piątek, 26 kwietnia 2019

Dębno - maraton z czapy



Komedie pomyłek zawsze mnie śmieszą. Dlatego, choć sprawa była poważna, to mi jak nigdy nie chciało się tym zbyt przejmować. Zwykle do startu przygotowuję się skrupulatnie. Tym razem do ostatniej chwili nie wiedziałem nawet gdzie zaczyna się bieg i czy w ogóle doczłapię się do mety.
Już sam pomysł, żeby wystartować w Dębnie nie był z mojej strony zbyt poważny. Ot, przeglądałem Facebooka i znalazłem wiadomość, że zapisy ruszyły. Ponieważ miało się to wydarzyć wcześniej, a miejsc miało już dawno nie być, zapisałem się chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy się uda. Udało się i tak znalazłem się na liście startowej. Czasu do samej imprezy nie było zbyt wiele – co najwyżej wystarczająco, żeby się przygotować, mając dobry plan i chęci, żeby trenować przynajmniej te 3-4 razy w tygodniu. Pewnego dnia Ewa spytała: Krystian, ile km przebiegłeś w lutym? A ja… nie wiedziałem. 114 jak się okazało. W marcu? 67. Zatem w pierwszym tygodniu kwietnia musiałem przebiec więcej niż w całym marcu – luzik.

No i obiecywałem sobie, że się przygotuję przynajmniej tak z grubsza – ogarnę transport, lokalizację, program zawodów itd. Jakoś udało się z noclegiem, na takiej zasadzie, że napisano mi w mailu, że jak chcę spać na sali, to wystarczy zgłosić to w biurze zawodów. Z transportem? Chciałem się z kimś zabrać, coś tam kombinowałem, ale ostatecznie pojechałem sam.

O ładowaniu węgli nie zapomniałem. Ładuję codziennie od ponad pół roku – widać po brzuchu. Za to o regeneracji troszeczkę. W sobotę wzięliśmy się za sprzątanie domu. I od czego zaczął Krystian? Od porządkowania na piętrze. Błąd zrozumiałem, gdy od biegania po schodach zaczęły mnie boleć nogi. Adres biura zawodów sprawdziłem na 10 min przed wyjściem z domu. Wiedziałem, że mam jechać na zachód, ale trasę pokazał mi dopiero GPS w samochodzie. Nawodniłem się dobrze, bo musiałem kilka razy stawać. Do Dębna przyjechałem po zachodzie słońca, zaparkowałem na wprost szkoły, gdzie było biuro zawodów. Odebrałem pakiet, wyszedłem zadowolony i przypomniałem sobie, że przecież nie zgłosiłem się na nocleg – fajnie. No cóż… W tył zwrot!

Auto zgodnie z radą zostawiłem tam gdzie zaparkowałem, więc ze wszystkimi bagażami na plecach ruszyłem na nocleg i obowiązkowo zabłądziłem nadrabiając drogi. Na hali okazało się, że w sumie, dobrze byłoby wyjeżdżając z domu spakować oprócz materaca i śpiwora jakieś klapki, czajnik, albo chociaż wrzątek w termosie i jakieś krótkie spodenki, żeby nie paradować w samych gaciach, albo nie musieć cały czas naciągać długich spodni po wyjściu ze śpiwora, gdy natura dobrze nawodnionego sportowca wciąż wzywała do toalety. Na obniżenie częstotliwości wyjść nie pomogło wypicie piwa z pakietu startowego, ale i tak było warto, bo dobre ;) Odkąd zgubiłem moją „kartę przetrwania Beara Gryllsa” notorycznie zapominam też, że nie mam otwieracza do butelek. Próbując otworzyć swoją napojem w puszce wrzuconym do pakietu, boleśnie skaleczyłem się w palec. Ranę postanowiłem zdezynfekować perfumami, które wożę w kosmetyczce, co zaskutkowało rozpyleniem wśród wszechobecnego zapachu potu i maści na stawy, eterycznej woni spod szyldu Dolce&Gabana – jakbym chodzeniem bez spodni nie zwracał na siebie dostatecznie dużo uwagi.

Wreszcie przyszedł też czas, żeby przeglądając racebooka sprawdzić harmonogram i przyjrzeć się trasie. Trasa była zakręcona jak precle piwne. Przeczytałem tylko, że będziemy mijać dwa kościoły Templariuszy. Reszty zabytków na mapie nie zidentyfikowałem, bo się grafikowi chyba warstwa z numerkami wyłączyła przed wysłaniem map do druku. Jednak na zdjęciach Dębno robiło już nieco lepsze wrażenie niż po ciemku, kiedy się po nim włóczyłem z tobołkami na plecach.

Sen przyszedł lekko, jednak nie był najbardziej komfortowy. Okazało się, że spośród wszystkich materacy, które mamy w domu wybrałem właśnie ten, z którego schodzi powietrze. Rano moje pośladki spoczywały na podłodze, a pięty i barki unosiły się lekko na resztce wpompowanego w materac powietrza. Ból pleców oznajmiał, że to będzie ciężki dzień. Nie chcąc poddać się tej myśli wybiegłem na zewnątrz zobaczyć, jaka jest pogoda. Gdy o 7:00 rano poczułem, że wcale nie jest zimno i zobaczyłem, że na niebie nie ma ani jednej chmurki, szybko wróciłem do sali i udawałem, że to nieprawda, że wcale tego nie widziałem.

Wrzątek, którym zalałem przygotowaną wcześniej owsiankę, do której zapomniałem dodać miodu (a nie chciałem dodawać z miodu, który był w pakiecie, żeby wszystko się potem nie lepiło), wziąłem od kogoś, kto roztropnie przywiózł ze sobą czajnik. Siadłem na materacu bez powietrza i popijałem izo z zamiarem zabrania się za jedzenie. Nagle usłyszałem: - widzę, że się nawodniłeś, ja też się dobrze nawodniłem, wczoraj dużo piłem i mam jeszcze dwa nawodnienia na dziś – powiedział nieznajomy. Po krótkiej wymianie uprzejmości zrozumiałem, że coś jest nie tak. – Ale oprócz nawadniania się, jadłeś coś? – zapytałem. –Nie zdążyłem wczoraj kupić –usłyszałem w odpowiedzi. Chłopak przyniósł swój kubek z pakietu startowego, a od sąsiada pożyczyliśmy łyżkę. Wokół wszyscy bardzo szybko zorientowali się o co chodzi i oprócz mojej owsianki, której na szczęście zrobiłem na tyle dużo, żeby się podzielić, pod ręką szybko znalazło się kilka bananów i żele te z pakietów, których nie każdy używa, więc nie szkoda mu oddać. Chłopak opowiedział o swojej karierze sportowej i o tym, że niedawno stracił pracę. Wypowiadał się w charakterystyczny sposób, wolno zbierając myśli. To nie pierwszy raz, kiedy pojechał na zawody na pusto, nie mając ze sobą wiele więcej niż strój do biegania i śpiwór. W takich momentach człowiek na chwilę przestaje myśleć o swoim starcie…

Czas gonił, więc wkrótce musiałem się spakować, odnieść część rzeczy do samochodu a część na „po biegu” zabrałem w worku do depozytu. Zapomniałem zadzwonić do Ewy przed oddaniem telefonu, czy chociażby jeszcze raz rzucić okiem na mapę. Tym samym z gimnazjum gdzie spałem, przeszedłem do biura zawodów, stamtąd na metę, a z mety, po trasie biegu pomaszerowałem o oddalony chyba o ponad kilometr start. Razem zrobiłem chyba ze 3 – ładnie. Wszystko oczywiście będąc w stroju startowym – koszulce i krótkich tightach. Nie musiałem się martwić, że zmarznę, ooo co to to nieeee. Było naprawdę cieplutko i przyjemnie :) No może poza jednym… Nim odnalazłem toitoie jeszcze bardziej niż start, oddalone od strony, z której nadszedłem, naprawdę, ale to naprawdę, myślałem, że za chwilę stanę przy jakimś murku i zachowam się jak nie przystoi na sportowca/maratończyka. Potem przyszedł czas na poszukiwanie Piotrka, o którym wiedziałem, że startuje i że będzie biegł moim tempem – to znaczy na zaliczenie poniżej limitu. Ponownie złaziłem pół Dębna. Kiedy już zrezygnowałem, dostrzegłem go obok siebie. Właśnie przyszedł. Uśmiech, który gdzieś po drodze między gimnazjum a toitoiami straciłem, wrócił mi na usta.

No i ruszyliśmy! Limit 5h, ale brutto. Zegarki odpalone niby przy starcie, ale jak przechodziliśmy koło głównego zegara, to okazało się, że musimy doliczyć do czasu trzy minuty. Ustawiliśmy się za balonikami na 4:30 bo, kolega Piotrka miał tam być. No i tak jakoś, w sumie też bez sensu, bez planu, ładu i składu, trzymaliśmy się tych baloników. Nie wiem, jaką taktykę obrali pacemakerzy, ale nazwałbym ją taktyką „na wyniszczenie”. Ruszyli za szybko, a od 11 km przyspieszyli do tempa na 4:15. A my za nimi!

- Piotrek, jakie tempo powinniśmy mieć na te 5h, bo nie sprawdziłem wcześniej – zapytałem.
– Nie wiem, ale mój zegarek pokazuje, na jaki wynik końcowy biegniemy – zdradził mój partner.

Chociaż tyle. W okolicach 20 km pacemakerzy zwolnili, a my zostawiliśmy ich gdzieś z tyłu. Zgodnie postanowiliśmy biec ciągle tym samym tempem, ponieważ zrozumieliśmy, że grupa zwolniła, bo początkowa pobiegła za szybko, ale za chwilę wróci do właściwej prędkości i wkrótce znów się spotkamy. Przewidywania okazały się słuszne. To nastąpiło gdzieś po 30. km. Grupa nas wchłonęła. Uczucie było średnie. Słuchanie stękania biegnących na, nie ukrywajmy, mało imponującą życiówkę oraz wysłuchiwanie dobrze nam znanych gadek motywacyjnych Panów zająców, nie było tym, czego w tej chwili potrzebowaliśmy. Chcieliśmy uciec, jednak wtedy stało się coś innego, czego też oczekiwaliśmy i liczyliśmy się z tym, że to może nastąpić. Noga Piotrka, która bolała go nie od dziś, dała o sobie znać i on został za pacemakerami, a ja przed nimi. Gdy to zauważyłem, zwolniłem, pogadaliśmy chwilę i uznaliśmy wspólnie, że pora się rozdzielić. 10 km przed metą ruszyłem pełną parą – czyli nie za szybko, ale dając z siebie tyle ile miałem.
Oczywiście nie miałem na tyle siły w mocno zmęczonych już nogach, aby utrzymać tempo. Co prawda oddaliłem się od baloników, ale powłóczyłem nogami i z kilometra na kilometr nieco zwalniałem – najbardziej na kilkusetmetrowym fragmencie bruku, kocich łbów mijanych nie pierwszy raz, które mocno dawały o sobie znać. I nie czułem takich emocji jak za pierwszym razem, za drugim, a nawet za trzecim, gdy kończyłem „królewski” dystans. Choć widziałem metę z dużej odległości, nie zalewałem się łzami, nie szarpałem do ostatecznego sprintu. Starałem się tylko, żeby zegar (czas brutto) nad bramą mety nie przeskoczył 4:29:59, bo bym się wkurzył, że zostawiłem Piotrka samego sobie bez powodu. Resztę drogi do mety myślałem, czy powinienem był to zrobić i chyba tak naprawdę musiałem, żeby skrócić wysiłek, skrócić czas przebywania na trasie, jak najprędzej mieć to za sobą. I stało się, meta, medal, korek za metą, niezwykle krótka aleja za metą jak na taką imprezę i woda, która jakoś nie wchodziła. Uznałem, że nie mogę się zatrzymać, chodziłem więc w koło jak kretyn, bo wszyscy już dawno siedzieli lub leżeli. Dopiero, gdy uznałem, że tętno spadło na tyle, że mogę stanąć, na krótką chwilę, łzy napłynęły mi do oczu. Ten moment wzruszenia po takiej mordędze chyba jednak jest nieunikniony. Mimo wszystko, smakuje lepiej, gdy solidnie się do takiego biegu przygotowuję, niż gdy tylko go odhaczam, zwyczajnie odwalam.

Meta była tam, gdzie spałem. Mam nadzieję, że nie było tam również niewymienionego w racebooku depozytu, bo bym się wkurzył, że się tyle musiałem nachodzić. Dopiero po kilku minutach dreptania przyszło mi do głowy, że mogę się rozchodzić w drodze do właściwego depozytu w biurze zawodów. Podejście pod niewielkie schodki nad przepływającą przez Dębno rzeczką, którymi dwukrotnie spacerowałem rano i raz wieczorem, sprawiło mi lekki ból. Chwilę spędziłem w miasteczku startowym. Usiadłem, żeby zjeść, ale po kawę nie mogłem wstać. Na szczęście bardzo sympatyczny człowiek, który był z inną startującą siedząca przy moim stoliku, przyniósł mi ją. Potem jeszcze chwilę zajęło mi zebranie się do samochodu. Nigdzie nie widziałem Piotrka, ale musiałem się już zbierać.

Mimo to, że limit czasu upłynął, trasa wciąż była zamknięta i nie mogłem się wydostać. Krążyłem po Dębnie na wskazaniach GPS-a, aż udało mi się jakoś ominąć blokady dróg. Jednak to był dopiero początek maratonu drogowego. Później droga też była zamknięta i na trasie szacowanej początkowo na 2h nadrobiłem w sumie 40 minut. Jadąc objazdami miałem też problem ze znalezieniem stacji benzynowej. Tymczasem oprócz kończącego się paliwa w samochodzie, ja też stawałem się coraz bardziej głodny. A gdy dojechałem do domu, okazało się, że pies narobił na podłogę w salonie i wszędzie rozmazał swoją kupę, a sprzątnąć mogłem ją tylko ja, bo reszta rodziny była akurat poza domem.

I co mi dał ten maraton? Czy czegoś mnie nauczył? Przypomniał jedynie starą jak świat zasadę: „kto nie ma w głowie, musi się nachodzić” – choć rozważałem w głowie alternatywną wersję innego powiedzenia: „GUPIEMU zawsze wiatr i pod górkę”. A czy coś przywiozłem z Dębna, co mi po tym wszystkim zostanie? Poza kubkiem i ręcznikiem z pakietu, dosłownie kilka zdjęć no i myśl, że są tacy, którzy mają zupełnie inne, dużo większe problemy niż ja, a mimo to przezwyciężają trudności – Piotrek ból, a nowo poznany kolega głód… A ja? Nie znalazłem się na żadnym ze robionych przez fotografów przy trasie zdjęć. Smuteczek… ?

EDIT: znalazłem siebie i Piotrka! Na filmie u Przemka Dubińskiego (na pewno 4:56 - dalej nie oglądałem, sorry Przemek):

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Nowe otwarcie

Czasami najlepsze pomysły przychodzą do głowy, gdy siedzicie na sedesie? Macie tak? Ja w niedzielę czytałem sobie artykuł o tym, że z dużym zainteresowaniem maratonem w Dębnie to ściema i błąd firmy ogarniającej zapisy i że są jeszcze miejsca. Bez większego namysłu stwierdziłem, że najwyraźniej dostałem drugą szansę po tym jak przegapiłem drugi start zapisów (długo by opowiadać, co tam się działo i dlaczego je przegapiłem – pewnie malowałem jakiś pokój, bo to, co oznajmię w tym poście to nie jedyne zmiany w moim życiu w tym roku). No i zapisałem się na ten maraton, na który z całej listy korony polskich maratonów zapisać się rzekomo najtrudniej. Popołudniu namówiłem Ewę, żeby bez wahania zapisała się na Kraków – ja tam pobiegnę w przyszłym roku.

Maraton w Dębnie to będzie początek mojej drogi po Koronę Maratonów Polskich, a przygotowania, których jeszcze nie zacząłem początkiem roku budowy bazy, roku, który zamierzam poświęcić tylko i wyłącznie pracy nad swoim ciałem i swoją wytrzymałością. Ten rok jest mi potrzebny, żeby wrócić do tego, co w sierpniu utraciłem. Wypadek, w którym ucierpiało moje kolano sprawił, że w jakiś sposób ucierpiał mój duch walki i przerwa, do której wtedy byłem zmuszony z różnych przyczyn trwa do dzisiaj. Jedną z nich jest leń, z którym muszę walczyć. Głęboko wierzę, że kluczem do zwycięstwa jest postawienie sobie celu. Często powtarzam to innym, nie tylko tutaj. Cel wymaga podjęcia działania niezbędnego do jego realizacji i w naturalny sposób eliminuje lenia. Masz plan i musisz go zrealizować – koniec i kropka. Pobiegnę w Dębnie i kropka. Tempo utrzymam jak najwolniejsze. Nigdzie mi się nie spieszy. To jest rok dla mnie, dla mojego ciała, dla mojej motywacji, dla mojej głowy, dla mojej zajawki, która gdzieś się schowała i w ogóle się nie pokazuje. Kiedy pomyślę, że trzeba wyjść na mróz, chowa się jak kot za kaloryferem. W mojej głowie wszystko musi wskoczyć na właściwe półki – zresztą jak w życiu, gdzie obecnie trwa walka o to, by rzeczy z kartonów znalazły swoje miejsce w nowym domu. Przeprowadzka kompletnie zabrała czas, żeby pomyśleć o sportowym planie na ten rok, który na zeszły miałem już sprecyzowany w listopadzie roku ubiegłego.

To właśnie w październiku i listopadzie są zapisy na triathlony. W tym roku nie wystartuje w żadnym z nich – chyba, że dostanę, lub wygram pakiet startowy. Dlaczego? Bo mi szkoda kasy. W stosunku do ubiegłego roku ceny pakietów wzrosły. I nie chodzi do końca o to, że mnie nie stać. Po prostu za tę kasę wolę dokończyć licencję szybowcową i coś tam polatać. Tym bardziej, że na jesieni zwyczajnie zabrakło mi kasy żeby zapisać się na te kilka startów od razu, a teraz, wyższe ceny powodują, że przed kliknięciem przycisku zarejestruj muszę ważyć, czy wolę kilka godzin (dla wielu wątpliwej) przyjemności z pływaniem, jazdą na rowerze i bieganiem, czy dwie, albo trzy godziny bujania z głową w obłokach – to porównywalne koszty. Upodlić mogę się w lesie obok – jak tylko będę chciał. Na konkretne wyniki nie mam w tym roku szans. Kilka miesięcy bez treningu to wystarczający powód żeby to stwierdzić.

Przepraszam Kubę i Piotrka, z którymi startowałem w triathlonie zeszłym roku, a z którymi chciałem zrobić pełen dystans w 2020 roku. Na tę chwilę to średnio realne. Niewykluczone, ale średnio realne. Mój plan na 2019 to starty w dwóch maratonach z listy Korony Maratonów Polskich (na wiosnę i na jesieni) oraz mniejsze biegi organizowane w okolicy, plus jeśli czas pozwoli, lokalne imprezy kolarskie i mtb gdzie zapisać można się w dniu zawodów. Trening będę realizował tak jak do tej pory, czyli przez bieganie, pływanie i jazdę na rowerze. Ponieważ w tym roku nie chodzi mi o tempo, bazę mogę budować na wszystkie te sposoby. Zamierzam też więcej czasu poświęcić na stabilizację – nie zaniedbywać stawów i kości, nie osłabiać ich, żeby nie popękały jak w 2014 roku. Taki mam cel na ten rok. W przyszłym znowu możemy się umawiać na trajlony. Bo jeśli będę mógł wytrwać na trasie zawodów 4 czy 5 godzin bez przerwy, to czemu w kolejnym roku nie 6, a w następnym ze 12? ;) Do końca nie rezygnuję z niektórych planów. Umiejscawiam je w czasie :)