środa, 27 maja 2015

Kwiatki na Dzień Matki, czyli drugie nocne bieganie w Łazienkach Królewskich.

O popularności biegu ON the RUN PGE przekonuję się na każdym kroku. Zapisy zakończone w ciągu 5 minut, prawie 40 minut stania w kolejce po pakiet.
Ale ten bieg jest niezwykły. Ma pewną magię i po zakończonym biegu myśli się czy za miesiąc znów uda się zapisać na kolejną edycję.
Fluorescencyjny medal w kształcie kwiatka, kolejny do kolekcji. 

Piąta edycja biegu rozegrana została w Dniu Matki. Numer startowy w piękne kwiatki. Fajny klimat.
Do Łazienek Królewskich jechaliśmy z Krystianem dużo przed rozpoczęciem biegu. Myśleliśmy, że w deszczu dostanie się z Pruszkowa do centrum Warszawy zajmie nam mnóstwo czasu. A tu jednak niespodzianka. Z parkingiem też nie było problemu. Dziwne. Zupełnie inaczej niż zwykle.
Niespodziewanie mieliśmy krótką randkę w pięknych okolicznościach przyrody. Biegaczy na miejscu nie było jeszcze wielu. Poszlajaliśmy się trochę po alejkach. Oczywiście selfiki musiały być. Niestety żadne zdjęcie nie jest ostre. Cóż było ciemno i mokro. Idealnie na bieganie.

Chwilę po 22 ruszyłam na trasę. Trochę bałam się, nie biegałam od dwóch tygodni, zamiast truchtania był basen i rower, ale... Zadziwiająco dobrze się czułam. I gdy się rozpędziłam zderzyłam się z ścianą. Biegacze przede mną zatrzymali się, bo na drodze była... kałuża. Cóż. Zdarza się najlepszym - niechęć do złachania nowych butów. Na szczęście nie mam takich rozkminek i poleciałam prosto przez wodę. Synek byłby ze mnie dumny!
Tym razem trasa była chyba fajniejsza niż w kwietniu. Pewnie mogłabym człapać szybciej gdyby nie było ślisko. Oczywiście już widziałam się rozpłaszczoną na mokrej kostce brukowej, ale nie było tak źle. Końcówka trasy identyczna z poprzednią edycją, więc wiedziałam co mnie czeka. Wbiegając w bramę Łazienek od Agrykoli i mając jakieś 200 metrów do mety przycisnęłam licząc na poprawę wyniku sprzed miesiąca. Jakież było moje zdziwienie kiedy się okazało, że było lepiej o 50 sekund. Wow. Nie spodziewałam się, myślałam, że czas będzie w okolicach 35 minut a tu 30:08. Co prawda do życiówki strata 3 minuty, ale w życiowej formie chwilowo nie jestem. Myślę, że to zasługa mojej biżuterii na biegu. Cały czas na sobie miałam naszyjnik zrobiony przez Olka i podarowany mi na Dzień Mamy. To dodało mi mocy.

Naszyjnik mocy od syna. To dla niego ten medal!
Na mecie czekał na mnie mój największy motywator. Krystian, dziękuję!
Razem poszliśmy na makaron serwowany przez restaurację Belvedere, To była najlepsza pasta jaką kiedykolwiek jadłam. Coś przefantasycznego!

I już żałuję, że nie będzie mnie na czerwcowym ON the RUN. Jedziemy na urlop. Ale może podczas naszej wyprawy do Niemiec uda mi się wystartować w jakimś kameralnym biegu?

A na koniec jak zwykle nasza videorelacja. V On the Run w obiektywie Krystiana.

niedziela, 17 maja 2015

Jestem numerem 945

A ja już wiem gdzie będę 6 września.

Zapisałam się na 25. międzynarodowy półmaraton Philipsa w Pile.

Odkąd zaczęłam biegać i startować to są te zawody, które muszę ukończyć. Do tej pory jakoś się nie składało, ale w tym roku to będzie wyjątkowa okazja i rocznica.

A dlaczego? To było właśnie 25 lat temu, gdy w Pile postanowiono zorganizować wielką biegową imprezę.
 Jako atrakcje dodatkowe m. in. bieg dla dzieci. Tylko udział niestety nie był dobrowolny. Na starcie znalazły się chyba wszystkie dzieciaki z pilskich podstawówek.
Wtedy dziewięcioletnia Ewa została zmuszona wdziać koszulkę sponsora ColaCao i wystartować z innymi dziećmi dookoła Placu Zwycięstwa w Pile.
Do dziś nie lubię tej marki...

Odkąd pamiętam nienawidziłam biegać, reszta zajęć na wfie jak najbardziej ok. Szczególnie gimnastyka. Nie miałam żadnych problemów zrobić mostek ze stania. Ale przebiec 60 metrów w takim czasie by nie być ostatnią ofermą w klasie. Nie było takiej szansy.

I w tej koszulce ColaCao (nie wiem dlaczego, ale ten napój już zawsze będzie mi się źle kojarzył) człapałam na wyznaczonej trasie. Oczywiście byłam ostatnia. Nawet nie dałam rady przetruchtać do końca tych kilkuset metrów.

Przez 23 lata właśnie tak było, nienawidziłam biegać, a teraz proszę co się ze mną porobiło. I tu pozdrawiam wszystkie moje nauczycielki wf-u. Tak bez złośliwości.

Teraz po tylu latach chcę wrócić na ten Plac Zwycięstwa i skopać mu tyłek. I zrobię to!

niedziela, 10 maja 2015

Sobotni wyjazd do Góry Kalwarii na szosówkach





Z Kubą na rower umawialiśmy się już od jakiegoś czasu. Żeby w końcu pośmigać razem postarałem się o wolne w pracy. Od tygodnia jarałem się tym wyjazdem i nie mogłem się doczekać, tym bardziej gdy Kuba oznajmił, że nie jedziemy sami. Na dwa dni przed kupiłem sobie nowe buty na rower, a w dniu naszej "wycieczki" musiałem zmienić pedały. Jeden z nich, źle wkręcony naruszył gwint w korbie i po kilkuset metrach od startu myślałem że na tym moja wyprawa się skończy. Na szczęście wszyscy chcieli żebyśmy ukończyli tę jazdę w komplecie. Poszukaliśmy sklepu/serwisu. Trafiliśmy na niego dopiero w Konstancinie (nowo otwarty serwis przy Warszawskiej 48). W jakieś 4 do 5 minut pan Artur wymienił mi korbę i mogliśmy jechać dalej. Wtedy zaczęła się jazda! Przepłynęliśmy promem przez Wisłę, a potem szosą na Lublin pocisnęliśmy do mostu prowadzącego w stronę Góry Kalwarii. Zaliczyliśmy przystanek w cukierni i ruszyliśmy w drogę powrotną. I wtedy się zaczęło... 30-32 km/h non stop przez około 30 minut. Czteroosobowy rowerowy pociąg pruł w stronę Warszawy w ekspresowym tempie. Na koniec piekły mnie uda. Było niesamowicie!

środa, 6 maja 2015

Długi majowy weekend biegowy.

Ten weekend biegowy zaplanowany był już w tamtym roku. 
Po pierwszej edycji Wings for Life Word Run wiedziałam, że pobiegnę ponownie.
Dlatego zapisałam się od razu kiedy tylko ruszyły zapisy na bieg. Na pilską ćwiartkę muzyczną rejestracji dokonałam w lutym. Jak zwykle w moim przypadku plany musiały zostać zweryfikowane.
Do końca, czyli do piątku do odbioru pakietu w Pile nie wiedziałam czy dam radę pobiec. Wszelkie wątpliwości ustały kiedy zapisaliśmy Olka do biegu dzieci. Miałam towarzyszyć najmłodszemu Biegającemu Walczakowi w jego imprezie i to była mała rozgrzewka przed biegiem głównym. Oluś poradził sobie wyśmienicie. Przebiegł cały kilometr. 
Cały czas go wspierałam i dopingowałam. Biegliśmy razem, trzymając się za ręce. Olek wypatrywał tatę na trasie, a ten dwoił się i troił. Pojawiał się niespodziewanie przy ścieżce i krzyczał nasze słynne: „Dawaj, dawaj”. Udało się i dobiegliśmy do mety. Pękam z dumy, bo ten dystans naprawdę robi wrażenie. Olek był najmłodszym uczestnikiem.
Start biegu dla dzieci. Walczaki w barwach klubowych.

Później przyszedł czas na mnie. Na start odprowadziła mnie ekipa kibicująca. Chociaż od syna usłyszałam: Nie musimy mamo ci kibicować i tak sama dobiegniesz.
W sumie fakt. Powinnam. Jakiegoś wielkiego ciśnienia nie miałam. Forma tragiczna, właściwie jej nie było. Biegło mi się tak sobie. Na pewno inaczej niż w zeszłym roku. Bez Krystiana u boku. Za to z pięknymi widokami. Przy starcie było oberwanie chmury, kilometr dalej zaświeciło piękne słońce i na niebie pokazała się tęcza.
Głupawka na trasie. Foto: Alina Gunia
W trakcie biegu uczepiłam się jednej pani i za nią biegłam. Pod koniec udało mi się ją wyprzedzić, chociaż na 9 km miałam ochotę zejść z trasy. Na metę dobiegłam prawie 10 minut później niż w zeszłym roku. Cóż, nie zawsze można poprawiać wyniki. Mnie po kilku chorobach nie udało się. Ale będzie lepiej.
Dwa kroki i będzie już po :). Foto: Alina Gunia

Czas kiepski, ale stylówka musi być ;). 


Niedzielne Wings For Life World Run w Poznaniu. 
Tu pobiegłam dla tych co nie mogą. Cała opłata startowa była przeznaczona na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym.
Do Poznania przyjechałam sama z Piły. Po raz pierwszy zostawiliśmy na całą dobę Olka. Został pod dobrą opieką, ale było mi tak jakoś dziwnie. Z tego miejsca dziękuję moim kochanym Rodzicom i Edi za podjęcie tego wyzwania.

Na Malcie udało mi się zaparkować przy samym biurze zawodów, czyli głupi ma zawsze szczęście. Szybkie odebranie pakietu i szybkie spotkanie z zapracowanym mężem.
Do startu zostały 3 godziny, a ja poszłam spotkać z niewidzianą kilkanaście lat koleżanką Anią. Spacer do niej na herbatę i z powrotem można by nazwać rozgrzewką. Trochę kilometrów zrobiłam. Wracając zaczęły udzielać mi się emocje. Kolejny start przede mną, a ja znów nie jestem do końca przygotowana.
Przed startem

W zeszłym roku nie skorzystałam z okazji zrobienia sobie fotki z Michałem Kościuszko, kierowcą samochodu mety. W tym roku bardzo chciałam, ale nie było możliwości się do niego dopchać. Uczestników było dwa razy więcej i tym samym dwa razy więcej chętnych na selfie z mistrzem.
Catcher Car. Niestety bez Michała Kościuszko. 

Przyszedł czas na ustawienie się w swojej strefie startowej. Równo o 13 wyruszyłam na trasę z 3000 innych uczestników. Pogoda tym razem dopisała, czasem miałam wrażenie, że aż za bardzo. W ubiegłym roku wiało, padało i było bardzo zimno, w tym roku temperatura w okolicach 22 stopni i palące słońce. Cieszyłam się znajomością trasy. Wiedziałam jakie punkty po drodze będę mijać i gdzie w końcu będę mogła napić się wody.
Biegłam szybciej niż w Pile. Jednak dyszka zrobiona podczas Muzycznej Ćwiartki naprawdę dużo mi dała. Zwolniłam tylko przy punkcie odżywczym. Nie chciałam się wywalić na mokrej i śliskiej nawierzchni. Szybsi biegacze zostawili dywan ze skórek od bananów i już widziałam oczyma duszy swojej jak zbieram zęby z ulicy.
Tutaj podziękowania dla wolontariuszy! Podczas każdego biegu robią niesamowitą rzecz. Pomagają, dopingują i wspierają. Tym razem wpadli na genialny pomysł. Banany w czekoladzie. Na punktach czekolada się po prostu roztopiła. Wolontariusze maczali banany w tej czekoladzie i to był jeden z najwspanialszych posiłków podczas biegów jakie miałam przyjemność spróbować. 
Założyłam sobie w tym roku 12 km, po cichu chciałam przebiec 15 i przekroczyć tablicę z przekreślonym napisem Poznań. Niestety. Catcher Car dogonił mnie na 11 km. Kiedy ja kończyłam przygodę z tegorocznym Wings for Life na trasie w Poznaniu zostało 722 uczestników. Ostatni złapany Bartek Olszewski przebiegł 73 km. Szacunek i czapki z głów.
Po powrocie na Maltę dostałam kolejny medal do kolekcji. Na tym moje zwiedzanie się nie skończyło. Razem z Anią i jej synkami poszliśmy na lody na Starówkę. A co! Po takim wysiłku mi się należało. Tak jak zimne piwo na afterparty. Bo raz się żyje.
Jest i medal!


Za rok też będę chciała pobiec w tym niezwykłym biegu. Jeszcze nie wiadomo gdzie się odbędzie. Prawdopodobnie nie będzie to Poznań. A szkoda, bo atmosfera podczas biegu jest świetna. Kibice są naprawdę fantastyczni. Zobaczymy. W każdym razie będę tam.