niedziela, 22 kwietnia 2018

Czego Jaś nie dotrenuje, tego nawet Jan nie wybiega

Zmiana planów nie zawsze jest zła. Zamiast upragnionych pierogów w barze mlecznym zamawiamy leniwe i okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Zamiast wybrać się w podróż samochodem, jedziemy pociągiem i odkrywamy pączkarnię, do której inaczej byśmy nie trafili. Życie jest pełne niespodzianek!

Dobrze jest też zmienić cel i taktykę na bieg, jeśli ma się świadomość, że nie zrealizowało się planu treningowego tak jak należy. I tak, na tydzień przed maratonem w Krakowie, pomimo hucznych zapowiedzi, po przedostatnim długim wybieganiu w święta, spojrzałem w lustro i powiedziałem sobie: nie dasz rady zrobić 3:30, a każdy wynik poniżej 4h bież w ciemno! Z długich wybiegań, które miałem w planie nie ominąłem też ostatniego. Ono jednak skłoniło mnie do optymizmu i ustawienia się z pacemakerami na 3:45.

Ostatni maraton biegłem 4 lata temu. Wtedy byłem innym biegaczem, innym człowiekiem. Wtedy pobiegłbym w tempie na 3:30 (4:58 min/km) i pewnie po 10 km zwolniłbym do 8 min/km i tak sobie truchtał do samej mety. Wtedy bym się nie zatrzymał, ani na chwilę nie przeszedłbym do marszu. Dotruchtałbym z wynikiem 5h. Tym razem zatriumfowała pewna dojrzałość. Nie popełniłem prawie żadnych błędów w przygotowaniach. W miarę sensownie jadłem, zadbałem o nawodnienie, odpowiednio wcześnie suplementowałem się magnezem (nie wnikam, czy działa, czy nie) itd. Przez kilka dni wrzucałem na Facebooka zdjęcia różnych słodkości z całej Polski. Damian zwrócił mi uwagę, żebym tego nie robił, bo szkodzę teorii i pogłębiam pewien stereotyp. I rzeczywiście, właśnie do tego zabawnego stereotypu piłem. Z drugiej strony jeden pączek dziennie przez 3 dni przed maratonem to nie grzech :P Jedynym błędem jaki widzę, ale który praktycznie nie miał wpływu na wynik jest sobotni dłuuuugi spacer po Krakowie po półgodzinnym rozruchu/bieganiu – razem z 11 km. Refleksja przyszła po odbiorze pakietów, skąd wróciliśmy taksówką, bo ja to wiadomo, ale Ewa miała jeszcze wieczorną dyszkę. Zresztą super jej poszło.
No i przyszła niedziela. Plan poranka mam już wytrenowany: zalanie owsianki z dużą ilością nasion chia i kawy wrzątkiem, dwójeczka, jedzenie śniadania, słuchanie muzyki, ubieranie się i pakowanie się na bieg, a w przerwie druga dwójeczka – przedstartowa rutyna. Marsz na start był krótki, bo mieszkaliśmy może 800 m w linii prostej od Kościoła Mariackiego. Depozyt, rozgrzewka, jedyneczka no i czekanie na start.
Ustawiłem się przed balonikami na 3:45. Ruszyłem tempem 5:20 (uwaga! Relację piszę przed zgraniem danych z zegarka, ponieważ wolę przekazać Wam subiektywne odczucia, a nie wnioski – jak już spojrzę na loga z biegu, to zacznę filozofować). Biegłem tam przez pierwszą dychę – raz szybciej, raz wolniej. Na 9. km wziąłem pierwszy żel bez kofeiny (tym razem wszystkie miałem bez kofeiny, w tym upale, na tym dystansie, na nie triathlonie, z niepewnym założeniami, byłoby to moim zdaniem niepotrzebne). Żel, punkt nawadniania, strefa kibicowania i nim się obejrzałem na zegarku 4:45. Hola, hola – powtarzałem sobie w głowie. Kolejną dychę przebiegłem około 5:00, 5:05 min/km. Około 20. może 21. km zaczynała się dłuuuuuga prosta aż na Hutę. Z drugiej strony nadbiegali szybsi zawodnicy. To był ich 36. km. Jak zobaczyłem, że pierwsza kobieta ma tam koło 2:03 (jechał przed nią samochód z zegarem), to sobie pomyślałem, że nie tylko ja będę miał tego dnia problemy.
Zaczęło się kalkulowanie. Może nie na zasadzie: dobiegnę, nie dobiegnę. Raczej jakby tu zwolnić, nie forsować się. Ostatecznie postanowiłem pilnować oddechu. Ale przede mną coraz więcej ludzi zwalniało, a ja po prostu nie mogę biec za kimś. Wyprzedzałem dalej i tempo trzymałem koło 5:05. Na tej patelni na całe szczęście pojawiło się trochę kurtyn wodnych.

W tym miejscu muszę wtrącić dwa zdania o organizacji. Punkty miejscami były co 2,5 km, co mi na ten przykład uratowało skórę. Uważam, że w tej temperaturze ich rozstawienie było ok. Trasa miała swoje mankamenty, ale jak ktoś chce płasko i bez kostki brukowej to niech biega pomiędzy polami wokół Pruszkowa. Toi toi starczało na 30 min przed startem! Naprawdę! Depozyt blisko mety. Normalnie super! Ale kultura biegaczy… Pozostawia niestety wiele do życzenia. Zostałem kilka razy opluty. Parę razy ktoś rzucił mi kubeczki, a nawet plastikowe butelki prosto pod nogi – zamiast odrzucić na bok. A już zatrzymywanie się i przechodzenie do marszu przy pobieraniu wody to już jakieś przekleństwo – i to już przy pierwszym stoliku. No i maszerowanie po wewnętrznej zakrętów też jakiś sajgon. Maratończycy! Co się z Wami dzieje?

Wracając do tematu. Zbliża się 30. km. Trasa wiedzie przez Nową Hutę. Zakręca, meandruje pomiędzy blokami. Drzewa kładą cień. Robi się przyjemnie. Ostatni żel, woda, strefa kibicowania – hałas, szum zamieszanie. Wybiegamy na szeroką dłuuuuuugą trasę na drogę powrotną w kierunku Wisły i Starego Miasta. Mijam 34. km i nic… Wołam do siebie: wytrenowałem! Ściana to ściema! Będę żył! Dobiegnę na luzaku! I nagle, zaczynam czuć wiatr w twarz. Zegarek pokazuje 5:30, 5:35.

Na punkcie w okolicach 35. km standardowo – kubek na głowę, kubek do gardła, a na koniec strefy gdzie była woda znowu kubek na głowę, kubek do gardła. Czuje jednak, że oddycham rękawami. Na zegarku 5:35 i nie mogę ani trochę szybciej. 36. km BUM! Prosto w łeb! Tempo 6:05 i modlę się, żeby dobiec. Ludzie mnie wyprzedzają, a na horyzoncie widzę „META”. Jakiś klub biegowy sobie strefę kibicowania zrobił. Jakbym ich dorwał, to bym im nogi z d… powyrywał. Ludzie walczą. Wielu idzie, a tu ściemniona meta! Jak tak można?! W każdym razie lecę sobie, lecę i zaczyna się kalkulacja. Na 25. km jeszcze miałem nadzieję na 3:40. Teraz zastanawiam się, czy dam radę 3:45. Ale puzle do siebie pasują. Jak nie składam cyferek, dam radę. Tylko musze dobiec. No właśnie, dobiec.

Na 39. km zaczyna mi się chcieć do toalety. I tu szwankuje głowa. Robię coś, czego 4 lata temu bym nie zrobił. Wykorzystuję moment niepewności i wbiegam do toi toia tuż przed matą na 40 km. Jedyneczka i teraz sam, jak ten hipokryta, maszeruję przez strefę nawadniania – ale z dala od stolików. Na końcu zaczynam trucht. Ledwo powłóczę nogami. Nagle w zawrotnym tempie mijają mnie baloniki na 3:45. Na zegarku 6:10. „Ty idioto!” – myślę. Dwója z taktyki! Dreptam przed siebie po bulwarach wiślanych. A tam góra, dół, góra, dół. Przed Kazimierzem, a może już przed Wawelem, był mega stromy podbieg – tak go widziałem. Przeszedłem go! Sam nie mogłem w to uwierzyć. Ale potem truchtałem dalej.

Przebiegłem koło Smoka Wawelskiego. Dogonił mnie jakiś człowiek, który krzyczał „Nie poddawaj się! Już niedaleko Biegające!”. Gdy się oddalał, zorientowałem się, że jest w koszulce WPRunning – tych herosów z naszego Pruszkowa, którzy ciągle przybiegają gdzieś w czołówce. To był Tomek Wojenka! Dzięki Tomek! Dzięki Tobie zmobilizowałem się i postanowiłem już nie stawać. Szczerze mówiąc cieszyło mnie, że nasz wynik będzie podobny, bo gdzieś tam głęboko chciałbym się z chłopakami kiedyś zrównać. Systematycznie zbliżałem się do Sukiennic, które już widziałem na końcu ulicy Grodzkiej. Gdy na moim zegarku (trasa niby z atestem, ale jakoś dziwnie wszystkim zegarki piszczały 300 metrów przed flagami) wybiło 42195 m biegu, zobaczyłem Ewę z dzieciakami. Wiedziałem, że to jeszcze chwila. Meta była 400 m dalej. Wpadłem na nią, postanowiłem nie przewrócić się i nie umrzeć. Odebrałem medal, szybko wziąłem wodę, banana, odebrałem depozyt i wyszedłem z miasteczka biegacza.
Emocje? Trochę. Naprawdę ten bieg był jednym z tych, gdzie spodziewałem się wszystkiego, więc prawie nic mnie nie zaskoczyło. Usiadłem w cieniu wieży zegarowej, zadzwoniłem do Ewy i czekałem na spotkanie z rodziną.
Kiedy Ewa zapytała jak było, odpowiedziałem: tak jak wytrenowałem, tak przebiegłem. To samo opowiedziałem potem doktorowi Potockiemu (lekarzowi naszego syna i jednocześnie koledze z Parkrunu, który też biegł). Tę myśl ukułem już dobre 10 km przed metą. I to jest cała prawda. Omijałem długie wybiegania. Jak już robiłem jednostki jakościowe, skracałem fragmenty wpływające na wytrzymałość. Tak naprawdę podczas długich wybiegań nie zrobiłem więcej niż 30 km. Generalnie, trenowałem 2/3 tego, co było w planie. To cud, że uzyskałem jakiś tam przyzwoity jak na mnie wynik – 3:47:44.

I mógłbym zwalać na sobotni spacer z rozbieganiem. Mógłbym zwalać na głowę i niepotrzebną wizytę w toi toiu. Mógłbym zwalać na żar lejący się z nieba. Mógłbym zwalać na ukształtowanie terenu. Mógłbym nawet zwalać na monotonię długich prostych. Ale prawda jest taka jak w tytule. W niedzielę byłem przygotowany tylko na taki wynik. Czas pomyśleć o jesieni, albo o następnej wiośnie. Nie mam ciśnienia. Tak jak nie miałem na wynik w Krakowie.