piątek, 26 kwietnia 2019

Dębno - maraton z czapy



Komedie pomyłek zawsze mnie śmieszą. Dlatego, choć sprawa była poważna, to mi jak nigdy nie chciało się tym zbyt przejmować. Zwykle do startu przygotowuję się skrupulatnie. Tym razem do ostatniej chwili nie wiedziałem nawet gdzie zaczyna się bieg i czy w ogóle doczłapię się do mety.
Już sam pomysł, żeby wystartować w Dębnie nie był z mojej strony zbyt poważny. Ot, przeglądałem Facebooka i znalazłem wiadomość, że zapisy ruszyły. Ponieważ miało się to wydarzyć wcześniej, a miejsc miało już dawno nie być, zapisałem się chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy się uda. Udało się i tak znalazłem się na liście startowej. Czasu do samej imprezy nie było zbyt wiele – co najwyżej wystarczająco, żeby się przygotować, mając dobry plan i chęci, żeby trenować przynajmniej te 3-4 razy w tygodniu. Pewnego dnia Ewa spytała: Krystian, ile km przebiegłeś w lutym? A ja… nie wiedziałem. 114 jak się okazało. W marcu? 67. Zatem w pierwszym tygodniu kwietnia musiałem przebiec więcej niż w całym marcu – luzik.

No i obiecywałem sobie, że się przygotuję przynajmniej tak z grubsza – ogarnę transport, lokalizację, program zawodów itd. Jakoś udało się z noclegiem, na takiej zasadzie, że napisano mi w mailu, że jak chcę spać na sali, to wystarczy zgłosić to w biurze zawodów. Z transportem? Chciałem się z kimś zabrać, coś tam kombinowałem, ale ostatecznie pojechałem sam.

O ładowaniu węgli nie zapomniałem. Ładuję codziennie od ponad pół roku – widać po brzuchu. Za to o regeneracji troszeczkę. W sobotę wzięliśmy się za sprzątanie domu. I od czego zaczął Krystian? Od porządkowania na piętrze. Błąd zrozumiałem, gdy od biegania po schodach zaczęły mnie boleć nogi. Adres biura zawodów sprawdziłem na 10 min przed wyjściem z domu. Wiedziałem, że mam jechać na zachód, ale trasę pokazał mi dopiero GPS w samochodzie. Nawodniłem się dobrze, bo musiałem kilka razy stawać. Do Dębna przyjechałem po zachodzie słońca, zaparkowałem na wprost szkoły, gdzie było biuro zawodów. Odebrałem pakiet, wyszedłem zadowolony i przypomniałem sobie, że przecież nie zgłosiłem się na nocleg – fajnie. No cóż… W tył zwrot!

Auto zgodnie z radą zostawiłem tam gdzie zaparkowałem, więc ze wszystkimi bagażami na plecach ruszyłem na nocleg i obowiązkowo zabłądziłem nadrabiając drogi. Na hali okazało się, że w sumie, dobrze byłoby wyjeżdżając z domu spakować oprócz materaca i śpiwora jakieś klapki, czajnik, albo chociaż wrzątek w termosie i jakieś krótkie spodenki, żeby nie paradować w samych gaciach, albo nie musieć cały czas naciągać długich spodni po wyjściu ze śpiwora, gdy natura dobrze nawodnionego sportowca wciąż wzywała do toalety. Na obniżenie częstotliwości wyjść nie pomogło wypicie piwa z pakietu startowego, ale i tak było warto, bo dobre ;) Odkąd zgubiłem moją „kartę przetrwania Beara Gryllsa” notorycznie zapominam też, że nie mam otwieracza do butelek. Próbując otworzyć swoją napojem w puszce wrzuconym do pakietu, boleśnie skaleczyłem się w palec. Ranę postanowiłem zdezynfekować perfumami, które wożę w kosmetyczce, co zaskutkowało rozpyleniem wśród wszechobecnego zapachu potu i maści na stawy, eterycznej woni spod szyldu Dolce&Gabana – jakbym chodzeniem bez spodni nie zwracał na siebie dostatecznie dużo uwagi.

Wreszcie przyszedł też czas, żeby przeglądając racebooka sprawdzić harmonogram i przyjrzeć się trasie. Trasa była zakręcona jak precle piwne. Przeczytałem tylko, że będziemy mijać dwa kościoły Templariuszy. Reszty zabytków na mapie nie zidentyfikowałem, bo się grafikowi chyba warstwa z numerkami wyłączyła przed wysłaniem map do druku. Jednak na zdjęciach Dębno robiło już nieco lepsze wrażenie niż po ciemku, kiedy się po nim włóczyłem z tobołkami na plecach.

Sen przyszedł lekko, jednak nie był najbardziej komfortowy. Okazało się, że spośród wszystkich materacy, które mamy w domu wybrałem właśnie ten, z którego schodzi powietrze. Rano moje pośladki spoczywały na podłodze, a pięty i barki unosiły się lekko na resztce wpompowanego w materac powietrza. Ból pleców oznajmiał, że to będzie ciężki dzień. Nie chcąc poddać się tej myśli wybiegłem na zewnątrz zobaczyć, jaka jest pogoda. Gdy o 7:00 rano poczułem, że wcale nie jest zimno i zobaczyłem, że na niebie nie ma ani jednej chmurki, szybko wróciłem do sali i udawałem, że to nieprawda, że wcale tego nie widziałem.

Wrzątek, którym zalałem przygotowaną wcześniej owsiankę, do której zapomniałem dodać miodu (a nie chciałem dodawać z miodu, który był w pakiecie, żeby wszystko się potem nie lepiło), wziąłem od kogoś, kto roztropnie przywiózł ze sobą czajnik. Siadłem na materacu bez powietrza i popijałem izo z zamiarem zabrania się za jedzenie. Nagle usłyszałem: - widzę, że się nawodniłeś, ja też się dobrze nawodniłem, wczoraj dużo piłem i mam jeszcze dwa nawodnienia na dziś – powiedział nieznajomy. Po krótkiej wymianie uprzejmości zrozumiałem, że coś jest nie tak. – Ale oprócz nawadniania się, jadłeś coś? – zapytałem. –Nie zdążyłem wczoraj kupić –usłyszałem w odpowiedzi. Chłopak przyniósł swój kubek z pakietu startowego, a od sąsiada pożyczyliśmy łyżkę. Wokół wszyscy bardzo szybko zorientowali się o co chodzi i oprócz mojej owsianki, której na szczęście zrobiłem na tyle dużo, żeby się podzielić, pod ręką szybko znalazło się kilka bananów i żele te z pakietów, których nie każdy używa, więc nie szkoda mu oddać. Chłopak opowiedział o swojej karierze sportowej i o tym, że niedawno stracił pracę. Wypowiadał się w charakterystyczny sposób, wolno zbierając myśli. To nie pierwszy raz, kiedy pojechał na zawody na pusto, nie mając ze sobą wiele więcej niż strój do biegania i śpiwór. W takich momentach człowiek na chwilę przestaje myśleć o swoim starcie…

Czas gonił, więc wkrótce musiałem się spakować, odnieść część rzeczy do samochodu a część na „po biegu” zabrałem w worku do depozytu. Zapomniałem zadzwonić do Ewy przed oddaniem telefonu, czy chociażby jeszcze raz rzucić okiem na mapę. Tym samym z gimnazjum gdzie spałem, przeszedłem do biura zawodów, stamtąd na metę, a z mety, po trasie biegu pomaszerowałem o oddalony chyba o ponad kilometr start. Razem zrobiłem chyba ze 3 – ładnie. Wszystko oczywiście będąc w stroju startowym – koszulce i krótkich tightach. Nie musiałem się martwić, że zmarznę, ooo co to to nieeee. Było naprawdę cieplutko i przyjemnie :) No może poza jednym… Nim odnalazłem toitoie jeszcze bardziej niż start, oddalone od strony, z której nadszedłem, naprawdę, ale to naprawdę, myślałem, że za chwilę stanę przy jakimś murku i zachowam się jak nie przystoi na sportowca/maratończyka. Potem przyszedł czas na poszukiwanie Piotrka, o którym wiedziałem, że startuje i że będzie biegł moim tempem – to znaczy na zaliczenie poniżej limitu. Ponownie złaziłem pół Dębna. Kiedy już zrezygnowałem, dostrzegłem go obok siebie. Właśnie przyszedł. Uśmiech, który gdzieś po drodze między gimnazjum a toitoiami straciłem, wrócił mi na usta.

No i ruszyliśmy! Limit 5h, ale brutto. Zegarki odpalone niby przy starcie, ale jak przechodziliśmy koło głównego zegara, to okazało się, że musimy doliczyć do czasu trzy minuty. Ustawiliśmy się za balonikami na 4:30 bo, kolega Piotrka miał tam być. No i tak jakoś, w sumie też bez sensu, bez planu, ładu i składu, trzymaliśmy się tych baloników. Nie wiem, jaką taktykę obrali pacemakerzy, ale nazwałbym ją taktyką „na wyniszczenie”. Ruszyli za szybko, a od 11 km przyspieszyli do tempa na 4:15. A my za nimi!

- Piotrek, jakie tempo powinniśmy mieć na te 5h, bo nie sprawdziłem wcześniej – zapytałem.
– Nie wiem, ale mój zegarek pokazuje, na jaki wynik końcowy biegniemy – zdradził mój partner.

Chociaż tyle. W okolicach 20 km pacemakerzy zwolnili, a my zostawiliśmy ich gdzieś z tyłu. Zgodnie postanowiliśmy biec ciągle tym samym tempem, ponieważ zrozumieliśmy, że grupa zwolniła, bo początkowa pobiegła za szybko, ale za chwilę wróci do właściwej prędkości i wkrótce znów się spotkamy. Przewidywania okazały się słuszne. To nastąpiło gdzieś po 30. km. Grupa nas wchłonęła. Uczucie było średnie. Słuchanie stękania biegnących na, nie ukrywajmy, mało imponującą życiówkę oraz wysłuchiwanie dobrze nam znanych gadek motywacyjnych Panów zająców, nie było tym, czego w tej chwili potrzebowaliśmy. Chcieliśmy uciec, jednak wtedy stało się coś innego, czego też oczekiwaliśmy i liczyliśmy się z tym, że to może nastąpić. Noga Piotrka, która bolała go nie od dziś, dała o sobie znać i on został za pacemakerami, a ja przed nimi. Gdy to zauważyłem, zwolniłem, pogadaliśmy chwilę i uznaliśmy wspólnie, że pora się rozdzielić. 10 km przed metą ruszyłem pełną parą – czyli nie za szybko, ale dając z siebie tyle ile miałem.
Oczywiście nie miałem na tyle siły w mocno zmęczonych już nogach, aby utrzymać tempo. Co prawda oddaliłem się od baloników, ale powłóczyłem nogami i z kilometra na kilometr nieco zwalniałem – najbardziej na kilkusetmetrowym fragmencie bruku, kocich łbów mijanych nie pierwszy raz, które mocno dawały o sobie znać. I nie czułem takich emocji jak za pierwszym razem, za drugim, a nawet za trzecim, gdy kończyłem „królewski” dystans. Choć widziałem metę z dużej odległości, nie zalewałem się łzami, nie szarpałem do ostatecznego sprintu. Starałem się tylko, żeby zegar (czas brutto) nad bramą mety nie przeskoczył 4:29:59, bo bym się wkurzył, że zostawiłem Piotrka samego sobie bez powodu. Resztę drogi do mety myślałem, czy powinienem był to zrobić i chyba tak naprawdę musiałem, żeby skrócić wysiłek, skrócić czas przebywania na trasie, jak najprędzej mieć to za sobą. I stało się, meta, medal, korek za metą, niezwykle krótka aleja za metą jak na taką imprezę i woda, która jakoś nie wchodziła. Uznałem, że nie mogę się zatrzymać, chodziłem więc w koło jak kretyn, bo wszyscy już dawno siedzieli lub leżeli. Dopiero, gdy uznałem, że tętno spadło na tyle, że mogę stanąć, na krótką chwilę, łzy napłynęły mi do oczu. Ten moment wzruszenia po takiej mordędze chyba jednak jest nieunikniony. Mimo wszystko, smakuje lepiej, gdy solidnie się do takiego biegu przygotowuję, niż gdy tylko go odhaczam, zwyczajnie odwalam.

Meta była tam, gdzie spałem. Mam nadzieję, że nie było tam również niewymienionego w racebooku depozytu, bo bym się wkurzył, że się tyle musiałem nachodzić. Dopiero po kilku minutach dreptania przyszło mi do głowy, że mogę się rozchodzić w drodze do właściwego depozytu w biurze zawodów. Podejście pod niewielkie schodki nad przepływającą przez Dębno rzeczką, którymi dwukrotnie spacerowałem rano i raz wieczorem, sprawiło mi lekki ból. Chwilę spędziłem w miasteczku startowym. Usiadłem, żeby zjeść, ale po kawę nie mogłem wstać. Na szczęście bardzo sympatyczny człowiek, który był z inną startującą siedząca przy moim stoliku, przyniósł mi ją. Potem jeszcze chwilę zajęło mi zebranie się do samochodu. Nigdzie nie widziałem Piotrka, ale musiałem się już zbierać.

Mimo to, że limit czasu upłynął, trasa wciąż była zamknięta i nie mogłem się wydostać. Krążyłem po Dębnie na wskazaniach GPS-a, aż udało mi się jakoś ominąć blokady dróg. Jednak to był dopiero początek maratonu drogowego. Później droga też była zamknięta i na trasie szacowanej początkowo na 2h nadrobiłem w sumie 40 minut. Jadąc objazdami miałem też problem ze znalezieniem stacji benzynowej. Tymczasem oprócz kończącego się paliwa w samochodzie, ja też stawałem się coraz bardziej głodny. A gdy dojechałem do domu, okazało się, że pies narobił na podłogę w salonie i wszędzie rozmazał swoją kupę, a sprzątnąć mogłem ją tylko ja, bo reszta rodziny była akurat poza domem.

I co mi dał ten maraton? Czy czegoś mnie nauczył? Przypomniał jedynie starą jak świat zasadę: „kto nie ma w głowie, musi się nachodzić” – choć rozważałem w głowie alternatywną wersję innego powiedzenia: „GUPIEMU zawsze wiatr i pod górkę”. A czy coś przywiozłem z Dębna, co mi po tym wszystkim zostanie? Poza kubkiem i ręcznikiem z pakietu, dosłownie kilka zdjęć no i myśl, że są tacy, którzy mają zupełnie inne, dużo większe problemy niż ja, a mimo to przezwyciężają trudności – Piotrek ból, a nowo poznany kolega głód… A ja? Nie znalazłem się na żadnym ze robionych przez fotografów przy trasie zdjęć. Smuteczek… ?

EDIT: znalazłem siebie i Piotrka! Na filmie u Przemka Dubińskiego (na pewno 4:56 - dalej nie oglądałem, sorry Przemek):

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Nowe otwarcie

Czasami najlepsze pomysły przychodzą do głowy, gdy siedzicie na sedesie? Macie tak? Ja w niedzielę czytałem sobie artykuł o tym, że z dużym zainteresowaniem maratonem w Dębnie to ściema i błąd firmy ogarniającej zapisy i że są jeszcze miejsca. Bez większego namysłu stwierdziłem, że najwyraźniej dostałem drugą szansę po tym jak przegapiłem drugi start zapisów (długo by opowiadać, co tam się działo i dlaczego je przegapiłem – pewnie malowałem jakiś pokój, bo to, co oznajmię w tym poście to nie jedyne zmiany w moim życiu w tym roku). No i zapisałem się na ten maraton, na który z całej listy korony polskich maratonów zapisać się rzekomo najtrudniej. Popołudniu namówiłem Ewę, żeby bez wahania zapisała się na Kraków – ja tam pobiegnę w przyszłym roku.

Maraton w Dębnie to będzie początek mojej drogi po Koronę Maratonów Polskich, a przygotowania, których jeszcze nie zacząłem początkiem roku budowy bazy, roku, który zamierzam poświęcić tylko i wyłącznie pracy nad swoim ciałem i swoją wytrzymałością. Ten rok jest mi potrzebny, żeby wrócić do tego, co w sierpniu utraciłem. Wypadek, w którym ucierpiało moje kolano sprawił, że w jakiś sposób ucierpiał mój duch walki i przerwa, do której wtedy byłem zmuszony z różnych przyczyn trwa do dzisiaj. Jedną z nich jest leń, z którym muszę walczyć. Głęboko wierzę, że kluczem do zwycięstwa jest postawienie sobie celu. Często powtarzam to innym, nie tylko tutaj. Cel wymaga podjęcia działania niezbędnego do jego realizacji i w naturalny sposób eliminuje lenia. Masz plan i musisz go zrealizować – koniec i kropka. Pobiegnę w Dębnie i kropka. Tempo utrzymam jak najwolniejsze. Nigdzie mi się nie spieszy. To jest rok dla mnie, dla mojego ciała, dla mojej motywacji, dla mojej głowy, dla mojej zajawki, która gdzieś się schowała i w ogóle się nie pokazuje. Kiedy pomyślę, że trzeba wyjść na mróz, chowa się jak kot za kaloryferem. W mojej głowie wszystko musi wskoczyć na właściwe półki – zresztą jak w życiu, gdzie obecnie trwa walka o to, by rzeczy z kartonów znalazły swoje miejsce w nowym domu. Przeprowadzka kompletnie zabrała czas, żeby pomyśleć o sportowym planie na ten rok, który na zeszły miałem już sprecyzowany w listopadzie roku ubiegłego.

To właśnie w październiku i listopadzie są zapisy na triathlony. W tym roku nie wystartuje w żadnym z nich – chyba, że dostanę, lub wygram pakiet startowy. Dlaczego? Bo mi szkoda kasy. W stosunku do ubiegłego roku ceny pakietów wzrosły. I nie chodzi do końca o to, że mnie nie stać. Po prostu za tę kasę wolę dokończyć licencję szybowcową i coś tam polatać. Tym bardziej, że na jesieni zwyczajnie zabrakło mi kasy żeby zapisać się na te kilka startów od razu, a teraz, wyższe ceny powodują, że przed kliknięciem przycisku zarejestruj muszę ważyć, czy wolę kilka godzin (dla wielu wątpliwej) przyjemności z pływaniem, jazdą na rowerze i bieganiem, czy dwie, albo trzy godziny bujania z głową w obłokach – to porównywalne koszty. Upodlić mogę się w lesie obok – jak tylko będę chciał. Na konkretne wyniki nie mam w tym roku szans. Kilka miesięcy bez treningu to wystarczający powód żeby to stwierdzić.

Przepraszam Kubę i Piotrka, z którymi startowałem w triathlonie zeszłym roku, a z którymi chciałem zrobić pełen dystans w 2020 roku. Na tę chwilę to średnio realne. Niewykluczone, ale średnio realne. Mój plan na 2019 to starty w dwóch maratonach z listy Korony Maratonów Polskich (na wiosnę i na jesieni) oraz mniejsze biegi organizowane w okolicy, plus jeśli czas pozwoli, lokalne imprezy kolarskie i mtb gdzie zapisać można się w dniu zawodów. Trening będę realizował tak jak do tej pory, czyli przez bieganie, pływanie i jazdę na rowerze. Ponieważ w tym roku nie chodzi mi o tempo, bazę mogę budować na wszystkie te sposoby. Zamierzam też więcej czasu poświęcić na stabilizację – nie zaniedbywać stawów i kości, nie osłabiać ich, żeby nie popękały jak w 2014 roku. Taki mam cel na ten rok. W przyszłym znowu możemy się umawiać na trajlony. Bo jeśli będę mógł wytrwać na trasie zawodów 4 czy 5 godzin bez przerwy, to czemu w kolejnym roku nie 6, a w następnym ze 12? ;) Do końca nie rezygnuję z niektórych planów. Umiejscawiam je w czasie :)

niedziela, 22 kwietnia 2018

Czego Jaś nie dotrenuje, tego nawet Jan nie wybiega

Zmiana planów nie zawsze jest zła. Zamiast upragnionych pierogów w barze mlecznym zamawiamy leniwe i okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Zamiast wybrać się w podróż samochodem, jedziemy pociągiem i odkrywamy pączkarnię, do której inaczej byśmy nie trafili. Życie jest pełne niespodzianek!

Dobrze jest też zmienić cel i taktykę na bieg, jeśli ma się świadomość, że nie zrealizowało się planu treningowego tak jak należy. I tak, na tydzień przed maratonem w Krakowie, pomimo hucznych zapowiedzi, po przedostatnim długim wybieganiu w święta, spojrzałem w lustro i powiedziałem sobie: nie dasz rady zrobić 3:30, a każdy wynik poniżej 4h bież w ciemno! Z długich wybiegań, które miałem w planie nie ominąłem też ostatniego. Ono jednak skłoniło mnie do optymizmu i ustawienia się z pacemakerami na 3:45.

Ostatni maraton biegłem 4 lata temu. Wtedy byłem innym biegaczem, innym człowiekiem. Wtedy pobiegłbym w tempie na 3:30 (4:58 min/km) i pewnie po 10 km zwolniłbym do 8 min/km i tak sobie truchtał do samej mety. Wtedy bym się nie zatrzymał, ani na chwilę nie przeszedłbym do marszu. Dotruchtałbym z wynikiem 5h. Tym razem zatriumfowała pewna dojrzałość. Nie popełniłem prawie żadnych błędów w przygotowaniach. W miarę sensownie jadłem, zadbałem o nawodnienie, odpowiednio wcześnie suplementowałem się magnezem (nie wnikam, czy działa, czy nie) itd. Przez kilka dni wrzucałem na Facebooka zdjęcia różnych słodkości z całej Polski. Damian zwrócił mi uwagę, żebym tego nie robił, bo szkodzę teorii i pogłębiam pewien stereotyp. I rzeczywiście, właśnie do tego zabawnego stereotypu piłem. Z drugiej strony jeden pączek dziennie przez 3 dni przed maratonem to nie grzech :P Jedynym błędem jaki widzę, ale który praktycznie nie miał wpływu na wynik jest sobotni dłuuuugi spacer po Krakowie po półgodzinnym rozruchu/bieganiu – razem z 11 km. Refleksja przyszła po odbiorze pakietów, skąd wróciliśmy taksówką, bo ja to wiadomo, ale Ewa miała jeszcze wieczorną dyszkę. Zresztą super jej poszło.
No i przyszła niedziela. Plan poranka mam już wytrenowany: zalanie owsianki z dużą ilością nasion chia i kawy wrzątkiem, dwójeczka, jedzenie śniadania, słuchanie muzyki, ubieranie się i pakowanie się na bieg, a w przerwie druga dwójeczka – przedstartowa rutyna. Marsz na start był krótki, bo mieszkaliśmy może 800 m w linii prostej od Kościoła Mariackiego. Depozyt, rozgrzewka, jedyneczka no i czekanie na start.
Ustawiłem się przed balonikami na 3:45. Ruszyłem tempem 5:20 (uwaga! Relację piszę przed zgraniem danych z zegarka, ponieważ wolę przekazać Wam subiektywne odczucia, a nie wnioski – jak już spojrzę na loga z biegu, to zacznę filozofować). Biegłem tam przez pierwszą dychę – raz szybciej, raz wolniej. Na 9. km wziąłem pierwszy żel bez kofeiny (tym razem wszystkie miałem bez kofeiny, w tym upale, na tym dystansie, na nie triathlonie, z niepewnym założeniami, byłoby to moim zdaniem niepotrzebne). Żel, punkt nawadniania, strefa kibicowania i nim się obejrzałem na zegarku 4:45. Hola, hola – powtarzałem sobie w głowie. Kolejną dychę przebiegłem około 5:00, 5:05 min/km. Około 20. może 21. km zaczynała się dłuuuuuga prosta aż na Hutę. Z drugiej strony nadbiegali szybsi zawodnicy. To był ich 36. km. Jak zobaczyłem, że pierwsza kobieta ma tam koło 2:03 (jechał przed nią samochód z zegarem), to sobie pomyślałem, że nie tylko ja będę miał tego dnia problemy.
Zaczęło się kalkulowanie. Może nie na zasadzie: dobiegnę, nie dobiegnę. Raczej jakby tu zwolnić, nie forsować się. Ostatecznie postanowiłem pilnować oddechu. Ale przede mną coraz więcej ludzi zwalniało, a ja po prostu nie mogę biec za kimś. Wyprzedzałem dalej i tempo trzymałem koło 5:05. Na tej patelni na całe szczęście pojawiło się trochę kurtyn wodnych.

W tym miejscu muszę wtrącić dwa zdania o organizacji. Punkty miejscami były co 2,5 km, co mi na ten przykład uratowało skórę. Uważam, że w tej temperaturze ich rozstawienie było ok. Trasa miała swoje mankamenty, ale jak ktoś chce płasko i bez kostki brukowej to niech biega pomiędzy polami wokół Pruszkowa. Toi toi starczało na 30 min przed startem! Naprawdę! Depozyt blisko mety. Normalnie super! Ale kultura biegaczy… Pozostawia niestety wiele do życzenia. Zostałem kilka razy opluty. Parę razy ktoś rzucił mi kubeczki, a nawet plastikowe butelki prosto pod nogi – zamiast odrzucić na bok. A już zatrzymywanie się i przechodzenie do marszu przy pobieraniu wody to już jakieś przekleństwo – i to już przy pierwszym stoliku. No i maszerowanie po wewnętrznej zakrętów też jakiś sajgon. Maratończycy! Co się z Wami dzieje?

Wracając do tematu. Zbliża się 30. km. Trasa wiedzie przez Nową Hutę. Zakręca, meandruje pomiędzy blokami. Drzewa kładą cień. Robi się przyjemnie. Ostatni żel, woda, strefa kibicowania – hałas, szum zamieszanie. Wybiegamy na szeroką dłuuuuuugą trasę na drogę powrotną w kierunku Wisły i Starego Miasta. Mijam 34. km i nic… Wołam do siebie: wytrenowałem! Ściana to ściema! Będę żył! Dobiegnę na luzaku! I nagle, zaczynam czuć wiatr w twarz. Zegarek pokazuje 5:30, 5:35.

Na punkcie w okolicach 35. km standardowo – kubek na głowę, kubek do gardła, a na koniec strefy gdzie była woda znowu kubek na głowę, kubek do gardła. Czuje jednak, że oddycham rękawami. Na zegarku 5:35 i nie mogę ani trochę szybciej. 36. km BUM! Prosto w łeb! Tempo 6:05 i modlę się, żeby dobiec. Ludzie mnie wyprzedzają, a na horyzoncie widzę „META”. Jakiś klub biegowy sobie strefę kibicowania zrobił. Jakbym ich dorwał, to bym im nogi z d… powyrywał. Ludzie walczą. Wielu idzie, a tu ściemniona meta! Jak tak można?! W każdym razie lecę sobie, lecę i zaczyna się kalkulacja. Na 25. km jeszcze miałem nadzieję na 3:40. Teraz zastanawiam się, czy dam radę 3:45. Ale puzle do siebie pasują. Jak nie składam cyferek, dam radę. Tylko musze dobiec. No właśnie, dobiec.

Na 39. km zaczyna mi się chcieć do toalety. I tu szwankuje głowa. Robię coś, czego 4 lata temu bym nie zrobił. Wykorzystuję moment niepewności i wbiegam do toi toia tuż przed matą na 40 km. Jedyneczka i teraz sam, jak ten hipokryta, maszeruję przez strefę nawadniania – ale z dala od stolików. Na końcu zaczynam trucht. Ledwo powłóczę nogami. Nagle w zawrotnym tempie mijają mnie baloniki na 3:45. Na zegarku 6:10. „Ty idioto!” – myślę. Dwója z taktyki! Dreptam przed siebie po bulwarach wiślanych. A tam góra, dół, góra, dół. Przed Kazimierzem, a może już przed Wawelem, był mega stromy podbieg – tak go widziałem. Przeszedłem go! Sam nie mogłem w to uwierzyć. Ale potem truchtałem dalej.

Przebiegłem koło Smoka Wawelskiego. Dogonił mnie jakiś człowiek, który krzyczał „Nie poddawaj się! Już niedaleko Biegające!”. Gdy się oddalał, zorientowałem się, że jest w koszulce WPRunning – tych herosów z naszego Pruszkowa, którzy ciągle przybiegają gdzieś w czołówce. To był Tomek Wojenka! Dzięki Tomek! Dzięki Tobie zmobilizowałem się i postanowiłem już nie stawać. Szczerze mówiąc cieszyło mnie, że nasz wynik będzie podobny, bo gdzieś tam głęboko chciałbym się z chłopakami kiedyś zrównać. Systematycznie zbliżałem się do Sukiennic, które już widziałem na końcu ulicy Grodzkiej. Gdy na moim zegarku (trasa niby z atestem, ale jakoś dziwnie wszystkim zegarki piszczały 300 metrów przed flagami) wybiło 42195 m biegu, zobaczyłem Ewę z dzieciakami. Wiedziałem, że to jeszcze chwila. Meta była 400 m dalej. Wpadłem na nią, postanowiłem nie przewrócić się i nie umrzeć. Odebrałem medal, szybko wziąłem wodę, banana, odebrałem depozyt i wyszedłem z miasteczka biegacza.
Emocje? Trochę. Naprawdę ten bieg był jednym z tych, gdzie spodziewałem się wszystkiego, więc prawie nic mnie nie zaskoczyło. Usiadłem w cieniu wieży zegarowej, zadzwoniłem do Ewy i czekałem na spotkanie z rodziną.
Kiedy Ewa zapytała jak było, odpowiedziałem: tak jak wytrenowałem, tak przebiegłem. To samo opowiedziałem potem doktorowi Potockiemu (lekarzowi naszego syna i jednocześnie koledze z Parkrunu, który też biegł). Tę myśl ukułem już dobre 10 km przed metą. I to jest cała prawda. Omijałem długie wybiegania. Jak już robiłem jednostki jakościowe, skracałem fragmenty wpływające na wytrzymałość. Tak naprawdę podczas długich wybiegań nie zrobiłem więcej niż 30 km. Generalnie, trenowałem 2/3 tego, co było w planie. To cud, że uzyskałem jakiś tam przyzwoity jak na mnie wynik – 3:47:44.

I mógłbym zwalać na sobotni spacer z rozbieganiem. Mógłbym zwalać na głowę i niepotrzebną wizytę w toi toiu. Mógłbym zwalać na żar lejący się z nieba. Mógłbym zwalać na ukształtowanie terenu. Mógłbym nawet zwalać na monotonię długich prostych. Ale prawda jest taka jak w tytule. W niedzielę byłem przygotowany tylko na taki wynik. Czas pomyśleć o jesieni, albo o następnej wiośnie. Nie mam ciśnienia. Tak jak nie miałem na wynik w Krakowie.

 

środa, 11 października 2017

Kiedy oglądam filmiki z zawodów IRONMAN to się wzruszam…

Czy to normalne? Czy wszystko ze mną w porządku? A może to kwestia moich poprzednich doświadczeń, takich jak obejrzenie filmu „Ze wszystkich sił” (polecam każdemu)? Co się dzieje, że prawie 35-letni facet wstrzymuje oddech, zanosi się, a do jego oczu płyną łzy, kiedy widzi 8-minutowy reportaż, krótki film, relację z zawodów? No nie poradzę! Oglądając takie mini produkcję, po prostu się rozklejam… i to już na czołówce…



Okazuje się jednak, że nie tylko ja mam ten problem. Dzisiaj wysłałem ten filmik do koleżanki, która też ostro trenuje i stara się od czasu do czasu wystartować w jakimś triathlonie. Ponoć ryczała. Także „ze szczęścia”. Dlaczego?

Jak tak rozbieram to zjawisko na czynniki pierwsze, to mam wrażenie, że chodzi tutaj o pewien klucz obrazów, dźwięków i ukazanych emocji, które zebrane w całość powodują u mnie taką, a nie inną reakcję. To są rzeczy, które w pewnym sensie potrafię poczuć, bo po części je znam – z ukończonego maratonu, triathlonów, wyjazdów z kolegami na rowerach na setki kilometrów, wstawania o 4,5 rano na trening, wielu samotnych godzin spędzonych na basenie, w siodle i podczas biegu oraz dwóch startów w imprezach rozpoznawalnej serii IRONMAN w Polsce (tyle, że na o wiele krótszych dystansach). Choć połączenie tych wszystkich emocji jest stanem nie do opisania, osobno może jakoś dam radę. Spróbuję:

Stres
Triathloniści mówią wprost o tzw. „przedstartowej sraczce”. To co tak brzydko się nazywa, to tak naprawdę burza emocji. Euforia konkuruje z byciem totalnie nakręconym oraz niepewnością tego, czy jest się dobrze przygotowanym, czy sprzęt nie zawiedzie itd. Przed zawodami jest cały rytuał przedstartowy, który jedni znoszą lepiej inni gorzej. Trzeba odebrać pakiet, wstawić wszystko do strefy zmian itd. Przed samym startem zawodnicy najczęściej rozładowują ten stres żartami.

Wyzwanie
Miesiące przygotowań, godziny treningów, lata doświadczeń. Wszystko kumuluje się dniu próby sił i możliwości jednego człowieka. W formule bez draftingu dystans trzeba pokonać o własnych siłach. Tylko od ciebie zależy, czy podołasz wyzwaniu – nie tylko ukończyć, ale zrobić nową życiówkę, osiągnąć przedstartowe założenia.

Oczekiwanie na coś niezwykłego
Triathlonista, ironman, człowiek z żelaza… Które określenie wybierasz? Kiedy komuś mówisz, że uprawiasz triathlon możesz spotkać się z różnymi reakcjami. Wśród tych, którzy nie za bardzo wiedzą, o co chodzi i nie znają tego sportu, czy nie wiedzą jak różne mogą być dystanse, często pojawia się podziw. Nie zrozum mnie źle, ale ludzie myślą, że to, co robimy to sport ekstremalny, a ta zbiorowa świadomość trochę pompuje balonik twojego ego. Poza tym każde zawody są inne i jeśli startujesz, to wiesz, że każde z nich to coś wielkiego – naprawdę. Atmosfera, pompa, wysiłek, medale, wszystko, absolutnie wszystko to coś niezwykłego, czego rzadko który amator uprawiający sport może doświadczyć.

Poczucie jedności
Choć wiesz, że zaraz w „pralce” dostaniesz od sąsiada kopniaka w głowę, jeszcze przed wskoczeniem do wody naprawdę czujesz bliski związek z otaczającymi cię ludźmi. Każdy ma jakąś historię. Nikt nie jest tam bez powodu. Oczywiście są wariaci, którzy rzucają się do wody bez żadnego przygotowania, jednak możesz być na 100% pewien, że prawie wszyscy bardzo, bardzo ciężko trenowali, zanim odważyli się przyjść na tę plaże i stanąć z tobą ramię w ramię. Ktoś może być słabszy, ktoś silniejszy, ktoś wolniejszy, a ktoś inny szybszy. Ale w większości imprez wszyscy startują jednocześnie. Czekając na tradycyjny wystrzał armaty stanowią jedność.

Gorączka walki
W triathlonie chyba najważniejsza jest głowa. I nie chodzi tylko o radzenie sobie z długotrwałym wysiłkiem fizycznym. Do ogarnięcia jest strefa zmian, a potem rower. Po pływaniu trzeba utrzymać równowagę, zrzucić piankę, założyć kask itp. Liczy się opanowanie, odtwarzanie wyćwiczonych ruchów. Tak samo potem. Schodzisz z roweru przed belką, zawieszasz go na wieszaku, zakładasz biegowe buty. Jeśli się pogubisz, tracisz cenny czas. A czas ucieka. Każdy wolniejszy kilometr poniżej zakładanego tempa oddala cię od celu. Musisz walczyć ze sobą, falą, wiatrem, czy podbiegiem. Do tego musisz wyprzedzać, albo jesteś wyprzedzany. Cały czas coś się dzieje. Nie ma chwili wytchnienia. Nikt się nie nudzi.

Wzruszenie na widok tych, którzy muszą starać się jeszcze bardziej
W triathlonie startują niewidomi, ludzie bez rąk, czy bez nóg. Każdy ma swoją historię. Niektórzy z nich musieli starać się o wiele bardziej niż inni. Warto pomyśleć też o tych, którzy poświęcają swój czas i trenują w tandemach z niewidomymi, albo takich ludziach jak ojciec tego dzieciaka w „Ze wszystkich sił”. To odbiera mowę ze wzruszenia.

Pokonywanie własnych barier i walka z czynnikami zewnętrznymi
Cały czas musisz napierać – nawet, kiedy coś idzie nie tak. W tym roku podczas zawodów w Ślesinie upadłem. Na szczęście dałem radę się podnieść, wskoczyć na rower i dokończyć etap kolarski, potem zatamować krwawienie i przebiec 10 km żeby ukończyć wyścig. Nigdy wcześniej nie miałem takiej sytuacji. Nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie, jak się zachowam. Dzisiaj już wiem, że jeśli nie połamałem nóg, to wtedy nawet doniósłbym ten rower do strefy, żeby pobiec. A na tych filmikach widzimy ludzi w różnym stanie. Jedni są pozdzierani, inni słaniają się na nogach z odwodnienia, niektórzy płaczą… Ale przy tym wszystkim, na końcu nikomu nie schodzi banan z twarzy. Awarie sprzętu, omdlenia – to wszystko jest na porządku dziennym. Na długim dystansie szczególnie. Nigdy tak naprawdę nie możesz być pewny, że dotrzesz do mety. Musisz w to wierzyć!

Zbieranie doświadczeń
Każde zawody to inna historia. Nie jesteś w stanie odtworzyć wszystkiego. Prawie nic nie jest powtarzalne. Liczą się drobne rzeczy, które możesz porównywać – ułożenie sprzętu w strefie zmian, stosowane nawodnienie, paliwo, które dostarczasz do organizmu. Wszystko to, poprzedzone długimi treningami buduje twoje doświadczenie. To także doświadczenie życiowe: chęć życia i brania udziału w czymś takim, walka z przeciwnościami, zwycięstwo poprzez realizację celu, pewność siebie na przyszłość.

Uczucie spełnienia
Na mecie ludzie płaczą. Padają na kolana. Całują ziemię. Niektórzy nie mogą utrzymać się na nogach – tak wiele dali z siebie. Stres odpuścił. Z wyzwania wyszli zwycięsko. Przeżyli coś niezwykłego. Byli jednością z ludźmi, z którymi rywalizowali na trasie. Przeżyli i widzieli rzeczy, których być może inni nigdy nie doświadczą. Starali się ze wszystkich sił i walczyli. Zebrali cenne doświadczenie. Wiedzą, że mogą wszystko. Teraz mają tego pewność…

Justyna, której wysłałem filmik napisała, że płakała ze szczęścia, bo „anything is possible” i ona to wie. Wiem to i ja, a tysiące ludzi, którzy każdego roku kończą wymagające zawody na całym świecie to udowadnia. Gdyby sądzili inaczej, nigdy by nie spróbowali. Te tysiące ludzi to tysiące historii – od mamy, która chciała zrzucić kilogramy po ciąży, przez sportowca, który po prostu ciężko pracował żeby spełnić marzenie, po dzieciaka z porażeniem mózgowym dowiezionego przez ojca do mety na wózku. Ktoś zbiera kasę na charytatywny cel. Ktoś inny startując robi to dla kogoś bliskiego, kto zmarł. A jeszcze inna osoba może postawiła sobie za cel oświadczyć się na mecie. Wszystko jest możliwe i jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, to może to zrobić. I znowu łzy cisną mi się do oczu… Nigdy nie płaczę do końca, ale często bardzo ciężko mi to powstrzymać… Ale hardkor… Wy też tak macie?

To wszystko czeka nas w nadchodzący weekend podczas MŚ Ironman na Hawajach. Ja jak zwykle nie będę oglądał tej transmisji. Tak jak praktycznie przy każdej okazji czekają mnie kolejne wyzwania. W tym roku, kiedy zawodnicy na Hawajach będą wskakiwać do wody, ja być może będę już „ultrasem” z krwi i kości. Łemkowyna Ultra na dystansie Łemko Maraton (48 km) i mój debiut czekają! A ja nie zamierzam zawieść! Anything is possible!

Więcej o transmisji z Kona w artykule na redbull.pl: https://www.redbull.com/pl-pl/ironman-2017-mistrzostwa-kona-hawaje-na-zywo-tutaj

p.s Zdradzę jeszcze, że z Kubą planujemy zrobić triathlon na dystansie IRONMANA w 2020. W 2018 połówka w Borównie (moja pierwsza).

sobota, 26 sierpnia 2017

Mój debiut w małżeńskiej parze

DSC_7376

Niedługo zmienię nazwę tego bloga na „Moje debiuty”. Nie tylko dlatego, że ostatnio jakoś często zdarza mi się wtrącić w tytuł słówko debiut, ale także dlatego, że mam wrażenie, że z Biegających Walczaków, to ja najwięcej tutaj piszę :P Tym razem naprawdę jest o czym. Spontanicznie udało nam się dokonać czegoś fajnego i miłego wspólnie, a jednocześnie odnieść duże sukcesy osobiste.
Wszyscy biegacze śledzą jakieś blogi. A blogerzy biegowi śledzą najwięcej blogów ze wszystkich biegaczy. Ja śledzę między innymi „Pora na majora” – jakoś tak przypadkiem. No i ona, ta Ola napisała, że jest taki półmaraton, że Świętokrzyskie i że jest klasyfikacja Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie. Spojrzałem w kalendarz, zapytałem mamę, czy zgodzi się przypilnować dzieci i wysłałem linka Ewie – bo była w pracy. Po 20 minutach byliśmy zapisani. Wszystko dobrze się złożyło. Zarówno termin – zawody można było potraktować jako długie wybieganie przed półmaratonem w Pile – jak i to, że mogliśmy przenocować w moim rodzinnym mieście, Ostrowcu Świętokrzyskim, oddalonym od Skarżyska Kamiennej, gdzie odbywała się impreza, o kilkadziesiąt minut jazdy samochodem.
Plan był taki, że na Półmaraton Wtórpol mieliśmy zabrać dzieciaki z babcią i wszyscy mieliśmy się dobrze bawić. Nasze plany zweryfikowała pogoda. Zaczęło padać w sobotę popołudniu i do niedzieli wieczór nawet nie zanosiło się na to, żeby miało przestać. Decyzję o niezabieraniu dzieci ze sobą podjęliśmy przed wyjazdem na start. Oprócz koszulek na zmianę zabraliśmy też po dodatkowej parze suchych ubrań. Nauczeni doświadczeniem z niektórych wczesnowiosennych lub zimowych biegów spakowaliśmy też duże worki na śmieci do ubrania się w nie na rozgrzewkę i okres tuż przed startem.
Deszcz nie chciał przestać padać. Po drodze zamiast podziwiać malownicze wzgórza oraz las nad zalewem Brody Iłżeckie, podziwialiśmy krople deszczu na szybie samochodu.


Na miejscu nie było lepiej. Zalew nad którym zlokalizowano start był skąpany w deszczu. Po prostu lało. Raz słabiej, raz mocniej, ale bez przerwy. Dodatkowo dołujący fakt był taki, że dzień wcześniej, zupełnie niepotrzebnie, sprawdziliśmy profil trasy. Okazało się, że czekają nas dwa potężne podbiegi – przynajmniej wtedy myśleliśmy, że tylko dwa.
Odebraliśmy pakiety, przyczepiliśmy numery startowe i poszliśmy do baru na… herbatę. Tylko to przyszło nam do głowy o poranku. W ośrodku (bazie biegu) roiło się od lekkoatletów. Byli Ukraińcy, Kenijczycy… Mówię do Ewy: „Znam tego gościa przy centralnym stoliku. Gdzie myśmy razem biegli… ? I tego łysego też znam!” – zauważyłem. „Tak kochanie, znasz, bo to Jacek Wszoła i Szymon Ziółkowski, a naprzeciwko nich siedzi Sebastian Chmara” – odparła. No cóż, Sebastian Chmara siedział tyłem do mnie, więc po części jestem usprawiedliwiony :P Oni chyba nie biegli – nie widziałem ich na trasie. Ale był na przykład Henryk Szost. Takie to były zawody!
Na pół godziny przed startem niechętnie schowaliśmy ubrania wierzchnie do plecaka i przywdzialiśmy śmieciowe wory, czym wzbudziliśmy sensację wśród nieznających tego patentu biegaczy (nawet nasza fota wylądowała na portalu skarzysko24.pl). Zrezygnowaliśmy z depozytu, kiedy zobaczyliśmy, że nikt go nie pilnuje. Pobiegliśmy do auta i skorzystaliśmy z naszego własnego, prywatnego. Rozgrzewka nie była dynamiczna. Nie było przebieżek, czy mocnego rozciągania. Robiliśmy cokolwiek żeby zrobiło nam się trochę cieplej. Na kilka minut przed startem ustawiliśmy się z innymi półmaratończykami i uczestnikami dychy – nie było żadnych stref. Daliśmy sobie po buziaku, posłuchaliśmy odliczania i w drogę.
Biegłem swoje. Tempo rosło, samopoczucie było niezłe. W skali odczuwalnego wysiłku (od 1 do 10) dawałem sobie 5. No i tak leciałem pierwszy kilometr. Drugi i trzeci to droga pod górę, gdzie tempo wyraźnie mi spadło. To miał być najgorszy podbieg, ale nim nie był. Okazało się, że po nim droga się wypłaszcza. Potem mamy dłuuugi zbieg, zawojkę, a potem trzeba wrócić i to pod wiatr. Nie będę dodawał, że cały czas lało – po prostu nikt nie zwracał już na to uwagi. Po ponownym wtarabanieniu się na górę było zbieganie, dobieg do zalewu, znowu nawrót i druga pętla, czyli powtórka z rozrywki. Na szczęście asfalt nie był śliski od deszczu. Buty trzymały przyczepność i to, co podawały nogi, przekładało się na siłę odbicia. Szybko zorientowałem się, że trzymanie się jakichkolwiek planów nie ma sensu. Trzeba było robić swoje, czyli pod górę tracić jak najmniej czasu i energii, a zbiegając jak najwięcej odpoczywać, ale nie zwalniać tempa i nie bronić się przed zbytnim rozpędzeniem.
Za to Ewę przed biegiem bolała noga. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne, profil trasy i możliwość wystąpienia kontuzji umówiliśmy się, że nie będzie szaleć. Mimo to po każdym nawrocie nie musiałem długo czekać żeby ją zobaczyć. Mówiłem, żeby się nie spieszyła, że nie musi.

DSC_5507
Na trzy kilometry przed metą, po w sumie czwartym już wdrapaniu się na górę – około 60 metrów z jednej i 40 metrów przewyższenia patrząc z drugiej strony – doszedłem pacemakerów na 1h40min. Wiedziałem, że mam lepszy czas, więc się pytam, czemu tak gnają. „Żebyście zdążyli zrobić życiówki!” – odpowiedział jeden z nich. Mieli 1,5 min zapasu. Chwilę z nimi pobiegłem. W zasadzie prawie do mety. Mówili, że będą zwalniać, ale nie zwalniali. Wsparli mnie trochę na ostatnie, zakręcone metry. Na koniec trzeba było przebiec pod bramą mety, dobiec do końca zapory, zawrócić i wrócić na metę – dopiero kończyło się bieg. 
DSC_7025

Cieszyłem się z wyniku, ale nie analizowałem go zbytnio. Chwyciłem i pożarłem tort oraz pączka i wyszedłem naprzeciw Ewie, bo zaczynałem na tym deszczu marznąć.
Kiedy ją zobaczyłem, wiedząc, że tego nie lubi, nie rzucałem żadnych motywujących haseł. Tutaj nie chodzi chyba jednak o to co mówię, tylko ogólnie o moją obecność na finiszu. Pobiegłem z nią chwilę i wytłumaczyłem, jak wygląda meta, żeby się nie stresowała. Mimo to kazała mi spadać. Cóż było robić. Przyspieszyłem i zaraz wróciłem na metę, gdzie mogłem bić jej brawo, gdy tam wbiegała.
Zabraliśmy ciuchy z auta. Przebieraliśmy się na stołówce. Na szczęście w tej chwili nikt tam nie jadł. Wrzuciliśmy mokre ubrania do worków. W poniedziałek rano, w Pruszkowie, w moich butach, które od wieczora schły już na balkonie, jeszcze była woda. Nawet nie wiem dlaczego zrezygnowałem z darmowego piwa, którego jak się potem okazało zabrakło, albo nie było, nie wiem. Zjedliśmy posiłek regeneracyjny – jednodaniowy, choć miał być dwudaniowy. Mi smakował, Ewie nie. Udało nam się jeszcze dowiedzieć, że na pewno, pomimo moich podejrzeń wysnutych na podstawie patrzenia w wyniki (i może jakichś malutkich nadziei), wcale nie jesteśmy na podium MP par małżeńskich, a potem wsiedliśmy do fury, odpaliliśmy ogrzewanie na fulla i ruszyliśmy po dzieci oraz na prawdziwy obiad.

Po drodze więcej rozmawialiśmy o wynikach i o tym, co działo się podczas biegu. Doskonali wolontariusze moknący na deszczu i muzyka bębnów na żywo na szczycie wzniesienia, zakręcona meta i Heniu Szost mijający mnie z naprzeciwka na prostej jak drut trasie – to zapamiętam z tych zawodów. Także to, że udało nam się znaleźć w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Polski par małżeńskich w półmaratonie! Dokładnie zajęliśmy 10. miejsce ;) Nasz wspólny czas to 3h 40min. Indywidualnie bomba. Ewa poprawiła życiówkę o 10 min i ponoć, gdybym nie wybiegł do niej na końcówkę, spokojnie złamałaby dwie godziny. Niestety mój widok ją osłabił, czy coś takiego. Szczerze mówiąc tłumaczyła, ale nie słyszałem ;) Wiecie jak to jest jak żona mówi do męża, a ten słyszy tylko szum oceanu – jak w Bundych. Ja za to śmiałem się przed, że machnę 1h40min, no i pękło, i to solidnie. 2:02:06 Ewy i moje 1:38:22 to nasze nowe życiówki. Niestety sądzę, że moja jest nie do pobicia w Pile. Myślę, że na przekór wszystkiemu pomogła mi trasa. Pod górę nie traciłem tyle ile zarabiałem na zbiegach i chyba to było kluczem do pobicia wyniku z półmaratońskiego debiutu z Warszawy. Co innego Ewa, która po prostu dobrze przepracowała ostatnie kilkanaście tygodni i ta forma, którą zaprezentowała to jest tylko zapowiedź tego, na co ją stać naprawdę. W Pile choć sam startuję, cały czas będę za nią trzymał kciuki! Wy też trzymajcie ;)

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Mój debiut w Mistrzostwach Polski

Krótko mówiąc - trafiłem do pierwszej dziesiątki polskiego triathlonu… tylko że w swojej kategorii wiekowej, tylko że na dystansie olimpijskim/standardowym (1,5 km pływania, 40 km na rowerze, 10 km biegu), tylko że tak naprawdę w open byłem w pierwszej setce, tylko że startowało 89 osób… :) No ale Mistrzostwa Polski, to Mistrzostwa Polski! Zacznijmy więc od początku…

Zawody zbliżały się w nerwowej atmosferze. Prowadziłem dyskusje na stronie Facebookowej Polskiego Związku Triathlonu o tym, jak organizator nie informuje zawodników o tym, co się dzieje. Zjadły mnie nerwy, kiedy okazało się, że Sanepid zamknął zbiornik, a o tym czy wystartujemy w MP w triathlonie, czy zwykłym duathlonie bez żadnej rangi, dowiemy się na dwa dni przed imprezą. Przestało mi zależeć. Ostatecznie Sanepid dopuścił wodę do „kąpieli”, ale gdy w sobotę próbowałem się uspokajać i wizualizować zawody, nabierać sportowej złości, nastrajać się do dobrej zabawy, zamykałem oczy, i widziałem… kokpit szybowca ze wszystkimi zegarami, a za nim dłuuuugi pas trawy. Do tego sypał mi się rower – małe, aczkolwiek wkurzające rzeczy, a to owijka poodklejała się w miejscu przytarcia ze Ślesina, a to zauważyłem spękania na czujniku prędkości i kadencji. Jeszcze nie miałem czegoś takiego. Po prostu nie chciało mi się startować, nie chciało mi się walczyć, a nawet jechać do tej całej Chodzieży.

Na szczęście w niedzielę start był o 13:30. Nocowaliśmy w Pile. Znalazłem czas na wszystko. Rano zapakowałem córkę w wózek, włożyłem słuchawki na uszy (a raczej do uszu) i poszedłem do sklepu po klej, zwalczać podły nastrój. Zdołałem się uspokoić, wyciszyć i trochę zebrać w sobie. W domu z każdą kroplą Super Glue spływającą na czujnik budowała się we mnie myśl, że po prostu muszę przetrwać ten dzień. Złe nastawienie wsadzić w kieszeń, przestać myśleć o tym, co było i nastawić się na to, co będzie. A czekało mnie sporo niespodzianek…

Z Piły do Chodzieży jedzie się 30 min. Na miejscu drogi były pozamykane w związku z wcześniejszymi startami. Szukanie dojazdu naokoło skończyło się zaparkowaniem 900 metrów od biura zawodów – bywa. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi. Biuro było oznakowane nienachalnie, niewielką tablicą. W środku było ciemno i ponuro. Były dwa stoły biura i jeden jako stoisko PZTri. Odebrałem pakiet, w którym znalazłem: chip (do zwrotu), numer startowy (bez imienia, którego wydruk jest już standardem dla tych co się wcześnie rejestrują, ale jak widać tutaj nie), naklejkę z numerem na kask, naklejkę z numerem na rurę podsiodłową, bawełnianą koszulkę (w kolorze magenta z grafiką niby o triathlonie a z rowerem szosowym, ale może się czepiam). „Tata mówił, że ta impreza jest słabo zorganizowana” – rzucił Olek na odchodne, w sumie nie wiem już z jakiego powodu. Choć głośno tam nie było, w powietrzu dodatkowo zawisło coś nieprzyjemnego. Nie skomentowałem, wyrażałem to publicznie na grupie Triathlon (PL) oraz stronie Polskiego Związku Triathlonu i swojego zdania do tej chwili nie zmieniłem. Po drodze z biura do strefy zmian oddalonej o jakieś 500 metrów ktoś rozstawił dmuchańce dla dzieci i kasował rodziców skazanych na 10-minutowy postój. Na expo – cztery namioty, w tym jeden kawiarniany, a jeden z serwisem rowerowym – kupiłem trislide, ponieważ wazelina, wbrew zapewnieniom Kuby, na otarcia od pianki u mnie nie działa, nawet kładziona w dużej ilości.

W strefie zmian znajome twarze, głównie z tego, że oglądane na zdjęciach z podium z różnych zawodów. Mój rower był chyba najtańszym sprzętem na całym placu. Jego wartość to chyba 1/20 przeciętnej na tych zawodach. Sama strefa fajnie podzielona, dzięki czemu instalujący się dopiero na swoich stanowiskach nie przeszkadzali aktualnie biorącym udział w zawodach. Bezkolizyjne rozegranie kilku dystansów i różnych imprez jednego dnia było niewątpliwie logistycznym sukcesem organizatora. Inna sprawa, że do strefy można było wchodzić i wychodzić jak się chciało, wnosić i wynosić co się chciało. Opuszczając strefę nawet zażartowałem do sędziów: „Argona 18 tanio sprzedam!”. Śmiali się razem ze mną z tego suchara. Ale jakby komuś naprawdę rower zginał, nikomu nie byłoby do śmiechu.

W strefie dowiedziałem się, że depozyt jest w biurze zawodów. I znowu drałowanie do biura na przebieranie się i marsz z powrotem z pianką pod pachą na start. Dobrze, że buty mogłem zostawić Ewie w wózku. Na niebie zbierały się czarne chmury, które dodawały dramatyzmu całej sytuacji.


Nad wodą, gdy zawodnicy zaczęli się gromadzić do wejścia, zorientowałem się, że limit uczestników raczej się nie wypełnił. Finalnie nie było nawet setki chętnych walczyć o tytuł Mistrza Polski w kategoriach wiekowych na dystansie olimpijskim. Może dlatego nie trzeba było ustawiać dodatkowych toitoiów - było chyba 6 koło expo i jeden przy wejściu do wody, niestety zamknięty na tyrtytki, więc jeśli ktoś chciał oddać mocz w ostatniej chwili, pozostawało załatwienie się do pianki. Odegrano hymn państwowy i weszliśmy w nieprzeniknioną, mętną otchłań ustawiając się do startu z wody. Moja super wyporna pianka sprawiała, że nie musiałem nawet za bardzo ruszać rękami, żeby utrzymać się na powierzchni… Taką mam nadzieję, że to pianka, a nie kwestia czystości akwenu ;) Sędzia prosił wszystkich o cofnięcie się, a ja dryfowałem na linii. W rezultacie podczas startu miałem kilka metrów w plecy i nie było szans żeby załapał się w jakieś nogi, czy jakoś inaczej ułatwił sobie zadanie. Płynęło mi się całkiem dobrze, ale jak się później okazało bardzo wolno. Sam czułem też, że nie za szybko przebieram rękami. Wbrew pozorom nie nadrobiłem też dużo na dystansie. Choć myślałem, że będzie gorzej. Na długości 1500 metrów były 4 boje – same nawrotowe. Tych po przeciwległej stronie nie było widać z wody. Dodatkowo zasłaniały je kajaki, łodzie i rowery wodne ratowników. Łatwiej zamiast polegać na wzroku było płynąć za zapachem kiełby z grilla, który unosił się nad powierzchnią. Wiele osób myliło się i płynęło nie tam gdzie trzeba, czego ja uniknąłem, ale z moim pływaniem było bardzo źle. Pokonanie trasy zajęło mi minutę dłużej niż podczas niedawnego debiutu na olimpijce na Zegrzu.


Biegnąc po zielonym dywanie słyszałem jak Ewa krzyczy „Jesteś najlepszy!”, ale kiedy wpadłem do T1 i zobaczyłem jak tam pusto, zrozumiałem, że po prostu zachęcała mnie do walki, a nie podawała aktualny przebieg rywalizacji w mojej grupie :) Trochę się przeraziłem. Zmiana poszła mi jednak niespodziewanie szybko i wkrótce pedałowałem przed siebie. Zaskoczyły mnie „wąskie gardła”, gdzie na przejazd z prędkością ponad 30 km/h, na ostrym zakręcie, nie było nawet metra szerokości. Takich wytyczonych przez organizatora pachołkami „gardeł” na pokonywanej dwukrotnie pętli były trzy. Dzięki temu, że startowała niecała setka zawodników było pusto. Nie musiałem się skupiać na tłoku. Jak już kogoś wyprzedzałem, a wyprzedziłem na rowerze z 11 osób, robiłem to z marszu, po prostu przejeżdżając obok – zwykle na podjeździe, ale był też jeden dobry do tego zjazd, na którym rozpędzałem się do ponad 50 km/h. Na trasie były dwa punkty odżywcze zaopatrzone nawet w żele, ale na ostrych zakrętach było za mało ostrzeżeń. W Ślesinie strażak stoi na zakręcie i krzyczy: „Ostry zakręt!”. W Chodzieży policjant oparty o maskę radiowozu zwykle nie był nawet za bardzo zainteresowany tym, co się dzieje. Mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał wypadając z trasy, albo zderzając się na „wąskim gardle” z nadjeżdżającym z przeciwka, co było możliwe. Trasa mi pasowała. Tam gdzie zmęczyłem się pod górkę, potem nadganiałem z góry. Drugi raz startowałem na lekko pofałdowanej trasie i drugi raz uzyskałem dobrą średnią – 33,5 km/h (wg. zegarka). Ewę z dziećmi widziałem na nawrotce po pierwszej pętli i kiedy zjeżdżałem z trasy.


Kiedy wpadłem do T2 stało tam dużo rowerów. Wybiegając pomyliłem się, ponieważ wyjście z wody nie było zamknięte, a droga na bieg była tuż obok, i prawie zacząłem biec pod prąd. Zawróciłem w ostatniej chwili. Zbiegłem z niebezpiecznych schodów i szybko złapałem rytm. Cisnąłem swoje 4:45-4:50 min/km. Po pierwszej pętli przybiłem piątkę z Olkiem i śmignąłem dalej. Uznałem, że jest rezerwa i czas przyspieszyć, choć było ciężko. Po wykresie tętna widać, że szło w górę, ale nie przekładało się to znacząco na wzrost prędkości. 4:40 to wszystko, co dałem radę wycisnąć na koniec. Tylko chwilami zegarek pokazywał 4:35, 4:30. Przemykałem pomiędzy spacerowiczami na chodzieskim „bulwarze”. Fajnie, że ludzie dopingowali. Raz musiałem ich jednak ominąć po trawniku, bo nie widziałem zbiegu z pętli biegowej na metę, gdzie znowu trzeba było wskoczyć dużymi susami po niebezpiecznych schodkach. Wszystkie kalkulacje wskazywały na to, że jestem w stanie poprawić wynik z 5i50 i na tym się skupiłem na ostatnich kilometrach. Na metę wpadłem jak burza, sprintem, szczęśliwy z nowej życiówki.


Za metą ledwo łapałem oddech. Nie było tam żadnej przestrzeni. Tuż za jej linią zaczynały się namioty, pod którymi wszyscy się zgromadzili. Brakowało powietrza. Odebrałem medal, zamieniłem kilka słów przez płot z Ewą i poczłapałem sobie stamtąd, żeby dojść do siebie. Ewa pokazała, że jest jakiś posiłek regeneracyjny, ale stwierdziłem, że i tak zjemy na mieście, więc nie ma sensu się po niego zgłaszać. Poszedłem do strefy, zgarnąłem cały sprzęt pod pachę – torbę miałem w depozycie – i ruszyliśmy stamtąd. W połowie drogi do samochodu Ewa zorientowała się, że nie odpiąłem chipa. Pobiegłem z nim najbliżej, gdzie mogłem, czyli do biura. Usłyszałem: „ale STS-y są przy mecie, my już wszystkie chipy oddaliśmy”. Odparłem, że już się trochę dzisiaj nabiegałem, ale na osamotnionej w biurze pani nie zrobiło to wrażenia. W ogóle na tej imprezie naliczyłem ze 25 wolontariuszy, z czego z 20 osób na czterech punktach nawadniania… Chwała im za poświęcony czas i energię. Szkoda, że nie było ich więcej, bo wtedy pewnie nie musiałbym tyle biegać (no wiem, mój błąd, w regulaminie stoi, że mam oddać chip sam, musiałem zacisnąć żeby i się z tym pogodzić). Pobiegłem na metę i wrzuciłem swój chip do kartonu z chipami, stojącego dwa metry za kartonem na śmieci. Następnie wróciłem do rodziny i poszliśmy zjeść, a ja mogłem się pochwalić na fejsie swoim wynikiem, który wynika tylko i wyłącznie z tego, że bardzo mało osób chciało w ogóle w tej imprezie wystartować, co mnie trochę smuci.


Od strony sportowej zrobiłem wszystko, co mogłem. Na wakacjach nad jeziorem Borówno, podczas wycieczek pływackich z Kubą zauważyłem, że pływam wolniej. Pomimo rzekomej poprawy techniki coś tu nie gra i na tę chwilę nie jestem w stanie wyłapać dlaczego. Za to na rowerze petarda, a na bieganiu rakieta. Triathlony mają to do siebie, że trasy i rzeczywiste dystanse różnią się po kilkaset metrów. Mimo wszystko cieszy mnie poprawa dwóch ostatnich elementów. Wynik: 2:40:50. 10. w kat. wiekowej i 72. open na 89 osób sklasyfikowanych.
Już nawet siedziałem na podium! Tak niewiele zabrakło ;) Dokładnie 28 min :)
 
MP Chodzież:
Pływanie / Swim 00:36:19
T1 00:01:50
Rower / Bike 01:13:03
T2 00:01:26
Bieg / Run 00:48:12
META 02:40:50

Dla porównania 5i50 Warszawa:
Pływanie: 00:34:32
T1: 00:05:15
Rower: 01:09:48 (trasa z mocnym wiatrem w plecy)
T2: 00:02:39
Bieg: 00:50:54
META: 2:43:08

 
A teraz hejt na organizatora:

Nie dajcie się zwieść regulaminowi. Na pierwszym miejscu, jako organizator Mistrzostw Polski figuruje Polski Związek Triathlonu. Związek jednak odżegnywał się w swoich postach na Facebooku od organizacji mistrzostw kierując na Facebookową stronę serii organizowanej przez G&G Promotion, Grzegorz Golonko ul. Baczyńskiego 2/12 05-092 Łomianki. Niestety na nurtujące mnie pytania nie mogłem uzyskać odpowiedzi po tym, jak bodajże w kwietniu zostałem na ich stronie zbanowany, a moje posty skasowane. Związek podobno prosił o odbanowanie zbanowanych uczestników, jednak prośba, tak jak wszystkie maile do nich trafiła pewnie od razu do kosza, albo po prostu nigdy nie została przeczytana.

W imprezie organizowanej przez G&G Promotion startowałem dwa razy – pierwszy i ostatni. Zaczęło się na początku roku od pierwszego niedoszłego razu, który został w tajemniczych okolicznościach odwołany. W dniach 1-2 kwietnia miałem brać udział w wyścigu kolarskim. W ostatniej chwili zmieniono termin na koniec kwietnia nie informując o tym zawodników. Dopiero po dłuższym czasie pojawił się post na ich facebooku. Imprezę przesunięto prawie o miesiąc. Jeśli ktoś traktował ją poważnie, tak jak ja – dla mnie miało to być przetarcie przed sezonem – to dużo. Nowy termin pokrywał się też z maratonem w Warszawie, więc niektórzy nie mogli wziąć udziału, albo musieli wybrać. Dowiedziałem się o tym od kolegi. Chyba na tydzień czy dwa przed drugim terminem imprezy, tę ostatecznie odwołano, jako powód podając odwołanie targów, przy których wyścig miał się odbyć. Zawodnicy znowu dowiedzieli się pocztą pantoflową, albo zauważając zwrot wpisowego na koncie. Co najśmieszniejsze, dziwnym trafem, targi się odbyły. Zapytałem o to na stronie organizatora, ale zostałem zbanowany, a moje posty skasowane. W odpowiedzi na moje maile dostawałem listy bez popisu z imienia i nazwiska zaczynające się od: „Kolego!”… W tym samym czasie byłem już zapisany na triathlon w Chodzieży (zapisałem się w grudniu, wpisowe było prezentem gwiazdkowo-urodzinowym od mojej ŚP. Teściowej), który miał się odbyć 19-20 sierpnia. Gdy impreza została mianowana Mistrzostwami Polski, przeniesiono ją na 12-13 sierpnia, a datę MP ustalono na 12 sierpnia. Na moją prośbę, po wspomnianej wymianie mailowej, moje wpisowe przeniesiono na nową listę startową. Wszystko fajnie, ale skąd o zmianach dowiedzieli się zawodnicy? Z Facebooka… Na trzy tygodnie przed imprezą przeniesiono MP z 12 na 13 sierpnia. Skąd dowiedzieli się o tym zawodnicy? Z Facebooka… Czy ktoś przeprosił za niedogodności? Polski Związek Triathlonu – ale dopiero po moim poście na ich wallu. Później, na tydzień przed imprezą od kolegów na grupie dowiedziałem się, że zbiornik w Chodzieży został zamknięty przez Sanepid. Czy organizator o tym informował? Nie. Przynajmniej, dopóki nie napisałem o tym na wallu Polskiego Związku Triathlonu, który na kilka dni przed imprezą znowu zabrał głos. Ustalono, że o tym czy MP odbędą się w Chodzieży, czy też nie, zadecyduje Sanepid – w piątek o 12:00, czyli 2 dni przed imprezą. PZTri przyznał też, że ubolewa nad tym, że organizator nie komunikuje się z zawodnikami i poinformował, że poprosił o odbanowanie wszystkich (nie tylko mnie zbanowano i nie jestem jedynym zawodnikiem, którego pytania wolano usuwać, niż na nie odpowiadać). Do dziś nie mogę ani skomentować posta na stronie Triathlon Series, ani zalajkować. Nawet bym nie chciał, ale sprawdzałem, czy mam możliwość – czy organizator słucha PZTri. Nie słucha! Resztę niedociągnięć organizacyjnych, jak i plusów triathlonu w Chodzieży czytaliście już w mojej relacji. Mimo wszystko nigdy więcej nie zamierzam brać udziału w imprezach organizowanych przez Grzegorza Golonko. Szkoda, że firmy takie jak Volvo – do lipca jeszcze myślałem, że Volvo jest sponsorem – albo Specialized, który ostatecznie dał się w to wmanewrować, brały w tym udział. Mam nadzieję, że PZTri wyciągnie wnioski i w przyszłym roku w Mistrzostwach Polski wystartuje więcej niż 89 osób i że nikt nie będzie mógł powiedzieć złego słowa na tę imprezę ani na Związek. W tym wszystko było po kosztach, po najmniejszej linii oporu i w kontrze do zawodników potraktowanych jak zło konieczne. Tyle w temacie.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Krótka relacja z Bydgoszcz Triathlon 2017 (1/4 IM)

Oczekiwanie na start - warunki bardzo komfortowe

Zwykle piszę długie, a nawet bardzo długie relacje. Ta będzie krótka.

Na Bydgoszcz Triathlon (dystans ¼ IM = 950 m pływania, 45 km na rowerze i 10,5 km biegu) zapisałem się, ponieważ impreza była mi przedstawiana jako jedna z najlepiej zorganizowanych w Polsce i dlatego, że Bydgoszcz jest niedaleko rodzinnego miasta Ewy, co ograniczyło koszt noclegu do zera. Nie byłem zawiedziony. Na długo przed zawodami dostawałem niezbędne informacje, a na miejscu naprawdę było fajnie. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to brak jasnego info w racebooku o ilości pętli do pokonania dla danego dystansu i brak na miejscu oznaczeń drogi do depozytu oraz tempa i stref startu na pływanie (o czym wspominano w racebooku). Ale naprawdę musiałbym się czepiać, bowiem znakomicie poinformowani wolontariusze (nawet jak czegoś nie wiedzieli, wiedzieli do kogo dzwonić) udzielali odpowiedzi na każde pytanie i byli bardzo pomocni. Jak zwykle brawa dla wolontariuszy!

Start
Na pływaniu każdy ustawiał się jak chciał. Dlatego pomimo rolling startu z raz dostałem w głowę – na boi nawrotowej. Ale w wodzie był powiedzmy… średnio-komfortowy luz. Najpierw płynęliśmy w super czystej rzece pod prąd, a w drugą stronę z prądem. Z prądem płynąłem jakieś 30% szybciej i odpocząłem. Wynik 20 minut z hakiem na pływaniu jest dla mnie ok.
Trasa pływacka
 

T1
Strefę zmian zaliczyłem w całkiem niezłym czasie. Chyba wszystko wyszło jak należy. Przed zawodami dużo wizualizowałem T1, bo nie byłem zadowolony z tego jak mi poszło w poprzednich zawodach. Myślę, że to przyniosło zmierzony skutek.
T1/T2


Rower
Przed zawodami, zainspirowany relacją Kuby z jednego z „Garminów” (Kuba postanowił w tym roku zaliczyć cały cykl), bardzo chciałem trzymać się w ryzach i oszczędzać siły na bieg. Założyłem jakieś tam tempo i chciałem się go trzymać. Nie przewidziałem jednak tego, że trasa będzie mocno pofałdowana (może nie bardzo pagórkowata, ale jak na mazowieckie standardy, to tam już były góry). Do tego wiał bardzo silny wiatr. W rezultacie miejscami pędziłem 50 km/h, a na dwóch krótkich odcinkach prędkość spadała do 25 km/h. Średnia z roweru 35,5 km/h – najwyższa ever! Brawa dla sędziów za dobrą robotę. Wlepiali upomnienia i nikogo nie oszczędzali.

T2
To było trudno schrzanić – czas w normie.

Bieganie
Znowu chciałem trzymać się w ryzach, ruszyłem wolno, przynajmniej tak mi się wydawało. Po pierwszym kilometrze zacząłem się rozkręcać – przynajmniej tak mi się wydawało :) Trzymałem w miarę równe tempo i gdyby bieganie miało 10,5 km, a nie 11, pewnie mój czas byłby ze 2 min lepszy, ale nie narzekam :)

Meta i strefa finiszera
Czas z całości 2:38,08! To prawie 5 min lepiej niż w Ślesinie, czyli kiedy ostatnio startowałem na tym dystansie. Wynik można traktować jako życiówkę, choć jak wiadomo w triathlonie trasa trasie nie równa. Gdyby było bardziej płasko, przy tym samym wietrze, gdybym miał ciut lepsze koła i bieganie byłoby 0,5 km krótsze, złamałbym 2:35. Cel do dalszej pracy to ciągle 2:30 na ¼ IM. Realnie przewiduję, że jeśli nic złego mnie nie spotka, uda się go zrealizować w Ślesinie w 2018. Co do Bydgoszczy, moje miejsce blisko pierwszych 30% uczestników daje wyraźny sygnał, że w tych warunkach spisałem się całkiem nieźle na tle innych. Miejsca na poszczególnych etapach, po których widać, że częściej wyprzedzałem, niż byłem wyprzedzany też dobrze robią na głowę i dają motywację.

Na mecie taśma była rozciągnięta dla każdego. Ja ją złapałem i uniosłem w górę. Dostałem ręcznik finiszera z imionami i nazwiskami wszystkich uczestników. Wchodząc do strefy finiszera, już chciałem wskoczyć do basenu, a tu Piotrek Kluska! :D Co za spotkanie! Postaliśmy razem w kolejkach po piwo i lody – po lody nawet dwa razy, bo były dobre, aż zaczęli odznaczać na numerach startowych, że się już wzięło :) (za pierwszym razem nie odznaczyli, więc myśleliśmy, że bez limitu). Potem z Piły dojechała Ewa. Spotkałem też Michała Podsiadłowskiego – najlepszego polskiego amatora – z którym przybiłem piątkę. Mieliśmy jeszcze wybrać się na festiwal foodtrucków, ale z różnych powodów trzeba było zawinąć się szybciej. Finalnie jestem bardzo, bardzo, bardzo zadowolony – z zawodów, organizacji, tego jak mi poszło, z tego jaki tam klimat panował i w ogóle, super happy jestem. Jak w przyszłym roku terminy się zgodzą, chętnie wystartuję tam jeszcze raz – choć trasa była wymagająca.
 

wtorek, 13 czerwca 2017

Debiut na „olimpijce” – Enea 5i50 Warsaw 2017


Mój czwarty triathlonowy start to jednocześnie druga impreza spod znaku M z kropką, w której wziąłem udział. Jak przystało na wybitną markę, zawody zorganizowane zostały niemal perfekcyjnie, choć wcale nie były łatwe w przygotowaniu się do nich.

Jak na większość tegorocznych startów, na 5i50 zapisałem się pierwszego dnia rejestracji, stąd mój niski numer startowy – 62. Startem „A” był Ślesin. Tutaj chciałem się sprawdzić na ciut dłuższym dystansie (w olimpijce pływanie jest o ponad połowę dłuższe niż w ćwiartce). Zależało mi też na starcie w domu, tak żeby rodzina i znajomi mogli mi kibicować, no i żeby moja mama mogła zobaczyć na czym polega triathlon. Ostatecznie mama wyjechała bo dostała zaproszenie na komunię. Ale na trasie biegowej byli Ewa z dziećmi i Kuba, dzięki czemu pokonując ostatnie kilometry czułem się bardzo dobrze.

Lecząc rany po szlifie w Ślesinie, starając się zregenerować na przestrzeni tygodnia, zapomniałem o tym, że to ma być lekki start dla funu. Tak się na tym skupiłem, że myślałem tylko o tym, żeby odzyskać 100% mocy ze Ślesina. Ale do samego startu nie wiedziałem jak będzie. Przez tydzień oszczędzałem się – zrobiłem trzy treningi, w tym regeneracyjne rozbieganie i dwie jednostki na progu, rower i bieg. Ciekawa sprawa: ostatnie dwa i pół tygodnia w ramach ładowania węgli jechałem na mega słodkim cieście drożdżowym z rabarbarem i truskawkami, które sam piekę. I wiecie co? Schudłem jeszcze kilogram. I to ostrożnie licząc :)

Na zawodach IM rower zostawia się w strefie dzień wcześniej. W sobotę byłem sam z dziećmi, a Ewa pracowała. Robota jej się przeciągnęła i musiałem kombinować pomoc. Na szczęście szwagier mógł przejąć dzieciaki, a ja pognałem z rowerem i toną sprzętu w plecaku na expo. Jeszcze raz dzięki Piotrek! Odebrałem pakiet oraz taki niby plecak z jedną szelką. W zeszłym roku dawali świetny, obszerny, prawdziwy bo z dwoma szelkami, plecak triathlonowy :( Ale ja miałem niefart. A może to reguła w tri, że jak impreza debiutuje to pakiet jest wypasiony, a jak jest druga edycja to dają cokolwiek? Tak samo było z Gdynią. W pierwszym roku świetna torba, a w następnym coś mniejszego. No ale jak w komentarzach pod wydarzeniem napisałem, że to lipa, to mnie ktoś zjechał, że przecież w Barcelonie dawali takie same. No cóż, jak takie były w Barcelonie, to nie pogadasz ;) Może ja za dużo wymagam za 100 euro wpisowego w kraju, gdzie na takim dystansie płaci się normalnie ze 40 euro? Taki roszczeniowy zawsze jestem i nic mi nie pasuje. Ja nie wiem, nie wiem, skąd mi się to bierze… Kiedy przyszło mi do głowy, żeby zrobić konkurs i wydać to „coś”, pomyślałem, że to się nawet za bardzo na nagrodę nie nadaję, bo to taki „przydaś”, który potem zalega w szafie z toną innych rzeczy z pakietów. Jak ktoś chce, niech się zgłosi, po prostu oddam. Mi się nie przyda.

Zapakowałem worek na bieg i zawiesiłem na wieszaku w T2, a potem bezrefleksyjnie udałem się na autobus. Rano uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd i nie sprawdziłem gdzie po etapie kolarskim odstawić rower. Myślałem, że odstawia się je gdziekolwiek. Jak się następnego dnia okazało miejsca były numerowane – ale o tym później.

Na autobus, który miał mnie zawieźć nad Zegrze czekałem prawie godzinę, ale czas zleciał szybko. Gawędziliśmy z innymi zawodnikami. Pytali o moje widoczne jeszcze otarcia. Dużo żartowaliśmy. Choć rowery trudno było zmieścić do autobusu, udało się. Podczas jazdy starałem się odpoczywać, ale na miejscu przeżyłem lekki szok, kiedy od przystanku do T1 przyszło mi drałować 1,5 km. Jechać na rowerze się nie dało. Szliśmy wąskim deptakiem, o dość mocno zniszczonej nawierzchni. Po 20 minutach marszu moim oczom ukazał się jeden wielki bałagan – przyszłe T1. Jeszcze rozkładano dywany, nie było oznaczeń (oczywiście poza numerami), czy brandingu. No i jak to przy zostawianiu dzień wcześniej roweru dylematy… Czy już wlać picie do bidonu? Czy zostawić żele? Czy zostawić kask i numer w worku? Czy jutro będzie czas to wszystko dołożyć? Ostatecznie zdecydowałem się zostawić wszystko poza tym, że zamiast przelewać izo w bidon, zostawiłem izo w oryginalnym, zamkniętym opakowaniu. Nakleiłem żele na ramę i przykryłem rower dołączonym do pakietu foliowym pokrowcem. Napompowałem koła swoją, wiezioną z Pruszkowa pompką. Oddałem worek i 10 min, które mi pozostały do zbierania się, żeby zdążyć na autobus, chciałem wykorzystać na obejrzenie resztki odprawy i zjedzenie czegoś na „welcome banquett”. Dostałem makaron z dobrym sosem szpinakowym, drożdżówkę, banana, jabłko i Lecha free. Do wyboru do makaronu był jeszcze sos boloński i carbonara, ale przed startem to jednak trochę za ciężkie. W zasadzie zjadłem tylko trochę tego sosu szpinakowego i drożdżówkę. W drodze powrotnej siedliśmy w grupce – dwóch „totalniejszych” ode mnie debiutantów, chłopa kręcący na rowerze średnie po 45km/h i ja. Dyskutowaliśmy o różnych zawodach, zawodnikach i bardziej lub mniej sprawdzonych startowych patentach.



Dzień zero zaczął się dla mnie o 4:25 rano. Zaparzyłem kawę, zalałem wrzątkiem owsiankę i poszedłem pod prysznic. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, która zadziałała jak należy (każdy sportowiec wie co mam na myśli ;) )i zacząłem się szykować – trisuit, plastry, tatuaże wodne z numerem, a na koniec specjalnie kupiony na tę okazję, francuskiej produkcji, plaster w sprayu marki URGO - na niezagojone rany ze Ślesina. Dzień wcześniej wyciąłem szablony odpowiedniej wielkości, żeby nałożyć warstwę tylko tam gdzie potrzeba. Na łuk brwiowy nałożyłem dwie – czyli psiknąłem dwa razy. Na koniec ubrałem krótkie spodenki, bluzę z kapturem, złapałem plecak z pianką i pozostałymi akcesoriami i o 5:33 siedziałem w pociągu do Warszawy. Niestety jechałem na gapę, bo nie wziąłem gotówki. Terminal w automacie na dworcu nie działał, tak samo jak w pociągu. Ale zaryzykowałem karę i hejt czytających to osób, które nigdy nie jeżdżą na gapę i tak samo jak ja uważają, że powinienem był kupić bilet dzień wcześniej, bo inaczej nie załapałbym się na autobus z placu Teatralnego nad Zegrze. Obiecuję że to się więcej nie powtórzy! A załapałem się na pierwszy odchodzący autobus. Jechałem razem z sędzią głównym zawodów – postacią znaną mi z Gdyni (na szczęście z odprawy, niczego tam nie przeskrobałem ;) ). To właśnie wtedy zreflektowałem się, że stojaki na rowery w T2 mają numerowane miejsca, a ja nie mam pojęcia, gdzie po dojechaniu na pl. Teatralny odstawić swój rower. Nic to. Jechałem w autobusie na stojąco dobre 40 minut. Na szczęście wysadzili nas bliżej, ale jak szedłem do T1, już bolały mnie nogi.

Rower stał tam gdzie go zostawiłem, ale wszystko wyglądało już inaczej, o wiele bardziej imponująco. Zdjąłem pokrowiec. Zaprowadziłem maszynę na sprawdzenie ciśnienia w kołach. Odstawiłem na wieszak i przelałem izo do bidonu, który trzyma się w uchwycie lepiej niż butelka, dzięki czemu jest mniejsze prawdopodobieństwo zgubienia go na jakiejś dziurze. Sprawdziłem, czy plaster trzyma żele i udałem się do wieszaka z workami. Oczywiście dojście do worka było zabronione. Prawdę mówiąc nie miałem ważnych powodów, żeby do niego zaglądać, ale ponieważ nie podoba mi się, kiedy organizator coś stwierdza, a potem tego nie dotrzymuje postanowiłem postawić na swoim. Ochroniarz zawołał przedstawiciela orga, a ten po moim wyjaśnieniu, że w racebooku była informacja o dostępie do T2 w dniu wyścigu, a nie tylko do rowerów, wszedł ze mną i z jeszcze jednym gościem do strefy z wieszakami. Upewniłem się, że worek wisi na miejscu, a w środku jest numer, kask i buty – czyli, że nikt nie przewiesił mojego worka, co często się zdarza, i że jest w nim wszystko co do niego włożyłem dzień wcześniej. Moje troski sprzętowo-logistyczne zostały zaspokojone. Przyszedł czas żeby zająć się sobą.

Psychicznie w ogóle nie byłem gotowy do tego wyścigu. Nie czułem się ani pewnie, ani jakoś szczególnie mocno. Po prostu wierzyłem, że regeneracja była wystarczająca i że powinno pójść dobrze. Starałem się przekonać siebie, że to mój debiut na olimpijce i każdy wynik biorę w ciemno. Jednak po tym, co pokazałem tydzień wcześniej, bardzo, bardzo nie chciałem, żeby moje tempo było wolniejsze. Pół godziny przesiedziałem na ławeczce gadając z jednym gościem. Ale ja tam wymarzłem - najpierw siedząc, a potem już stojąc w piance i czekając na start. Słońce prawie nie pomagało. Trzy razy zaliczyłem toi toia, ale lepiej było wypić trochę za dużo płynów niż się odwodnić, a popijałem cały czas. Na pół godziny przed zamknięciem strefy rozgrzewkowej (czyli w zasadzie całego akwenu) zacząłem się przebierać. Spotkałem dwóch gości, z którymi gadałem dzień wcześniej. Bardzo śmiechowe towarzystwo. Trochę się rozluźniłem. Bardzo fajnie było spędzić z nimi te kilkadziesiąt minut. Wygłupiali się strasznie. Jeden z nich nagle zaczął udawać, że pływa, tylko na plastikowym banerze Enei rozpiętym na trawie. W takich chwilach spina schodzi. Liczy się udział i dobra zabawa ;) Do wody wskoczyłem na 10 minut przed zamknięciem strefy. Okazało się, że jakieś 50, może 100 metrów od startu woda jest trochę powyżej kolana. Trochę lipa, ale co zrobić. A może nie taka lipa? W końcu biegam szybciej niż pływam…. ;) Zalałem piankę. Przepłynąłem 20 metrów w jedną, 20 metrów w drugą stronę i powolnym krokiem pomaszerowałem do boksu startowego.

Ustawiłem się na czas 30-35 min. Liczyłem, że jeśli pójdzie mi jak w Ślesinie, pływanie zrobię w 30. Najpierw wystartowali prosi, potem sztafety, a następnie rozpoczął się tzw. rolling start. Co 20 sekund sędzia wypuszczał do wody 6 osób. Takie rozwiązanie zmniejsza pralkę do niezbędnego minimum, a także powoduje większy luz na trasie rowerowej. To był mój pierwszy raz w tej formule i muszę przyznać, że chwali się! Razem z innymi patrzyliśmy jak ruszają prosi. Wyglądało to trochę komicznie. Biegli po wodzie unosząc wysoko kolana w górę. Trochę przypominało to ministerstwo dziwnych kroków z Monty Pythona. To, że wszyscy biegli w piankach i czepkach sprawiało, że spektakl był tym bardziej zabawny. Im dalej, tym śmieszniej. Kolejne tury pływaków-biegaczy wyruszały na trasę, a my śmiejąc się uświadamialiśmy sobie, że za chwilę będziemy tak samo biegli i czekali na moment, kiedy zamiast skakać trzeba będzie zacząć płynąć.

Stojąc już w trzecim rzędzie przed bramkami przybiłem piątki z otaczającymi mnie zawodnikami. Padały okrzyki zagrzewające do walki. Ostatnia chwila. Po bokach widziałem ręce zaciśnięte na metalowych barierkach. Ja zamiast tego trzymałem rękę na przycisku start w zegarku. To nie narciarstwo zjazdowe, żeby wybicie z bramki miało mi dać jakąś wielką przewagę ;) Sędzia zagwizdał i ruszyliśmy! Trochę to był baywatch, trochę jednak wyścig. Po 50 metrach każdemu odechciewało się już biec. Woda sięgała ponad kolana skutecznie utrudniając zadanie. Cały dystans do punktu, gdzie można było zacząć płynąć był naprawdę wyczerpujący dla nóg. W końcu zaczęło się. Fala nie była taka zła. Jakoś szło ją przeżyć. Stopniowo poruszałem się od boi do boi, choć nie czułem żeby działo się to nazbyt szybko. Wkrótce minąłem szczytowy bok ustawionego z żółtych boi prostokąta i wtedy zaczęły się schody. Fala wzrosła, a kierunek zmienił się pod wiatr. Wokół mnie przerzedziło się. Prawdopodobnie szybsi odpłynęli, choć wtedy zdawało mi się, że to ja wysforowałem się na przód. Powoli zaczynałem tracić orientację i chyba ze trzy, albo cztery razy przed metą musiałem zatrzymać się żeby namierzyć kierunek. Jak się okazało raz zrobiłem to błędnie. Ruszyłem w stronę białych boi Enea i niebieskiej bramki. Kiedy zorientowałem się, że nikogo wokół mnie nie ma rozejrzałem się dokładniej. Lekko się załamałem, kiedy okazało się, że odpłynąłem od trasy kilkadziesiąt metrów w kierunku startu, choć miałem płynąć dalej. Wyjście było za pomostem, a ja pomost miałem przed sobą. Nic to. Zawróciłem i cierpliwie popłynąłem przed siebie. Potem coraz więcej czasu traciłem na nawigację, żeby znowu nie popełnić błędu. Meta pływania wyglądała bliźniaczo podobnie do miejsca, gdzie się zgubiłem. Może bramka była bardziej niebieska niż granatowa, ale co ja tam widziałem… Najważniejsze, że w końcu się udało. Czas 35 min. Nie tego się spodziewałem, więc uznałem, że marzenia o niezłym czasie trzeba odłożyć na dalszy plan.

W przebieralni pianka nie chciała zejść. Męczyłem się okrutnie. Buty wyleciały mi z worka. Wszystko leciało mi z rąk. T1 ciągnęła się w nieskończoność.
- Nieźle cię pianka obtarła – zawołał ktoś nieznajomy.
Nie wiedział, że to obrażenia ze Ślesina. Obejrzałem je. Nie krwawiłem, a więc wszystko ok.
Złapałem rower, wybiegłem za belkę (Halo organizatorzy! Belka była srebrna na szarym tle… Podobnie później na placu teatralnym, gdyby nie sędzia z chorągiewką nie wiedziałbym gdzie zsiąść z roweru). Zanim wsiadłem postanowiłem przełączyć dyscyplinę w zegarku.
- Mądry ja! – pomyślałem. Zamiast wsiąść na rower marnuję teraz dwie sekundy na głupoty. Ale tak było przez całe T1, które zakończyłem w 5 min. Licząc bardzo długi dobieg z wody (dobre 200-300 metrów) nie było tak źle jak myślałem. W końcu wsiadłem na mojego biało-czerwonego rumaka z kołami jak chwilę później poczułem już do wymiany i dosztukowaną lemondką. W takich chwilach myślę sobie, że nie jestem taki zły. Potrafię pokazać, że pomimo baaaaardzo niskobudżetowego podejścia do triathlonu potrafię dać do pieca. Sędziowie ustawieni co kilometr sprawili że nie spotkałem się z draftingiem. Było trochę jak w debiucie rok temu. Jak tylko przyjąłem żel, popiłem izo i rozwinąłem prędkość przelotową, szybko zacząłem wyprzedzać innych – na różnym sprzęcie. Wiatr w plecy = wiatr w żagle. Problemy były chwilami. Na początku była taka agrafka, gdzie chwilę wiało w twarz. No i przed mostem Północnym, a potem kawałek na nim. W końcu wjechaliśmy na Wisłostradę i wtedy to już można było odpocząć, a z zegarka nie znikało śmiejące się do mnie „40 km/h”. Średnia z całych 40 km wyszła 34 km/h. Naaaajs jak na kogoś na zwykłej, aluminiowej szosie z kołami za 200 zł za komplet ;) Na Fejsie napisałem, że to wynik nie do powtórzenia. To fakt, że gdyby nie wiatr w plecy, nie byłoby tak różowo.


Kiedy przed wyścigiem opowiadałem Ewie, o której mniej więcej może się mnie spodziewać w T2, mówiłem, że o 11:10. Wiele się nie pomyliłem ;) Pomimo słabego pływania, na rowerze mocno nadrobiłem. Podjazd Konwiktorską nie był taki zły. Za to na pl. Teatralny wpadłem „roztrzęsiony” po przejechaniu dobrych kilkuset metrów po kocich łbach na Krasińskiego. Jestem przekonany, że na tym odcinku bidony latały. Dojeżdżając do belki uświadomiłem sobie, że nie zjadłem drugiego żelu, więc szybko zerwałem go z ramy i schowałem w kieszonkę trisuita. Zsiadłem z roweru i rozpocząłem poszukiwania swojego miejsca, którego nie sprawdziłem dzień wcześniej. Na szczęście wylosowałem prawie dobrą alejkę. Znalazłem okolice numeru 80 i choć nieparzyste, po prostu odwiesiłem rower tam, gdzie po drugiej stronie powinien znajdować się mój numer, a potem pobiegłem do wieszaków z workami. Upewniłem się, że złapałem swój i zacząłem przebieranie się przed namiotami. Wybiegając z T2 zobaczyłem Ewę z Olkiem i Duśką. Ucieszyłem się niesamowicie. Przybiłem piątkę z Olkiem i ruszyłem dalej.



Biegło mi się dobrze, ale jakoś tak bez dynamitu w dolnych kończynach. Nic dziwnego. W końcu miałem w nogach prawie 2h bardzo intensywnego wysiłku. Pochłonąłem żel. Tempo na pierwszym kilometrze ustaliłem na 5:05. Niesamowite wrażenie robili na mnie kibice, ostro dopingujący zawodników. Na zbiegu Karową stał Kuba. Mój konkurent sprzed tygodnia teraz mnie dopingował! To było coś! W dół szło nieźle, po 4:30. Wodę zgarniętą na punkcie wylewałem na siebie i popijałem. Żenuą zalatywało tylko ze strefy dopingu Mercedesa, gdzie co chwilę padało: „Jesteście twardzi jak Mercedes V-klasa” – czy jakoś tak. Normalnie całe to umpa umpa z głośników na Karowej pomagało tylko w biegu pod górę, bo nadawało jakiś rytm. Dzięki temu pod górę trzymałem 5:10. Średnio całkiem nieźle. Po pierwszej pętli wiedziałem, że ta Karowa nie jest taka straszna. Na drugiej pętli kiedy mijałem Kubę pochwaliłem mu się, że mam 3 km do końca i jakieś około 15 min żeby zrobić wynik ze Ślesina – z ¼, a więc z dystansu, gdzie pływanie było o 1/3 krótsze! Jeszcze jedna woda na głowę, jeszcze jeden zbieg, jeszcze jeden żenujący popis dj-a na stoisku Mercedesa. Jeszcze jedna prawie niedziałająca przez wiatr kurtyna z mgiełką (też od Mercedesa), zawrotka i bieg pod górę. Na końcu podbiegu już nie piłem. Dopadł mnie Kuba i zaczął polewać wodą – z jakiegoś powodu ciepłą. Wiem, że pomoc z zewnątrz jest niedozwolona, ale co miałem zrobić, wyjechać mu z pięści w nos? Okularników się nie bije ;) Poza tym temperatura wody była taka, że sam nie wiedziałem, czy to pomoc, czy też chciał mnie tym zniechęcić :P Nie mogłem rozwinąć maksymalnej prędkości! Jakoś tak mnie już zamuliło. Ale starałem się jak mogłem, co widać przynajmniej po wykresie tętna na ostatnim kilometrze, który szybuje w górę. Szkoda, że mój wysiłek nie miał przełożenia na tempo :)

Ostatni raz zebrałem się do finiszu na 100 metrów przed metą. Ewa stała koło trybuny. Rozpocząłem sprint. Wyprzedziłem jakiegoś gościa, ale ten się wziął i wpadł ułamek sekundy przede mną na metę, ale ja nie chciałem go prześcignąć. Walczyłem sam ze sobą. Żeby dobiec jak najszybciej. Żeby zrobić jak najlepszy wynik w debiucie. Żebym się zmęczył, żebym zapamiętał te zawody. Żebym na mecie mógł powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. I wiecie co… ? Jeszcze teraz czuję, że mogłem dać jeszcze więcej, choć 13 sekund gorszy wynik niż na zeszłotygodniowych zawodach, gdzie zamiast 35 płynąłem 20 min napawa optymizmem. Leciutenieńki niedosyt daje wrażenie, że mogę więcej. I o to chodzi! Jest motywacja do treningu, jest motywacja do rozwoju. Jest motywacja przed Bydgoszczą (1/4) i przed Mistrzostwami Polski na olimpijce w Chodzieży. Choć pewnie roweru nie powtórzę, to będzie OZD! Oj będzie, będzie!

Za metą odebrałem medal i koszulkę finishera – bardzo ładna. Odebrałem worek depozytowy i chyba niezjedzony w sobotę makaron z sosem bolońskim… ;) Po spróbowaniu skontaktowałem się z Ewą i opuściłem strefę finishera. Poszliśmy na skromny obiad do restauracji, odczekaliśmy aż będzie można odebrać sprzęt i udaliśmy się do domu, gdzie zrobiłem dużo pizzy :) To był piękny dzień. Tylko jak wziąłem prysznic i zobaczyłem, że pianka faktycznie obtarła mnie na szyi (po stronie na którą oddychałem) to jakoś tak zrobiło mi się gorzej. A najbardziej tego dnia bolało, gdy popsikałem to odkażającym Octaniseptem… Plaster w sprayu zdał egzamin na łuku brwiowym. Na koniec dnia po prostu odeszła taka cienka błona z tego miejsca. Gdzieindziej otarcia jednak wyglądały na rozmoknięte, a warstwa ochronna wokół złuszczyła się. Wniosek jest taki, że tego środka trzeba stosować dwa razy więcej niż ja zastosowałem. Ale wróćmy do tematu…

To co najbardziej urzekło mnie w tej imprezie, poza wspaniałymi widokami na trasie biegowej po najbardziej malowniczych ulicach stolicy i rewelacyjnej trasie rowerowej w jedną stronę z wiatrem, prawie cały czas wiejącym w plecy, to wolontariusze. Nie tylko pomagali. Nie tylko uśmiechali się. Nie tylko tak jak mogli starali się wykonać swoją robotę najlepiej. Oni naprawdę w dużej części jarali się tą imprezą i bardzo głośno i mocno dopingowali wszystkich uczestników. Bili brawo, krzyczeli, robili co mogli, żeby dodać nam otuchy. Na mnie to działało. Bardzo Wam dziękuję! Świetnie dopingowali też kibice. Było bardzo pozytywnie. Nie przypominam sobie biegu w Warszawie, gdzie kibice nie byliby w jakimś sensie tak blisko trasy, nie przybijali tylu piątek i nie krzyczeli tyle co w ostatnią niedzielę. To było rewelacyjne.

Na koniec trochę się przyczepię ;) Dla mnie słabym pomysłem było dawanie pływakom w jednej z grup wiekowych żółtych czepków, podczas gdy boje też były żółte. Z każdym wynurzeniem głowy, w moich okularkach decathlonowej marki nabaji, widziałem nad powierzchnią wody kilkadziesiąt boi. Zlokalizowanie największej, czyli dla mnie poszukiwanie kształtu walca na tle trzydziestu kuli w takim samym kolorze, wcale nie było łatwe. Zmylił mnie też zbliżony kolor bramek startu i wyjścia z wody, przez co się zgubiłem (tutaj oczywiście pretensje mam do siebie, ale mogłoby być po prostu łatwiej). No i transport do ośrodka… Dwukrotnie zwiększona częstotliwość kursowania autobusów oraz możliwość wysadzenia pasażerów z rowerami bliżej byłaby co najmniej wskazana. Aha, no i depozyt w postaci ciężarówki, która stała jakby za linią barierek. Ani nie był oznaczony, ani dostęp do niego nie był łatwy. Niejedna osoba musiała obejść całą strefę, żeby do niego dojść. A znaleźć to miejsce, zorientować się, że to depozyt, też nie było łatwo.

Podsumowując, start w Warszawie to dziś piękne wspomnienie, które będę pielęgnował. Czas trenować do kolejnych zawodów!
Krystian