mnie, tak jak każdego zawodnika, czy na pewno pokonałem 4 kółka biegiem. Wyszło na to, że się doliczyłem, choć gdyby organizatorzy ustawili jakieś tablice wyznaczające kolejne kilometry, byłoby ciut łatwiej… Nieważne – tę uwagę przekazałem w ankiecie, która też była po zawodach. W sumie organizacja była bardzo PRO. Tyyyle się działo! Cały czas akcja. Kocham bieganie, ale dziś już wiem, że nie ma porównania – nieważne, czy jesteś w środku, czy na końcu stawki, w triathlonie cały czas sytuacja zmienia się niezwykle dynamicznie. Nie było krwi i potu. Łzy pojawiły się, jak już wspomniałem, dopiero 10 min później, jak to wszystko zaczęło do mnie docierać. Cały czas był ogień sami wiecie skąd i czułem takiego POWERA jak chyba jeszcze nie czułem przy żadnych innych zawodach. Czemu to zawdzięczam? Moim zdaniem PRZY GO TO WA NIU! No i Kubie, który dużo mi pomógł, a na którego ja czekałem na mecie.
 

Jak wyglądały moje przygotowania?
Zacznijmy od tego, że nie jestem jakimś wymiataczem. Moje wyniki w bieganiu nie imponują nikomu poza mną, ale wciąż je poprawiam. Jestem typowym amatorem, niezbyt szybkim gościem, który po prostu stara się robić co w jego mocy, żeby być coraz lepszym.
 
Zanim stanąłem na brzegu jeziora Ślesińskiego w tłumie chyba 500 osób w takich samych, błękitnych czepkach. Zanim wszyscy zaczęli klaskać zagrzewając się do walki, wiele się działo. Czytając tego bloga wiecie, że spotkała mnie kontuzja. Wiecie też, że długo nie mogłem biegać. Zacząłem jeździć na rowerze, a kiedy ortopeda powiedziała, żebym poszedł na basen, trochę na przekór zdecydowałem, że wystartuję w triathlonie, który za sprawą takich kolegów jak Kuba, czy Piotrek – obaj wiedzą – stawał się dla mnie coraz mniej obcy i nieprzystępny. Od słowa do słowa, razem z Kubą zarejestrowaliśmy się na Ślesin pierwszego dnia zapisów.
 
Przez ostatnie dwa lata dużo się nauczyłem, ale jeśli miałbym samodzielnie układać sobie plan treningowy, to jednak wciąż wolałbym go zrobić na podstawie jakiegoś innego planu od prawdziwego fachowca, albo w konsultacji z kimś. Do gotowców podchodzę z kolei bardzo sceptycznie i potrafię już ocenić czy dana konstrukcja planu może mi zaszkodzić, czy pomóc. Jednak triathlon był dla mnie czymś zupełnie nowym. Tak się złożyło, że Kuba wydał książkę „Triathlon – plany treningowe” Matta Fitzgeralda i podarował mi jeden egzemplarz. Bardzo mi te plany przypasowały. Bez trudu dobrałem swój poziom trudności i zacząłem go realizować punkt po punkcie. Trochę trudności – zwłaszcza podczas pływania - przysporzyła mi używana tam Klasyfikacja Odczuwanego Wysiłku, ale wkrótce i ją opanowałem. Był luty, a ja śmigałem na rowerze. Na szczęście pogoda w tym roku dawała radę – nie mam trenażera. Plan zrealizowałem w 90%, bardziej modyfikując i zamieniając treningi niż je opuszczając. Jak nie było pogody na rower, szedłem biegać. Jak następnego dnia też nie było pogody na rower, wsiadałem na ergometr wioślarski. Jak zaczynała boleć mnie noga, zamiast biegania robiłem rower – raz mi się to zdarzyło. Opłaciło się. Ostatnich kilka treningów pływackich zrobiłem na otwartej wodzie – to też mi sporo dało.
 
W moim planie było dużo treningów na progu mleczanowym. Jak się okazało świetnie się sprawdziły na moim poziomie zaawansowania – czyli drugim najsłabszym. W okresie przygotowawczym dwukrotnie pobiłem życiówkę na piątkę podczas Parkrunu w Pruszkowie i zrobiłem nową życiówkę na 10 km w III Pruszkowskim Biegu Wolności – na tydzień przed ¼ IM. A teraz uwaga! Wszystko to zrobiłem biegając maksymalnie – powtarzam: maksymalnie – 1h 48min w tygodniu. Rzadko kiedy przekraczałem 20 km biegania tygodniowo i to z nadprogramowymi Parkrunami, które traktowałem jako zakładki. Nawet nie poczułem, jak zaczęły przychodzić fenomenalne efekty. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej mocy i takiej wytrzymałości. Wniosek? „Małymi kroczkami” – jak powiedział Kuba – można wiele zdziałać.
 
W tym tygodniu regeneracja. W przyszłym zaczynam przygotowania do sprintu (klasycznego, czyli 750 m pływania, a reszta jak w 1/8) w Gdyni. Będzie trudniej – bo morze, bo wszystko na większej intensywności, bo bez Kuby, który przyjdzie z odsieczą w strefie zmian. Trudno będzie pobić proporcjonalny czas, ale jestem dobrej myśli.
 
Sprzęt
Ponieważ nie chciałem kupować sobie zabawek, które zaraz rzuciłbym w kąt, a poza tym nie jestem typem gościa, który wydaje kupę kasy bez sprawdzenia pewnych rozwiązań, moje podejście do sprzętu było minimalistyczne. Daję przykład, że wcale nie trzeba wiele, żeby pobawić się w ten sport.
 
Największą inwestycją był strój startowy marki Dare2Tri za 250 zł, zakupiony w TRI Outlet. Nie wiem czy to podróba, czy po prostu jest słabej jakości, ale napisy już się poodklejały. Na treningu dwa razy obtarł mnie źle wykończony koniec zamka błyskawicznego. Mimo to na zawodach sprawdził się świetnie i nie zamierzam zmieniać go w tym roku. Jest tak wygodny, że niedawno nie poczułem nawet, że mam w kieszonkach telefon i klucze, z którymi poszedłem pływać… Przy okazji, sorry za jakość zdjęć - taki mam teraz telefon.
 
Nie kupowałem, ani nie wypożyczałem pianki. Uznałem, że nie znam się na tym, nie wiem z czym to się je, nie wiem jak w tym się pływa i że ściąganie tego w strefie zmian może mnie kosztować więcej czasu niż zyskam w wodzie. Uważam, że wszystko trzeba testować przed startem. Trisuit dobrze przetestowałem w wodzie.
 
Dysponuję kolarką Hi-Bike Tour SL z 2012 roku bodajże, którą kupiłem jako używaną w zeszłym roku za 1000 zł – normalny, aluminiowy rower na osprzęcie Shimano SORA. Jedną korbę mam inną, a drugą inną, bo musiałem wymienić jedną z mojej winy. Koła kupiłem pod koniec zeszłego roku za 200 zł – namówiony przez sprzedawcę w sklepie, do którego przeszedłem serwisować stare koła. Jedyną inwestycją było tutaj czyszczenie piasty na tydzień przed startem, ponieważ nie byłem zadowolony z tego jak to wszystko się toczyło. Niby wiedziałem już wcześniej, ale w Ślesinie przekonałem się na własnej skórze, że rower sam nie jedzie. Wyprzedzałem ludzi na dużo lepszych sprzętach.
 
Mam pedały SPD MTB. Buty na rower mam damskie, z Lidla - kupiłem je w promocji za 50 zł. Chodziło o to, że Lidl nie sprzedaje butów męskich w moim rozmiarze (41), a ja chciałem się przekonać z czym się je to SPD. I tak zostało. Co prawda mają różowe sznurowadła, ale dobrze mi się w nich jeździ, więc nie widzę powodu, żeby teraz inwestować. Może za rok.
 
Biegłem po prostu w swoich najlepszych butach do biegania - w Asicsach, które używam zarówno na treningu, jak i na zawodach. Nie używam startówek, ponieważ nie biegam tak dobrze, żeby mogły mi pomóc, a z moją kontuzją lepiej nie zakładać twardych butów nawet na chwilę. Wszystkie pozostałe akcesoria, takie jak kask, okulary do jazdy na rowerze, pływackie itp. po prostu mam od dawna, albo dostałem w jakimś pakiecie startowym, albo od kogoś w prezencie. Pas na numer startowy pożyczyłem od Kuby.
 

Dobrnęliśmy do końca. Pytania zadawajcie poniżej, albo przez Facebooka Biegających Walczaków – odpowiem nawet na te pt. „A co ten gość wie o trenowaniu żeby się mądrzyć?” Ano niewiele, ale wiem co mi może zaszkodzić, a to połowa sukcesu. Mogę też podać tytuły książek, które przeczytałem i ludzi, z którymi rozmawiałem. Aha… Niedługo Inne Spacery opublikują moją rozmowę z Mattem Fitzgeraldem J
 
Krystian
p.s Wpis ten dedykuję żonie, za wytrwałość, jak praktycznie codziennie znikałem na treningach, a ona zajmowała się dzieckiem, a potem dwójką – bo w międzyczasie przyszła na świat Ida. Jeśli to czyta, to po długości tekstu można zauważyć, że jest baaardzo wytrwała ;) Jest najlepsza i niedługo, wracając do startów po ciąży, też będzie wymiatać. Wierzę w nią!