Biegacze pomagają innym. Jedną z fundacji, które towarzyszą
nam od początku naszej biegowej przygody są Spartanie Dzieciom. Po raz pierwszy
zobaczyłem ich podczas mojego debiutu w maratonie. Teraz mam okazję wspomóc
niepełnosprawne dzieci biegaczy, dla których zbierają pieniądze poprzez udział
w moim pierwszym półmaratonie.
Jak wesprzeć fundację Spartanie Dzieciom poprzez moją
zbiórkę?
Teoretycznie na swoje wpisowe. Jeśli uzbieram 300 zł, zostanę zapisany na bieg. Ale… Od razu zaznaczam, że to nie jest dla mnie dość dobry sposób na zapewnienie sobie wpisowego! Jeśli dobrze przeczytać regulamin, okazuje się, że organizatorzy Półmaratonu Warszawskiego potrącają sobie wpisowe z kwoty uzbieranej przez uczestnika, zatem deklaruję, że bez względu na uzbieraną kwotę i tak dorzucę do akcji 80 zł wpisowego. W praktyce zbieram więc na cele fundacji Spartanie Dzieciom i liczę, że uda się uzbierać przynajmniej 300 zł.
Z akcji „Biegam Dobrze” fundusze zostaną przeznaczone na turnusy rehabilitacyjne dla niepełnosprawnych dzieci biegaczy. Koszt jednego turnusu to 1800 zł. „Im więcej uzbieramy, tym więcej uda nam się ufundować. Pomóżcie swoim kolegom, którzy tak samo jak Wy kochają bieganie!” – zachęcają Was do wpłaty Spartanie Dzieciom.
Daj chociaż „zyla” jeśli chcesz zrobić coś dobrego. Zapłać „dychę”
jeśli podoba Ci się akcja „Biegam Dobrze” i to, że postanowiłem zadziałać w ten
sposób. Daj jeszcze więcej jeśli mnie lubisz, albo jeśli mnie nie lubisz i
chcesz żebym pomęczył się przez ponad 21 km!
Dlaczego Spartanie?
Zdążyć z pomocą – to idea, która im przyświeca. „12 września 490 p.n.e. stoczono jedną z najsłynniejszych bitew w historii świata – bitwę pod Maratonem. Ateńczycy zaprosili wtedy Spartan do wspólnej walki przeciwko Persom. Spartanie spóźnili się i mogli już tylko podziwiać pobojowisko. 2500 lat po tych wydarzeniach chcemy dać im kolejną szansę – chcemy aby tym razem zdążyli pomóc i żeby stało się to regułą. Od bitwy pod Maratonem i heroicznego wyczynu Filipidesa, który przyniósł do Aten wieść o zwycięstwie i padł z wycieńczenia, wzięła się nazwa biegu maratońskiego. Ponieważ my biegamy, uważaliśmy że połączenie motywu maratońskiego i spartańskiego może stać się symbolem pomocy. Pragniemy, aby biegowi „Spartanie” swoją postawą na trasie uhonorowali wysiłek i heroiczną walkę niepełnosprawnych dzieci oraz ich rodziców o normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.” – piszą na swojej stronie. Ale przemawia do mnie nie tylko to, co piszą, ale jak działają i jakie fantastyczne akcje organizują. Oboje z Ewą wzięliśmy udział w „Biegu Serca”, z którego za każde okrążenie pokonane przez biegacza sponsor przekazywał pewną kwotę na cele fundacji. W życiu nie zrobiłem tyle kółek po bieżni! Spartanie Dzieciom sprawiają, że każdy może pomóc – także TY!
Życie pisze różne scenariusze. W sporcie, nie tylko w
sztukach walki, często dochodzi do sytuacji, w której uczeń pokonuje mistrza. Tak
było w moim wypadku, tylko że już w debiucie. Startując w triathlonie na
dystansie 1/4 ironmana w Ślesinie wygrałem z Kubą, który tak naprawdę wkręcił
mnie w triathlon. Dał mi książkę, która przeprowadziła mnie przez
przygotowania, pokazał jak przykleić żele do ramy, a nawet pożyczył specjalny,
triathlonowy, wypasiony pas na numer startowy z napisem „Gdynia” (taaak, ten z połówki
Ironmana!). A ja niewdzięczny włożyłem mu ponad 20 minut. Na tym dystansie to
przepaść…
Co prawda w ostatnim sezonie Kuba w ogóle nie trenował i w
zasadzie można było spodziewać się takiego wyniku. Ale skutek był nie do
przewidzenia. Kiedy mój triathlonowy mistrz otrząsnął się po tym wszystkim i
zdał sobie sprawę z powagi tej „porażki” zaproponował rewanż i… zakład. Miałem
wątpliwości, bo zaczynając przygotowania z tak dużą przewagą, na pierwszy rzut
oka jestem skazany na zwycięstwo, ale zakładu nie mogłem nie przyjąć –
wyglądałoby jakbym stchórzył, a ja nie boję się wyzwań. Mało tego, to będzie
gra o tron… tfu. Gra o tort! Zakładam, że nawet jeśli przegram, to i tak
dostanę choć kawałek ;) Oto treść naszego zakładu:
W 2017 roku Garmin Iron Triathlon w Ślesinie odbędzie się 4
czerwca. Do startu pozostało mniej więcej 7 miesięcy. Nie mogę lekceważyć
wysiłków Kuby, który już teraz ciężko pracuje żeby mnie pokonać. Znam swojego
przeciwnika i wiem, że łatwo skóry nie sprzeda. Tak naprawdę zaczął już w lipcu
przechodząc 500 km po górach żeby zrzucić trochę masy. Od tego momentu zaczął
postępować bardziej przewidywalnie, ale konsekwentnie. Aktualnie ćwiczy według planu
treningowego ze wspomnianej książki „Triathlon – plany treningowe” Matta
Fitzgeralda – tego samego, albo poziom wyższego od tego, który doprowadził mnie
do udanego debiutu. W międzyczasie rozpracowuje już moje wyniki porównując je
do swoich. Kiedy skończy będzie wiedział w jakim miejscu się znajduje i ile, w
której z trzech dyscyplin składających się na triathlon jeszcze mu do mnie
brakuje. W styczniu „odpocznie” od regularnych treningów, a w lutym rozpoczniemy
prawdziwy wyścig zbrojeń.
Jak ja wykorzystam ten czas? Wiem tylko z grubsza. Na pewno
na 16 tygodni przed startem rozpocznę dedykowany pod te zawody plan treningowy
i potraktuję je jako start „A”. Na razie trenuję z doskoku, co nie służy mi
dobrze. Nie mając określonego planu, już po kilkunastu dniach bez jazdy na
rowerze i biegania zauważyłem, że tracę formę. Pracuję jednak nad sobą. Razem z
Ewą gimnastykujemy się przed telewizorem w celu wzmocnienia mięśni głębokich,
poprawy sylwetki i samopoczucia. Dzisiaj wróciłem do biegania, a jutro odbieram
z serwisu rower. Szukam do niego trenażera – a że szkoda mi trochę pieniędzy,
to nawiasem mówiąc trochę przy tym głupieję, ale sprzęt i wydatki z nim
związane to temat na inny wpis. Zamierzam obrać cel pośredni na wiosnę – może jakiś
półmaraton – co zmusi mnie do regularnych treningów przez całą zimę… Potem
będzie kilka dyszek na przetarcie, no i oczywiście tyle Parkrunów ile zdołam – mają
idealną długość żeby włączyć je w treningi pod ¼ ale także można je łączyć z
jazdą na rowerze robiąc coś w rodzaju przedłużonych zakładek. Zatem do roboty!
Oczywiście po drodze czeka mnie jeszcze mnóstwo zakupów sprzętowych i opłacania
wpisowego – także na inne triathlony, które planuję na resztę sezonu. Niestety
wszystkie zapisy ruszają w listopadzie. Zaczynam się na poważnie zastanawiać
czy mnie w ogóle będzie na to stać. Za chwilę podczas jesiennych promocji
trzeba będzie upolować piankę i dokupić lemondkę do roweru. Do tego muszę, ale
to muszę już kupić nowe buty treningowe do biegania i buty SPD SL z pedałami,
bo mam na razie SPD do MTB. Trochę mnie to przeraża, także jakby ktoś coś
wiedział o jakichś naprawdę dobrych wyprzedażach, to ja je chętnie sprawdzę ;)
Na razie wszystko sprowadza się do gier słownych i
przekomarzania się. Od czasu do czasu wbijam małą szpileczkę w ego mojego
rywala żeby nie czuł się zbyt mocny. Z drugiej strony, nie ma co ukrywać, że
moje jest nadmuchane jak wielki balon, co może się okazać zgubne, jeśli zapomnę
o obiektywizmie. Mamy porównywalne życiówki, ale ja akurat jestem w życiowej
formie, po której do czerwca może nie być śladu jeśli jej nie przypilnuję. Oprócz
tego, że wierzę w siebie, wierzę też w Kubę i tak naprawdę to trochę mu kibicuje.
To on ma tutaj najwięcej pracy do wykonania, nawet pomimo dużo większego
doświadczenia w triathlonie, czy samym pływaniu, jeździe na rowerze i bieganiu
w ogóle. Jeśli ja wygram, to wygram i może nawet Kubie będzie trochę smutno.
Jeśli on wygra, zostanie bohaterem, także po trochu moim...
Jak pewnie pamiętacie, odkąd doznałem złamania zmęczeniowego
kości piszczelowej jeżdżę na rowerze. Nie byłbym sobą, gdybym trochę w tym
wszystkim nie przeginał, dlatego oprócz regularnego jeżdżenia, ostatnio ukierunkowanego
pod kątem triathlonowych startów, od czasu do czasu wypuszczam się z kolegami
„za miasto”… Na koncie mamy jak dotąd trzy poważniejsze wyprawy. Dwukrotnie
byliśmy w Lublinie, a ostatnio w Toruniu. Za każdym razem wyjeżdżaliśmy spod
PKINu w Warszawie. W ekipie na stałe jestem na razie tylko ja, bo tylko ja mam
na koncie trzy trasy z trzech przejechane w całości. Klucha i Michał dwie, a
Igor dołączył ostatnim razem. Za pierwszym na początku pomagali nam jeszcze Kuba
i Marcin.
A ten pierwszy pamiętam jak dziś. Michał był w
delegacji i nie zdążył na samolot, przez co nie mógł pojechać ze mną i
Kluneyem. We dwóch polecieliśmy na Lublin. Do połowy dystansu towarzyszył nam
Marcin, a na odcinek do Góry Kalwarii dołączył do nas Kuba. Potem i Marcin i
Kuba – oczywiście planowo - zostawili nas na trasie, a my pruliśmy przed siebie
do celu. Mimo tego, że Michał nie dał rady się wybrać, jego mama czekała na nas
w domu z ciepłą obiadokolacją i kroplą czegoś mocniejszego dla kurażu. Drugi
wyjazd do Lublina to była powtórka, żeby Michał też mógł pokonać tę trasę, pierwszy w filmie poniżej.
Już za
pierwszym razem postanowiliśmy, że nie będziemy robili tego bez celu. Kilometry
nabijamy na co dzień na treningach, więc jeśli przy okazji można jakoś
wykorzystać to, że pedałujemy przez ponad 200 km, to robimy to z wielką ochotą.
Za pierwszym razem ten nasz cel dodatkowy był bardzo jasny. Tego samego dnia,
kiedy jechaliśmy, w Kona na Hawajach startował Michał Podsiadłowski, który
zresztą jest z Lublina – to Michała kolega ze szkoły. Postanowiliśmy, że w ten
sposób będziemy mu kibicować i tak się zaczęło. Michał Podsiadłowski napisał o
nas na swoim zawodniczym profilu. Poza tym dobrze mu poszło – był najlepszy z
Polaków. Drugim razem cel podsunął Klunio – pomoc w zbieraniu kasy na leki dla
chorego na raka pracownika WP, w której we trzech z Michałem pracowaliśmy
kiedyś razem. Gdy jechaliśmy do Torunia, cel wymyśliłem ja – trochę na chybił
trafił. Na grupie triathlonowej zobaczyłem stronę baaardzo młodej,
utalentowanej zawodniczki, która odnosiła sukcesy, ale uległa wypadkowi, przez
co wylądowała na wózku. Ponieważ ma szanse na powrót do sprawności,
postanowiliśmy, że jadąc do Torunia będziemy tak po prostu trzymać za nią
kciuki. Fajne to takie, bo w sumie od serca. Nikt tutaj niczego od nikogo nie
wymaga poza tym, żeby zwrócić uwagę na tę drugą osobę. Pomyśleć o jej
problemach, może nawet postawić się na chwilę w jej sytuacji i powiedzieć: Hej
Marta, naprawdę, szczerze, z całego serca chcę, żebyś wróciła do formy i
wierzę, że kiedyś to nastąpi. To takie proste i dzięki samej Marcie wiem, ile
to może dać radości i powera dla kogoś, kto był w pełni sił, a teraz walczy o
to by poruszyć stopami.
Do rzeczy!
Słońce miało wzejść o 5:50. Umówiliśmy się z Michałem
pod Pałacem o 5:30. Przyjechałem na miejsce o 5:20 i czekałem dobre
kilkadziesiąt minut… Nic to, Michał na spotkania ze mną często się spóźnia
(chyba ja też powinienem zacząć i wtedy obaj będziemy razem przychodzili
zakładając sobie jakiś mały marginesik błędu). Przed nim zjawił się Igor,
którego właśnie poznałem – członek grupy na Facebooku, na której Michał
postanowił zaprosić chętnych na kolarski wypad. Po zrobieniu wspólnych zdjęć
wyjechaliśmy około 6:00 z minutami. Jeszcze zanim przekroczyliśmy granicę
Warszawy okazało się, że Igor ostro pruje do przodu. Wszystko przez Michała,
który dość życzeniowo określił średnią prędkość na trasie zapraszając kolegę do
wspólnej jazdy. Wkrótce dogadaliśmy się i było już normalnie. Zmienialiśmy się
na prowadzeniu mijając Kampinos i kierując się w stronę Żelazowej Woli.
Byłem
już przy grobie Fryderyka Chopina oraz w miejscu, gdzie złożone jest jego
serce, ale po raz pierwszy trafiłem pod dom jego narodzin – tak samo jak do
Płocka, gdzie zjedliśmy ciepłe drugie śniadanie. To jednak nie koniec
zwiedzania. Po postoju w Lipnie zaczęło wiać, co w jakiś sposób rozwaliło mnie
na drobne kawałki. Od 170 km nie mogłem wykrzesać z nóg żadnej mocy i przez
spory kawałek musiałem siedzieć u chłopaków na kole. Na podjazdach zostawałem z
tyłu i nic nie mogłem na to poradzić. Na domiar złego w pewnym momencie
zgubiliśmy się. Opracowana wcześniej trasa najwyraźniej prowadziła przez las po
drodze z czarnym, głębokim szutrem. Nie mogliśmy nią jechać. Za Płockiem
zdarzyło nam się komisyjnie olać dwa objazdy i przez jeden nawet przeprowadzić rowery,
ale nikt nie mógł wiedzieć ile tej leśnej drogi będziemy mieli do pokonania.
Dlatego pojechaliśmy dalej asfaltem. Musieliśmy robić jeszcze kilka postojów
żeby zorientować się w sytuacji. Zdecydowaliśmy się na jazdę wzdłuż Wisły –
źle, za krótko i nieuważnie spojrzałem na telefon Igora, przez co miałem zły
ogląd sytuacji. Dotarliśmy do Bobrowników – gdzie też nigdy nie byłem – i tam
usłyszeliśmy, że droga, którą chciałem podążać ma 20 km więcej niż sądziłem.
Dla Igora oznaczało to koniec marzeń o zdążeniu na pociąg, na który kupił sobie
bilet i przez internet przebookował go, żeby wracać z nami. Dostaliśmy też wskazówkę,
żeby dostać się na prom przez Wisłę, dzięki czemu zaoszczędzimy kawał drogi.
Skorzystaliśmy z niej.
Prom
do Nieszawy to był prawdziwy odpał. Sam nie wiem jak to opisać. To trzeba
przeżyć. Takiej przygody nie planowaliśmy. Znów przydarzyły nam się pierwsze
razy. Po raz pierwszy płynęliśmy promem z kołami napędowymi po bokach niczym w
parowcach na rzece Missisipi. Po raz pierwszy także płynęliśmy na promie, gdzie
grano muzykę na żywo. Discopolowo-biesiadne utwory serwował człowiek orkiestra
z klawiszami, gitarą i mikrofonem. Hit rejsu? „Samba chujamba”...
Nawigowanie
w myśl „koniec języka za przewodnika” sprawdzało się, więc brnęliśmy w to
dalej. Wskazano nam drogę, a w zasadzie trasę rowerową prowadzącą przez
Ciechocinek – w którym także byliśmy po raz pierwszy – aż do Torunia. Trasa
skończyła się w lesie, ale na szczęście znaleźliśmy przebicie do głównej szosy.
Jadąc ruchliwą krajówką nie było miejsca na pogaduchy, czy zastanawianie się
nad przerwami, czy trasą, więc wkrótce dotarliśmy do tablicy z napisem „Toruń”.
Tak się składa, że od pierwszego wyjazdu do Lublina tańczymy przy tablicy z
nazwą miejscowości. Wzięło się to stąd, że Klunio zapamiętał scenę z filmu „Jak
rozpętałem II Wojnę Światową”, w której Franciszek Dolas tańczył, gdy zobaczył
tablicę z napisem „Lublin 25 km”. Nie inaczej było w Toruniu. (link: https://youtu.be/7_2ZVaZiErU?t=33m52s) To
jednak nie koniec przygód. Po pokonaniu jakichś 230 km musieliśmy dotrzeć na
stare miasto, pod pomnik Kopernika. Jakimś cudem wylądowaliśmy na moście, który
był jakąś drogą szybkiego ruchu. W jednym momencie okazało się, że jedziemy
dwupasmową jezdnią, a na oddzielonym barierką chodniku jest regularna ścieżka
rowerowa. Co więcej, słońce już zachodziło i byliśmy coraz mniej widoczni.
Trzeba było przyspieszyć, żeby jak najszybciej skończyć ten niebezpieczny
przelot. Na dużym zmęczeniu było to dobijające uczucie. Potem jechaliśmy już
tylko ścieżką, aż do celu. Pozwoliliśmy sobie nawet na piwo w „Jadwidze”, a w
drodze na pociąg zdążyliśmy kupić pierniki – w ostatniej chwili przed
zamknięciem sklepu. Było świetnie. Całą drogę powrotną wspominaliśmy miniony
dzień i już jaraliśmy się tym, co przyniesie przyszłość i nasze kolejne
wyprawy. Napisała też Marta, że śledziła to, co wrzucaliśmy na Facebooka
komentując naszą drogę i że bardzo jej było miło oglądać zdjęcia jak trzymamy
zaciśnięte kciuki w różnych miejscach po drodze. Na pewno na tej podróży nie
poprzestaniemy!
Ewa wraca do regularnych treningów, a ja się roztrenowałem.
Od czasu do czasu wybieram się na trening – a to kolarski, a to poćwiczę przed
telewizorem z żoną, albo pójdę pobiegać.
Tak naprawdę od startu w Gdyni nie
byłem na basenie. A nie! Przepraszam. Byliśmy na basenie będąc w Ostrowcu
Świętokrzyskim. Nie był to jednak trening a zabawa z synem.
Najmłodsza latorośl
została pod opieką babci, a my we trojkę wyskoczyliśmy na pływalnie. Wychodząc
zobaczyliśmy plakat reklamujący bieg i po kilkudziesięciu minutach od tego
faktu, ustalając wcześniej, czy babcia zechce nam kibicować zapisaliśmy się.
Ewa na piątkę. Ja na piątkę i dychę – bo nie mogłem się zdecydować. A kategoria
wiekowa Olka pozwalała na wystartowania na 100 metrów.
W Ostrowiec GutwinRun nie było medali – buuu… Ale poza tym
to świetna impreza. Zanim tam nie poszliśmy, nie wiedziałem, że w moim
rodzinnym mieście istnieje środowisko biegowe, które prężnie działa. Może nie
ma tam Parkrunu, ale są regularne treningi BiegamBoLubię, no i te biegi.
Przez
całe lato można tam wystartować w maratonie i półmaratonie na raty. My
skusiliśmy się na jedną z ćwiartek.
To był upalny dzień, a my byliśmy po dwóch tygodniach
wakacji. Mimo tego i trudnego terenu udało nam się uzyskać jakieś niegłupie jak
na nasze możliwości czasy.
Nie przeszkodził nam nawet głęboki piach często
spotykany w lasach okalających Ostrowiec. Ścieżki wokół zbiornika/kąpieliska na
Gutwinie do najłatwiejszych do biegania nie należą.
W pierwszym biegu daliśmy z siebie wiele. Ewa czuła wielką
radość z ukończenia pierwszych zawodów po porodzie. Mocno podciągnęła tempo
względem treningów, tym bardziej jestem z niej bardzo dumny. Ja po piątce
czułem się już na tyle źle, że wiedziałem, że nie będę się porywał na nie
wiadomo jaki wynik na dziesiątce. Pobiegłem na początku treningowo, ale na
koniec i tak udało mi się przyspieszyć. Jak zwykle najlepszym z biegających
Walczaków okazał się najmłodszy. Olek zajął w swoim biegu trzecie miejsce!
Marka znana na całym świecie, duże M z kropką – symbol ludzi z żelaza. W świecie triathlonu tego rodzaju stal jest dobrze namagnesowana i przyciąga z nieprawdopodobną siłą. To właśnie aura imprez spod tego znaku skłoniła mnie, aby się zapisać na jedną z nich. W roku swojego debiutu chciałem zasmakować wielkiego świata tri przez duże t. Udało się! A apetyt rośnie w miarę jedzenia…
Na początku uściślijmy, że startowałem 6 sierpnia 2016 (dzień przed głównymi zawodami) na dystansie sprint (0,75 km pływanie, coś ponad 20 km rower i 5 km bieganie – połowa olimpijki, czyli jak 1/8 tylko z pływaniem prawie jak do 1/4). Co prawda traktowałem to jako start A, ale po debiucie w Ślesinie (starcie próbnym B), nie było kwestii „czy”, ale „w jakim stylu” go ukończę. Nie było jednak tak różowo jakby mogło się wydawać. W dniu naszego przyjazdu niebo nad Gdynią – chyba moim ulubionym miastem w Polsce – było stalowe. Niby wszystko się zgadzało – bo to kolor żelaza z węglem o zawartości poniżej 2% węgla - ale pierwsze wrażenie skutecznie popsuł deszcz.
Tam rowery zostawia się w strefie zmian dzień wcześniej, wiec po przyjeździe w piątek od razu udaliśmy się na Skwer Kościuszki. Zmoczył nas deszcz. Przemokliśmy do suchej nitki jeszcze zanim dotarliśmy do biura zawodów. Chciałem pokazać Ewie kawałek mojego ulubionego miasta i postanowiłem, że do expo dojdziemy bulwarem. Do tej pory uważałem, że tam nigdy nie pada. Autentycznie – żyłem w takim przeświadczeniu. Jakoś wyparłem z głowy wielką ulewę podczas burzy jaka rozpętała się tam po jednym ognisku. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest inaczej niż sądziłem.
Po odebraniu numeru nadeszła pora, kiedy to rodzina uczestnika zawodów musi sobie zorganizować czas, a on sam musi się skupić i oddalić, by przygotować sobie wszystko w strefie. Zanim do niej wszedłem, pokazałem sędziom rower, kask itp. ale i tak zostałem cofnięty, żeby wszędzie nakleić numer startowy. Nie do końca mi się to udało. Na deszczu wszystko rozmiękło, a klej nie trzymał. Wspominając restrykcyjne kary, o których czytałem w regulaminie zacząłem się załamywać. Chodziłem po strefie jak potłuczony patrząc, jak rowery mokną w deszczu. Krople wody spływały mi po głowie i wpadały do oczu. Dodatkowo system workowy, o którym przecież czytałem, i na który teoretycznie byłem przygotowany oraz plan strefy i rozmieszczenie wieszaków, spowodowały, że zacząłem się stresować, że nie wszystko uda mi się dobrze ułożyć. Kręciłem się tam załamując ręce i nawet przez chwilę myślałem, żeby zadzwonić do Kuby (mojego triathlonowego mentora) i mu się zwyczajnie wyżalić, wypłakać do słuchawki. Doszedłem jednak do wniosku, że mam jeszcze czas następnego dnia na ewentualne poprawki i po prostu, jak zwykle kiedy mam jakiś problem, powoli zacząłem robić swoje. Poszedłem pod daszek serwisu Shimano, przycupnąłem za zgodą panów serwisantów na stoliku serwisowym i zacząłem pakować worki. Klej na kasku nie trzymał, ale uznałem, że pewnie nie tylko mi. Nawlekałem numer startowy na świeżo zakupiony pas i jakoś wszystko posegregowałem. Zawiązałem worki na supeł, zawiesiłem na wieszakach, okryłem rower folią i wyszedłem.
Ewa siedziała w kawiarni pod parasolem, ale cały czas padał ulewny deszcz. Dzieci nie chciały zanadto współpracować, przez co ją też zaczęły opuszczać siły – że tak to delikatnie nazwę. Zostawiłem ją jednak samą jeszcze na jedną, malutką chwilkę, na odprawę. W sprawie naklejek sędzia uznał, że numery „muszę” mieć na kasku i odesłał mnie do biura zawodów. Tam zaproponowano mi zmianę numeru startowego. Nie zgodziłem się i postanowiłem, że sam coś wymyślę. Dlaczego? Miałem numer 100! Nigdy nie oddałbym takiego numeru. Okazja występu pod tak okrągłym, fajnym i szpanerskim numerem może mi się już nigdy nie przytrafić.
Do pensjonatu wracaliśmy późno, a wszyscy byli przemoczeni. Trzeba było zamówić pizzę, bo nawet na wizytę w restauracji na jakąś solidniejszą obiadokolację byliśmy zbyt przemoczeni i zmarznięci. Znowu nie mogłem spać i przez pół nocy przewracałem się z boku na bok. Dopiero rano wrócił optymizm. Wyszło trochę słońca, a w międzyczasie udało mi się wymyślić, że przecież mogę przykleić numery startowe na przykład plastrem. Dojechaliśmy na miejsce, poszedłem do strefy, gdzie wszystko sprawdziłem, przykleiłem numery i rozwiązałem supły na workach oraz dopompowano mi koła (a jakże, full serwis). Zrzuciłem niepotrzebne ciuchy, oddałem worek z nimi do depozytu i poszedłem na plażę. Dostałem kopniaka na szczęście od Ewy, buziaka od Olka i słodki uśmiech od Duśki. Po wieczornej niepewności nie było już śladu. Wszedłem do strefy rozgrzewkowej i czekałem na start.
Gdy pierwsza fala sprintu stała na plaży nie czułem aż tak dużych emocji jak w Ślesinie. Oklaski przed startem były jakieś cichsze. Nie spieszyłem się, ponieważ czas w Gdyni jest mierzony netto. Wpadłem do wody i wkrótce zacząłem płynąć. Z tego elementu byłem najmniej zadowolony. Szybko dostałem się pomiędzy jakichś dziwnie płynących ludzi – cały czas dostawałem po głowie. Mimo twardego postanowienia olewania tego zjawiska, jakoś nie dałem rady trzymać techniki i jakoś tak zabrakło mi konsekwencji. Wyszedłem z wody po około 17 minutach – czyli jak na treningu, trochę gorzej niż założyłem. Nawet nie bardzo kręciło mi się w głowie, ale prawdziwe jaja zaczęły się w namiocie do przebierania. Podłoga była tam drewniana i cały czas się bujała, gdy ktoś biegł. Musiałem usiąść, żeby założyć buty.
Na rowerze gnałem jak dziki. Tuż przed zawodami zmieniłem piastę i moja maszyna pędziła jak wiatr. Trochę go zresztą było, ale jak to zwykle bywa na pętli, wiał tylko w jedną stronę. Uda paliły, ale nie odpuszczałem. Jednak najbardziej tego dnia byłem zadowolony z biegania. Długi podbieg, którego trochę się bałem, okazał się nie tak bardzo stromy, a czas jaki wykręciłem oscylował w okolicach życiówki na piątkę. Tylko jak do mety dobiegłem, to jakoś tak mi się smutno zrobiło, że to już, że koniec… Chciałoby się więcej.
Wynik? 1:25:04, o 5 minut lepiej niż zakładałem. Gdybym w T2 nie wracał po worek, żeby oddać go do strefy zrzutu, byłoby poniżej 1:25. Zająłem miejsce 344, pod koniec pierwszej połowy stawki, więc jak na tri, to dla mnie całkiem nieźle. Pływanie 00:17:04 – bez rewelki (499 miejsce po pływaniu). A rower 00:37:26! Gdyby brać pod uwagę sam rower, byłbym 267. Jak już wspomniałem, pobiegłem blisko życiówki 00:24:46 (369. wynik). Czuję się usatysfakcjonowany.
Na długo zanim przyjechałem nad zatokę, komukolwiek bym się nie pochwalił (z ludzi zainteresowanych tematem), że startuję w Gdyni, wszyscy jak jeden mąż gratulowali mi wyboru. „Świetna atmosfera” – mówili. „Nigdzie nie jest tak fajnie jak tam” – mówili. „Do Gdyni po prostu trzeba przyjechać” – mówili. I wiecie co? Mieli rację. Gratulacje dla Justyny (TriChange – moja zmiana poprzez triathlon). Gratulacje dla Klunia, który startował dzień później na połówce. Zjechała też masa znanych osobistości, blogerów, których czytuję – tam byli chyba wszyscy. Za dwa lata ja też wracam - na „połówkę”.
Po zgrupowaniu w Pile przygotowującym nas do kolejnej części
sezonu (o którym można przeczytać TU-klik) nadszedł czas upragnionych wakacji.
Pojechaliśmy na Pojezierze Złotowskie, do malutkiego miasteczka wypoczynkowego
Kujanki leżącego nad wielkim jeziorem Borówno. Dla mnie to mały powrót do
przeszłości. 22 lata temu byłam tam z rodzicami na wakacjach. Wtedy nawet
zrobiłam kartę pływacką! Ha. Jest tam co robić i można aktywnie wypoczywać. Co
też uczyniliśmy. W drugim tygodniu do nas dojechała rodzina Sportowej Mamy –
czyli Asia i Kuba z córeczkami. I razem z nimi biegaliśmy i pływaliśmy.
Podsumowanie dwutygodniowych wakacji Biegających Walczaków w
liczbach.
Bieganie: 58,75 km
Lwia część dystansu to moje treningi. Razem przebiegłam
45km. Z czego 29 w drugim tygodniu z Asią. Pierwszy raz biegałam z kimś innym
niż własny mąż. Fajne doświadczenie. Dzięki Asia! Było naprawdę super.
Krystian przebiegł się raz. Pobiegli z Kubą chcąc zrobić
8km. Ale chłopaki się zgubili i wyszło im 14.
Gdzieś pomiędzy Zakrzewem a Kujankami
Chodzenie: 15,08 km
Tym razem wózek Idy przeważnie stał, a nie jeździł. Ale nie
było czasu na tak prozaiczne czynności jak spacery. Przygoda wzywała.
Takie widoki podczas spacerów po lesie z Duśką
Pływanie: 3,49 km
Zaliczaliśmy treningi open water w pięknym jeziorze Borówno.
Najgorsze były pierwsze momenty. Ilość podwodnej roślinności mnie przerażała i
sprawiała wrażenie jakby coś miało mnie wciągnąć pod wodę. Na szczęście za
pomostem nie było ich już przy powierzchni i można było się rozkoszować
pływaniem.
Płyniemy z Asią.
Jazda na rowerze:
44,34 km
Tutaj to Krystian się wykazywał. A ja ani razu nie wsiadłam
na rower. Pierwszym razem najpierw zabrali z Kubą na przyczepkę dzieciaki. Za
drugim objechali jezioro, odnaleźli zamek (o którym więcej się mówi, niż z
niego zostało), i… popsuli rower Kuby w trudnym terenie.
Żeglarstwo: 9,15 km
Dystans trzeba pomnożyć gdzieś pewnie razy trzy. Łódkę
wypożyczoną mieliśmy przez cały dzień i pływaliśmy prawie 7godzin.
Za sterem Kapitan Walczak
I nasz hit! Badminton:
2,1 km
Graliśmy zestawem otrzymanym od naszych kolegów w prezencie
ślubnym... yyyy.... 9 lat temu. Chłopaki! Świetny prezent, w końcu się doczekał
swojego czasu. Mam nadzieję na więcej takich treningów. Bo trzeba przyznać - to
świetny sposób na poruszanie starych kości.
Gramy!
I jeszcze nie zapominamy o rowerkach wodnych i kajakach.
Dobry wujek Krystian zabierał wszystkie dzieci będące z nami, a bywało ich
sześcioro, na przejażdżki. Z jednej wrócił cały mokry, jak po dobrym treningu
biegowym.
I tak w skrócie wyglądały nasze wakacje. Już nie możemy
doczekać się kolejnych.
Team Biegających Walczaków spędził dwa tygodnie lipca w Pile
celem odnowy i odbycia przygotowań do drugiej części sezonu letniego. Plan
został zrealizowany w 200%.
Dziękujemy za tę możliwość Rodzicom, Teściom i Dziadkom Szukalskim. Bez nich plan nie udał by się wcale.
Poniżej kilka liczb na podsumowanie:
- ilość treningów na boisku szkolnym: 1
Raz wzięliśmy z Olkiem rower i pojechaliśmy na boisko
szkolne. Uparcie tarzał się w piasku ćwicząc skok w dal. Na 200-metrowej bieżni
zrobił kilka kółek na fulla – oczywiście z przerwami, jako przygotowanie do
czekających go we wrześniu zawodów z okazji Maratonu Warszawskiego. Może coś
tam mu w nogach zostanie…
- ilość treningów biegowych: 13
Ja wykorzystywałem górki, których w Pruszkowie brakuje żeby
się przyzwyczaić przed startem w Gdyni, podczas którego bieg wiedzie najpierw
mocno pod górę. Ewa wybierała różne trasy.
- ilość treningów pływackich na basenie: 3
Dwa razy byłem na basenie sam, a raz z Olkiem i jego
dziadkiem. Dziadek był pod wrażeniem, że młody w ogóle nie boi się wody. Po
moim treningu pływackim, ćwiczyliśmy jeszcze zjazdy w rurze – o mało nie
zgubiłem okularków.
- ilość treningów na wodach otwartych: 3
Raz byliśmy całą rodzinką i trenował głównie Olek. Innym
razem udało mi się przepłynąć jakieś półtora kilometra. Jeszcze innym razem ja
zostałem w domu, a Olka w kole ratunkowym z Zygzakiem McQueenem asekurował
dziadek.
- ilość treningów kolarskich: 6
Wyjeżdżając na dwa tygodnie nie mogłem nie zabrać roweru.
Testowałem nowe dla mnie odcinki szos wokół Piły. Było magicznie. Znalazłem
nawet kawałek asfaltu w lesie na terenie obszaru Natura 2000. Parę razy jeździł
też Olek.
- ilość wizyt w serwisach rowerowych: 6
Na pierwszym treningu pękła mi szprycha i odkryłem, że
skończyły mi się klocki. Gość, który to wymieniał źle wycentrował koło. Na drugim
treningu odkryłem dodatkowo, że coś mi hałasuje w piaście, więc udałem się do
innego magika. Ten wycentrował koło, ale na piastę nie miał czasu – podawał
termin odbioru roweru na za tydzień. Na trzecim treningu piasta rozsypała się,
więc i tak nie mając na czym jeździć mogłem poczekać. Zdecydowałem się na
wymianę, która potrwała krócej, a ostatni trening zrobiłem z najwyższą średnią
prędkością podczas całego wyjazdu – brawo pan z serwisu/sklepu Kolarz!
- ilość treningów na przyrządach: 14539
Ida non stop trenowała na bujaczku. Nóżki w przód, nóżki w
tył, nóżki w przód, nóżki w tył – a bujaczek wesoło się kiwał. Nasze wiecznie
uśmiechnięte, młodsze dziecko jest w tym względzie samowystarczalne. Starsze
wykorzystywało natomiast każdą okazję, żeby dopaść trenażer cioci. Liczą się
też wyjścia na plac zabaw.
- ilość treningów badmintona: 1
Dziękujemy za to popołudnie Piotrze, Beato i Edi!
- ilość zrobionych zdjęć: 1
Przez cały ten czas bawiliśmy się tak dobrze, że kompletnie nie
zawracaliśmy sobie głów robieniem zdjęć. Dopiero na sam koniec Ewa zrobiła
jedno. W zasadzie tylko dlatego, że stwierdziła, że jeszcze nigdy nie robiła
selfie w windzie… Co tam fotki, liczą się fantastyczne chwile (w Pile)!
„Bo to historia, bo to marzenia…” pod takim hasłem odbywał
się nocny bieg dla upamiętnienia Artura Hajzera. „Bo to historia godna
przypomnienia” – tak dalej leci ta piosenka, zatem przypominamy. Otwórzcie w
nowym oknie (nie osadziliśmy playera bo embedowanie wyłączone), przypomnijcie
sobie postać i czytajcie dalej: https://www.youtube.com/watch?v=Q50athn0KSc Wziąłem udział w tym biegu, bo chciałem to zrobić od
jakiegoś roku, tak dla idei. Kiedy zobaczyłem, że ruszyły zapisy nie zwlekając ani
chwili zarejestrowałem się i tak zostawiłem ten temat „jakiejś tam piątki” –
jak myślałem o technicznym aspekcie tego biegu. Dopiero dwa dni temu
postanowiłem sprawdzić co tak naprawdę będzie się tam działo. No niby gdzieś
tam było napisane, że spotykamy się na Kopie Cwila na Ursynowie, ale byłem
pewien, że będziemy biegać dokoła tej góry. Tymczasem mapka trasy mówiła co
innego. Nawet dobrze jej nie oglądałem, bo stwierdziłem, że nie ma się co
przejmować. 5 pętli, pięć podbiegów – wytrzymam! Okazało się też, że jest to
bieg towarzyski, bez pomiaru czasu, więc nie ma się co stresować - pełen
lajcik.
Z racji pory, na bieg pojechałem sam. Na miejsce dotarłem
wcześniej, bo chciałem zobaczyć obiecany film z archiwum himalaisty. Fajny, bo
autor chyba chciał żeby było fajnie, ale wiele mówiący zarazem. Była w nim
opisana historia akcji ratunkowej po tym, gdy złamał nogę na wysokości powyżej
7000 m n.p.m. Został uratowany i historia skończyła się dobrze, ale miał przy
tym niesamowite szczęście, że byli z nim świetni ludzie, którzy mu pomogli.
Niewielu wyszło z takiej opresji…
Stanęliśmy na starcie i dowiedziałem się, że na szczyt
wbiega się nie 5, ale 10 razy. Było za późno żeby się martwić. Padło hasło
start i ruszyliśmy. Najpierw zbieg, potem kawalątek po płaskim i stromy
podbieg. Udało się! Potem znowu zbieg i dłuższy kawałek po płaskim. Czułem się komfortowo, poza tym, że czasami brakowało mi
tchu. Zanim dotarłem do drugiego podbiegu minąłem pacemakera na 6:00. Jest
dobrze! – pomyślałem. Wbiegłem na górę i troszkę zacząłem oszczędzać siły, ale
bez przesady. Potem szło już z automatu. Dopiero po trzecim kółku zacząłem
podchodzić końcówki tego bardziej stromego podbiegu, ale bez wielkiej straty
tempa. Idąc szybkim krokiem udawało mi się wyprzedzać biegnących wolniej. Zapomniałem
czołówki z auta, a już było dość ciemno. Na szczęście jest tam trochę latarni. Trasa
była praktycznie nieoznaczona, ale na szczęście nie trudna, więc po pierwszym
kółku załapałem i nie gubiłem się, gdy nie było nikogo przede mną. Tym, którzy zaglądają tu po raz pierwszy muszę przypomnieć,
że na zawodach aktualnie biegam w tempie około 5 min/km. W Pruszkowie, gdzie
mieszkamy i trenujemy mamy dwa podbiegi – jeden wiadukt ma jakieś 4 m
przewyższenia, a drugi z 5. Tymczasem kiedy dotarłem na metę zegarek pokazał
średnie tempo 5:33. Przeżyłem lekki szok. Faktem jest, że na zbiegach szło mi
nieźle i udawało mi się tam zasuwać dość szybko, ale i tak jestem zaskoczony. Nie
goniłem też jakoś strasznie po płaskim, a było nieźle, pomimo 10-krotnego
wtarabanienia się na sporą jak na moje przyzwyczajenia górką. Link do zapisu GPS: https://www.endomondo.com/users/8321723/workouts/753378187
Był to bieg towarzyski z fajną atmosferą. Na koniec odebrałem
medal w kształcie słonia, zjadłem ciacho, wziąłem kubeczek wody i ruszyłem w
stronę auta przybijając piątki z tymi co jeszcze byli na trasie. Cały dzień był
bardzo sympatyczny. Zacząłem od zakładki (godzina rower + 10 min biegu) rano, a
wieczorem bieg. Oba treningi niewiele się różniły, ponieważ mimo później pory temperatura
ani trochę nie chciała spaść.
Piszę tak późno, bo po biegu wpadłem jeszcze do przyjaciela
na imprezę. Jeszcze raz sto lat Przemku od nas wszystkich! Krystian
Stałem 10 metrów za linią mety. Na zegarze przelatywały
kolejne cyfry. W strefie finishera byłem już dobre 10 minut i trzymając w ręku
kubeczki z wodą, czekałem na Kubę, bez którego prawdopodobnie nigdy by mnie tam
nie było. Z głośników popłynęła piosenka In The End - Linkin Park i nagle
zachciało mi się płakać. Przez głowę przeleciały mi tysiące obrazów. Jak na
dłoni widziałem ostatnie 16 tygodni ciężkich przygotowań. Myśli, które mnie
tutaj zaprowadziły dojrzały. Emocje jakie w sobie kumulowałem wreszcie mogłem
uwolnić. Dotarło do mnie co się stało.
Do Ślesina, z Kubą, wyruszyliśmy w sobotę po obiadku. Na
początek zajechaliśmy na miejsce zawodów. Obejrzeliśmy strefę zmian na rynku.
Zeszliśmy na bulwar i przeszliśmy do miasteczka finishera. Odebraliśmy pakiety,
obejrzeliśmy składające się może z pięciu namiotów expo i wróciliśmy do
samochodu. W drodze do Konina, gdzie spaliśmy, przejechaliśmy pętlę rowerową.
Kuba zna ją bardzo dobrze, ale ja chciałem obejrzeć jakie tam są wzniesienia –
nie to żebym się ich bał, ale wokół Pruszkowa, gdzie trenuję, poza kilkoma
wiaduktami nie ma ani jednej górki, więc chciałem sobie porównać. Na szczęście
nie wyglądało to wszystko jakoś tragicznie. Trasa widokowa - z pętli widać
bazylikę w Licheniu.
Do hotelu przy rynku w Koninie dobiliśmy wieczorem. Okazało
się, że cały mamy dla siebie. Facet z recepcji zostawił Kubie klucze od drzwi
frontowych i zniknął. Super! Wnieśliśmy rowery, ustawiliśmy na przestronnym
korytarzu. Wyskoczyliśmy jeszcze na iście mistrzowski posiłek – przypadkiem
trafiliśmy na pizzę serwowaną w lokalu sygnowanym nie przez kogo innego, jak
przez mistrza Włoch w robieniu pizzy! Dałem się nawet namówić na jedno piwo. Śmieszne
było to, że za oknem latali jacyś paramotolotniarze – to był wieczór pełen
niespodzianek, którego resztę przegadaliśmy. Naklejaliśmy i nawlekaliśmy na
gumki numery startowe (w triathlonie jest ich po kilka) i pakowaliśmy sprzęt.
Omawialiśmy przy tym taktykę, ale też bardzo dużo czasu poświęciliśmy moim
przygotowaniom. Trochę mnie to zbiło z pantałyku, bo poczułem, że zbliża się
dzień próby. Długo nie mogłem zasnąć. Na domiar złego około 4:00 nad ranem ktoś
wbił się do hotelu, narobił hałasu, czym nas pobudził i zniknął. Potem znowu
trudno było zmrużyć oko. Rano czułem się strasznie.
Na śniadanie spałaszowaliśmy kolejny mistrzowski posiłek –
bułkę z bananem. Naszym dodatkiem, jakże uwielbianym przez sportowców
zajmujących się dyscyplinami wytrzymałościowymi była jakaś wersja nutelli. Ten
ulepek postawił mnie na nogi. Odpaliłem motywującą muzykę… Najpierw pakowanie, a
potem jazda samochodem na miejsce upłynęły nam w bojowym nastroju.
Pierwszy stres
Zanim wszedłem do strefy zmian, w trzech miejscach na moim
ciele wymalowano mój numer startowy. 190 na dłoni, 190 na ramieniu i 190 na
nodze. „Od tej pory jesteś tylko numerem” – pomyślałem. Nawet na numerze-numerze,
tym co się zakłada na rower i bieg, nie było imienia. Pewnie taki obyczaj… Przed
wejściem do strefy trzeba też było pokazać kask. Miałem go w plecaku, zatem z
daleka było widać że ja jestem „nowy”.
Kuba poszedł rozkładać swoje rzeczy, a ja poszukałem swojego
miejsca i zacząłem wykładać swoje. Mnóstwo miejsca – pomyślałem. Ładnie
ułożyłem wszystko w dwóch dużych plastikowych pojemnikach z Ikei, w jakich Olek
trzyma klocki Lego. Moja radość nie trwała jednak długo. Za chwilę podbiegł
jakiś czujny kolega i kurtuazyjnie zapytał: „Czy jesteś pewien, że przysługują
ci dwa pojemniki?” Skąd miałem wiedzieć? Na szczęście z odsieczą nadciągnął
Kuba. Oczywiście okazało się, że mogę wykorzystać jedną kuwetę, a tak w ogóle,
to w złą stronę powiesiłem rower. Cóż… Człowiek się uczy. Finalnie jakoś udało
mi się wszystko ułożyć. Na stanowisku miałem nawet pompkę, dętkę, łyżkę do opon
i kilka kluczy. Ciekawy patent podrzucił mi Kuba. Żele, które zamierzałem
spożyć, przykleiłem do ramy taśmą, taką, którą łatwo można zerwać, dzięki czemu
nie musiałem się martwić o pakowanie ich po kieszeniach.
Relaks
Gdy w strefie wszystko było już na swoim miejscu, poszliśmy
do miasteczka finishera. Kupiliśmy sobie po kawce z mleczkiem i udaliśmy się w
cień, żeby z dala od zgiełku spróbować się wyluzować. Po kawie popijaliśmy
izotoniki i wodę, przez co, raz po raz któryś z nas biegł do toi toia. Tych
było zdecydowanie za mało. Gdy zbliżała się godzina startu zanieśliśmy rzeczy
do depozytu, a potem wróciliśmy na plażę.
START!
Kiedyś z Ewą obejrzeliśmy film „Ze wszystkich sił”. To
bardzo wzruszająca historia, a jednocześnie bardzo motywująca. Kiedy tak
staliśmy na tej plaży i żartowaliśmy sobie z innymi zawodnikami, nagle wszyscy
zaczęli klaskać – dokładnie tak jak na filmie. Czas zwolnił bieg. Wtedy
poczułem, że to nie są przelewki. Szybko zanurzyłem się w wodzie, żeby po
starcie nie doznać szoku. Jeszcze minuta. Jeszcze 30 sekund… Piątka mocy z
Kubą. Życzyliśmy sobie powodzenia. 10… 9… Padł strzał!
Nie czekałem. Od razu wszedłem do wody. Wiedziałem, że muszę
przeżyć pierwszą w życiu „pralkę”. Kilkaset osób z plaży o szerokości może 50
metrów jednocześnie weszło do wody i zaczęło płynąć w tym samym kierunku. Wyobrażam
sobie, że pomiędzy rybami w olbrzymiej ławicy odległości są proporcjonalnie większe
niż pomiędzy triathlonistami po starcie. Wiedziałem, że dostanę kopniaka w
głowę, że będę tłuczony po rękach itp. Okazało się, że nie jest aż tak
strasznie. Poza tym moje podejście było takie, żeby grać w tę grę. Po prostu
starałem się przemieszczać do przodu.
W ogniu walki
Na pierwszej boi zrobił się korek. Zatrzymałem się na
chwilę, ale kiedy przekonałem się, że to jakiś taki sztuczny zator, wróciłem do
tego co robiłem wcześniej, czyli zacząłem płynąć. Przebiłem się i już prawie
było ok. Z jakiegoś powodu ze dwa razy przytopiłem się, ale byłem dobrze
nastawiony i dzięki temu opanowany. Tylko na chwilę wybiło mnie to z rytmu.
Pomyślałem: pamiętaj o technice. Od tej pory już konsekwentnie płynąłem. Czułem
wodę i rytm. Tłok się skończył. Tylko jeden facet co chwilę przepływał mi przed
nosem – po prostu nie trzymał kierunku i strasznie go nosiło. Potem był mostek
oznaczający połowę dystansu i druga bojka już na innym jeziorze. Gdy zaparowały
mi okularki tak, że już nie widziałem, napuszczałem do jednego z nich wodę i po
kilku ruchach ramion wylewałem. Sprawdzało się – dawałem radę nawigować. Ten
manewr powtórzyłem w sumie dwa razy. Pod koniec szło mi już całkiem nieźle.
Nawet moje poczucie czasu podpowiadało, że tempo jest całkiem dobre. Z wody
wyszedłem na czworaka. Gdy złapałem pion, zegarek pokazywał 22 minuty – 3 minuty
lepiej niż zakładałem.
Fota by t-run.pl
Po pływaniu podbieg na rynek do strefy zmian był ciężki, tym
bardziej, że wciąż kręciło mi się w głowie. Ogarnąłem się przy rowerze. Kask, a
w kasku okulary i numer startowy. Potem buty, w butach skarpetki. Dzięki temu kolejność
trudno pomylić. Lecimy! Wpadłem czarną bramą, wypadłem… największą. „Belka”
była namalowana na jezdni – dopiero za nią można było wskoczyć na rower.
Musiałem omijać zawodników złapanych przez sędziów za próby ujeżdżania
aluminiowych lub karbonowych rumaków wcześniej. Przeszedłem za „belkę” i
ruszyłem przed siebie.
Jest moc!
Rower w triathlonie zalicza się bez draftingu. Oznacza to
mniej więcej tyle, że nie ma tutaj możliwości siedzenia przeciwnikowi na kole.
Jak się kogoś wyprzedza, należy zachować prostokąt 7x2 m. Nie można zbliżyć się
do zawodnika przed nami na 7 metrów, a przy wyprzedzaniu, należy się od niego odsunąć
na dwa metry. Zachowanie tego prostokąta w Ślesinie jest niemożliwe.
Niejednokrotnie szerokość drogi jest mniejsza niż 2 m. Nie wspomnę, że wielu
zawodników, których wyprzedzałem jechało środkiem jezdni – co zrozumiałe, bo
unikali dziur. Ale wyprzedzałem! O Panie! Jak ja ich wyprzedzałem! Bałem się,
że zaraz się wypalę, że za chwilę poczuję ból w udach, a zaraz po nim niemoc. W
pewnym momencie ogarnąłem swoim małym rozumkiem co tak naprawdę się dzieje.
Byłem w gazie. Może wolno pływam, ale na rowerze zrobiłem
ileś tam treningów na progu mleczanowym, więc mocniejsze kręcenie mi nie
straszne. Co więcej, widziałem, że niektórzy rywale popełniają szkolne błędy,
takie jak kręcenie na ciężkim przełożeniu na wzniesieniu, tam gdzie ja łykałem
ich na wyższej kadencji z większym luzem w gaciach – to nie jest wiedza
tajemna, czytałem o tym w iluśnastu artykułach z poradami, nawet na
najinfantylniejszych serwisach kolarskich. Wreszcie, pierwsza połowa pętli była
pod wiatr i to na niej były największe podjazdy. Te podjazdy paradoksalnie
pomagały, bo osłaniały od wiatru. To właśnie na nich wyprzedzałem najwięcej. W
drugą stronę było bardziej z górki i z wiatrem – 37 – 40 km/h na budziku aż
koła szumią z radości, a do tego prawie się odpoczywa, kocham ten stan! A jeśli
dobrze czytam to: http://www.startlist.pl/profil/16110,walczak-krystian,
to po rozwinięciu takiej zakładeczki, okazuje się, że na rowerze wyprzedziłem
około 70 osób. Dla mnie to niewiarygodne!
Krzyczałem „brawo kibice” do wszystkich, którzy wylegli z
domów i zagrzewali do walki choćby przez podniesienie w górę kciuka. Dzieci,
młodzież, dorośli i starcy, całymi rodzinami obserwowali co się dzieje, kiedy
przez ich małe skupiska domostw przelatywali kolarze. Wydawało się, że
niektórzy po prostu wyjątkowo przenieśli grilla zza domu przed niego. To było
bardzo sympatyczne. Czułem moc, radość i uśmiechałem się do tych wszystkich
ludzi. Machałem im tak, jak oni mi machali. Wiedziałem, że będzie dobrze. Choć
zacząłem lekko tracić rachubę, kilometry i czas wydawały się zgadzać jak
trzeba. Miałem dobre tempo. Kilometry były też wymalowane na asfalcie. Na
drugiej pętli tylko odliczałem: 5 km = mniej niż 10 min do strefy, 3 km = mniej
niż 6 min do strefy. Wchłonąłem drugi żel – pierwszy na początku roweru – i
popiłem izo. Właśnie się kończyło – wymierzyłem idealnie.
Przed „belką” zsiadłem z roweru, wpadłem do strefy i łapie
mnie sędzina. „Zapnij kask, kask odpinamy dopiero jak odwiesimy rower” –
powiedziała. Pomimo walącego jak młot serca, po kilku sekundach zrozumiałem
komunikat. Zapiąłem kask i mnie puściła. Faktycznie, gdzieś to już czytałem –
może w regulaminie… Rower odwieszony, ściągam kask, łapię czapeczkę. Zakładam
buta… Co to? W bucie zostawiłem żel – uff jak dobrze, że go zauważyłem, a nie
pobiegłem z żelem w środku. Ruszając na trasę biegową przybiłem piątkę z jednym
z organizatorów, w czapeczce Wings for Life World Run – takiej jak moja.
Róbmy swoje
Zakładałem, że podczas biegania będę miał tempo na poziomie
6 min/km. Kiedy już złapałem rytm – bo na początku po rowerze zawsze biegnie
się szybciej – miałem tempo na poziomie 5:30 min/km. Wiedziałem już, że będę
grubo przed czasem. Wszystko co musiałem zrobić, to dowieźć tę przewagę nad
samym sobą - przewagę nad Krystianem z treningów, bo to na ich podstawie
wyznaczyłem zakładany czas. Tłukłem zatem te ostatnie kilometry. Korzystałem z
bufetów. Złapałem kilka kostek lodu, które wrzuciłem z tyłu w trisuit.
Natychmiast spadły na sam dół – tam gdzie wkładka, tzw. pampers! Aaa! Tempo
skoczyło mi do 5:00 min/km. Na szczęście na chwilę.
Zagadywałem kolegów, dopytałem się o ilość kółek do
zrobienia, pozdrawiałem kibiców, korzystałem z natrysków – jednego na bulwarze,
z drugiego u jakiegoś pana, który wyszedł z wężem przed ogródek. Może trochę
pajacowałem, ale głównie po to, żeby za bardzo nie przyspieszać. Nie zależało mi
na tym – następnym razem. Na zawrotce przed metą głośno liczyłem kółka.
Wiedziałem, że muszę trzy razy minąć tamto miejsce i za czwartym będę mógł
wbiec na metę. Złapałem kontakt z wolontariuszkami i krzyczałem do nich „I”, a
one pokazywały, że mam biec na pętlę. „II!” i znowu na pętlę…
Na podbiegu na rynek ustawiła się dziewczyna z „Garnkiem
Mocy”. Jak ja jej jestem za to wdzięczny! Zamiast myśleć o tym podbiegu, tak
jak niektórzy, co szli, albo potem za metą marudzili na trasę, machałem do tej
dziewczyny, uśmiechałem się do niej, a ona tłukła w ten garnek i odwdzięczała
się uśmiechem. Nim się obejrzałem byłem w połowie. Kompletnie nie zauważałem
tej górki. Nawet mi tempo nie spadało, choć sam starałem się tam biec wolniej i
nie marnować energii.
„III!” – krzyknąłem. Odpowiedziały - „Pętla!”. Wiedziałem
jednak, że to ta ostatnia. Zegarek pokazywał spory zapas. Na ostatnim kółku
żegnałem się z „Garnkiem Mocy”, z panem co polewał wężem z ogródka, z mijanym
skateparkiem, w którym tego dnia jakby ktoś kazał wykonywać triki, to pewnie
też dałbym radę, z mostkiem pod którym przepływałem a teraz po raz czwarty
przebiegałem. „IV?” – krzyknąłem pokazując metę. „TAAAK!” – zawołały, a ja
ruszyłem w stronę upragnionego celu. Założyłem, że uda się to po 3h. Zegar pokazał 2h 51 min.
Medal zawisł na mojej szyi, a zaraz potem Filip Szołowski –
główny organizator całego zamieszania – osobiście zapytał mnie, tak jak każdego
zawodnika, czy na pewno pokonałem 4 kółka biegiem. Wyszło na to, że się
doliczyłem, choć gdyby organizatorzy ustawili jakieś tablice wyznaczające kolejne
kilometry, byłoby ciut łatwiej… Nieważne – tę uwagę przekazałem w ankiecie,
która też była po zawodach. W sumie organizacja była bardzo PRO. Tyyyle się
działo! Cały czas akcja. Kocham bieganie, ale dziś już wiem, że nie ma
porównania – nieważne, czy jesteś w środku, czy na końcu stawki, w triathlonie cały
czas sytuacja zmienia się niezwykle dynamicznie. Nie było krwi i potu. Łzy
pojawiły się, jak już wspomniałem, dopiero 10 min później, jak to wszystko
zaczęło do mnie docierać. Cały czas był ogień sami wiecie skąd i czułem takiego
POWERA jak chyba jeszcze nie czułem przy żadnych innych zawodach. Czemu to
zawdzięczam? Moim zdaniem PRZY GO TO WA NIU! No i Kubie, który dużo mi pomógł,
a na którego ja czekałem na mecie.
Jak wyglądały moje przygotowania?
Zacznijmy od tego, że nie jestem jakimś wymiataczem. Moje
wyniki w bieganiu nie imponują nikomu poza mną, ale wciąż je poprawiam. Jestem
typowym amatorem, niezbyt szybkim gościem, który po prostu stara się robić co w
jego mocy, żeby być coraz lepszym.
Zanim stanąłem na brzegu jeziora Ślesińskiego w tłumie chyba
500 osób w takich samych, błękitnych czepkach. Zanim wszyscy zaczęli klaskać
zagrzewając się do walki, wiele się działo. Czytając tego bloga wiecie, że
spotkała mnie kontuzja. Wiecie też, że długo nie mogłem biegać. Zacząłem
jeździć na rowerze, a kiedy ortopeda powiedziała, żebym poszedł na basen,
trochę na przekór zdecydowałem, że wystartuję w triathlonie, który za sprawą
takich kolegów jak Kuba, czy Piotrek – obaj wiedzą – stawał się dla mnie coraz
mniej obcy i nieprzystępny. Od słowa do słowa, razem z Kubą zarejestrowaliśmy
się na Ślesin pierwszego dnia zapisów.
Przez ostatnie dwa lata dużo się nauczyłem, ale jeśli
miałbym samodzielnie układać sobie plan treningowy, to jednak wciąż wolałbym go
zrobić na podstawie jakiegoś innego planu od prawdziwego fachowca, albo w
konsultacji z kimś. Do gotowców podchodzę z kolei bardzo sceptycznie i potrafię
już ocenić czy dana konstrukcja planu może mi zaszkodzić, czy pomóc. Jednak
triathlon był dla mnie czymś zupełnie nowym. Tak się złożyło, że Kuba wydał
książkę „Triathlon – plany treningowe” Matta Fitzgeralda i podarował mi jeden
egzemplarz. Bardzo mi te plany przypasowały. Bez trudu dobrałem swój poziom
trudności i zacząłem go realizować punkt po punkcie. Trochę trudności –
zwłaszcza podczas pływania - przysporzyła mi używana tam Klasyfikacja
Odczuwanego Wysiłku, ale wkrótce i ją opanowałem. Był luty, a ja śmigałem na
rowerze. Na szczęście pogoda w tym roku dawała radę – nie mam trenażera. Plan
zrealizowałem w 90%, bardziej modyfikując i zamieniając treningi niż je
opuszczając. Jak nie było pogody na rower, szedłem biegać. Jak następnego dnia
też nie było pogody na rower, wsiadałem na ergometr wioślarski. Jak zaczynała
boleć mnie noga, zamiast biegania robiłem rower – raz mi się to zdarzyło. Opłaciło
się. Ostatnich kilka treningów pływackich zrobiłem na otwartej wodzie – to też
mi sporo dało.
W moim planie było dużo treningów na progu mleczanowym. Jak
się okazało świetnie się sprawdziły na moim poziomie zaawansowania – czyli
drugim najsłabszym. W okresie przygotowawczym dwukrotnie pobiłem życiówkę na
piątkę podczas Parkrunu w Pruszkowie i zrobiłem nową życiówkę na 10 km w III
Pruszkowskim Biegu Wolności – na tydzień przed ¼ IM. A teraz uwaga! Wszystko to
zrobiłem biegając maksymalnie – powtarzam: maksymalnie – 1h 48min w tygodniu. Rzadko
kiedy przekraczałem 20 km biegania tygodniowo i to z nadprogramowymi Parkrunami,
które traktowałem jako zakładki. Nawet nie poczułem, jak zaczęły przychodzić fenomenalne
efekty. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej mocy i takiej wytrzymałości.
Wniosek? „Małymi kroczkami” – jak powiedział Kuba – można wiele zdziałać.
W tym tygodniu regeneracja. W przyszłym zaczynam
przygotowania do sprintu (klasycznego, czyli 750 m pływania, a reszta jak w
1/8) w Gdyni. Będzie trudniej – bo morze, bo wszystko na większej intensywności,
bo bez Kuby, który przyjdzie z odsieczą w strefie zmian. Trudno będzie pobić
proporcjonalny czas, ale jestem dobrej myśli.
Sprzęt
Ponieważ nie chciałem kupować sobie zabawek, które zaraz
rzuciłbym w kąt, a poza tym nie jestem typem gościa, który wydaje kupę kasy bez
sprawdzenia pewnych rozwiązań, moje podejście do sprzętu było minimalistyczne.
Daję przykład, że wcale nie trzeba wiele, żeby pobawić się w ten sport.
Największą inwestycją był strój startowy marki Dare2Tri za
250 zł, zakupiony w TRI Outlet. Nie wiem czy to podróba, czy po prostu jest
słabej jakości, ale napisy już się poodklejały. Na treningu dwa razy obtarł
mnie źle wykończony koniec zamka błyskawicznego. Mimo to na zawodach sprawdził
się świetnie i nie zamierzam zmieniać go w tym roku. Jest tak wygodny, że
niedawno nie poczułem nawet, że mam w kieszonkach telefon i klucze, z którymi
poszedłem pływać… Przy okazji, sorry za jakość zdjęć - taki mam teraz telefon.
Nie kupowałem, ani nie wypożyczałem pianki. Uznałem, że nie
znam się na tym, nie wiem z czym to się je, nie wiem jak w tym się pływa i że
ściąganie tego w strefie zmian może mnie kosztować więcej czasu niż zyskam w
wodzie. Uważam, że wszystko trzeba testować przed startem. Trisuit dobrze
przetestowałem w wodzie.
Dysponuję kolarką Hi-Bike Tour SL z 2012 roku bodajże, którą
kupiłem jako używaną w zeszłym roku za 1000 zł – normalny, aluminiowy rower na
osprzęcie Shimano SORA. Jedną korbę mam inną, a drugą inną, bo musiałem
wymienić jedną z mojej winy. Koła kupiłem pod koniec zeszłego roku za 200 zł –
namówiony przez sprzedawcę w sklepie, do którego przeszedłem serwisować stare
koła. Jedyną inwestycją było tutaj czyszczenie piasty na tydzień przed startem,
ponieważ nie byłem zadowolony z tego jak to wszystko się toczyło. Niby
wiedziałem już wcześniej, ale w Ślesinie przekonałem się na własnej skórze, że
rower sam nie jedzie. Wyprzedzałem ludzi na dużo lepszych sprzętach.
Mam pedały SPD MTB. Buty na rower mam damskie, z Lidla -
kupiłem je w promocji za 50 zł. Chodziło o to, że Lidl nie sprzedaje butów
męskich w moim rozmiarze (41), a ja chciałem się przekonać z czym się je to
SPD. I tak zostało. Co prawda mają różowe sznurowadła, ale dobrze mi się w nich
jeździ, więc nie widzę powodu, żeby teraz inwestować. Może za rok.
Biegłem po prostu w swoich najlepszych butach do biegania -
w Asicsach, które używam zarówno na treningu, jak i na zawodach. Nie używam
startówek, ponieważ nie biegam tak dobrze, żeby mogły mi pomóc, a z moją
kontuzją lepiej nie zakładać twardych butów nawet na chwilę. Wszystkie
pozostałe akcesoria, takie jak kask, okulary do jazdy na rowerze, pływackie itp.
po prostu mam od dawna, albo dostałem w jakimś pakiecie startowym, albo od
kogoś w prezencie. Pas na numer startowy pożyczyłem od Kuby.
Dobrnęliśmy do końca. Pytania zadawajcie poniżej, albo przez
Facebooka Biegających Walczaków – odpowiem nawet na te pt. „A co ten gość wie o
trenowaniu żeby się mądrzyć?” Ano niewiele, ale wiem co mi może zaszkodzić, a
to połowa sukcesu. Mogę też podać tytuły książek, które przeczytałem i ludzi, z
którymi rozmawiałem. Aha… Niedługo Inne Spacery opublikują moją rozmowę z
Mattem Fitzgeraldem J
Krystian
p.s Wpis ten dedykuję żonie, za wytrwałość, jak praktycznie
codziennie znikałem na treningach, a ona zajmowała się dzieckiem, a potem
dwójką – bo w międzyczasie przyszła na świat Ida. Jeśli to czyta, to po
długości tekstu można zauważyć, że jest baaardzo wytrwała ;) Jest najlepsza i
niedługo, wracając do startów po ciąży, też będzie wymiatać. Wierzę w nią!