piątek, 26 sierpnia 2016

Relacja ze sprintu Herbalife Ironman 70.3 Gdynia

Marka znana na całym świecie, duże M z kropką – symbol ludzi z żelaza. W świecie triathlonu tego rodzaju stal jest dobrze namagnesowana i przyciąga z nieprawdopodobną siłą. To właśnie aura imprez spod tego znaku skłoniła mnie, aby się zapisać na jedną z nich. W roku swojego debiutu chciałem zasmakować wielkiego świata tri przez duże t. Udało się! A apetyt rośnie w miarę jedzenia…

Na początku uściślijmy, że startowałem 6 sierpnia 2016 (dzień przed głównymi zawodami) na dystansie sprint (0,75 km pływanie, coś ponad 20 km rower i 5 km bieganie – połowa olimpijki, czyli jak 1/8 tylko z pływaniem prawie jak do 1/4). Co prawda traktowałem to jako start A, ale po debiucie w Ślesinie (starcie próbnym B), nie było kwestii „czy”, ale „w jakim stylu” go ukończę. Nie było jednak tak różowo jakby mogło się wydawać. W dniu naszego przyjazdu niebo nad Gdynią – chyba moim ulubionym miastem w Polsce – było stalowe. Niby wszystko się zgadzało – bo to kolor żelaza z węglem o zawartości poniżej 2% węgla - ale pierwsze wrażenie skutecznie popsuł deszcz.



Tam rowery zostawia się w strefie zmian dzień wcześniej, wiec po przyjeździe w piątek od razu udaliśmy się na Skwer Kościuszki. Zmoczył nas deszcz. Przemokliśmy do suchej nitki jeszcze zanim dotarliśmy do biura zawodów. Chciałem pokazać Ewie kawałek mojego ulubionego miasta i postanowiłem, że do expo dojdziemy bulwarem. Do tej pory uważałem, że tam nigdy nie pada. Autentycznie – żyłem w takim przeświadczeniu. Jakoś wyparłem z głowy wielką ulewę podczas burzy jaka rozpętała się tam po jednym ognisku. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest inaczej niż sądziłem.

Po odebraniu numeru nadeszła pora, kiedy to rodzina uczestnika zawodów musi sobie zorganizować czas, a on sam musi się skupić i oddalić, by przygotować sobie wszystko w strefie. Zanim do niej wszedłem, pokazałem sędziom rower, kask itp. ale i tak zostałem cofnięty, żeby wszędzie nakleić numer startowy. Nie do końca mi się to udało. Na deszczu wszystko rozmiękło, a klej nie trzymał. Wspominając restrykcyjne kary, o których czytałem w regulaminie zacząłem się załamywać. Chodziłem po strefie jak potłuczony patrząc, jak rowery mokną w deszczu. Krople wody spływały mi po głowie i wpadały do oczu. Dodatkowo system workowy, o którym przecież czytałem, i na który teoretycznie byłem przygotowany oraz plan strefy i rozmieszczenie wieszaków, spowodowały, że zacząłem się stresować, że nie wszystko uda mi się dobrze ułożyć. Kręciłem się tam załamując ręce i nawet przez chwilę myślałem, żeby zadzwonić do Kuby (mojego triathlonowego mentora) i mu się zwyczajnie wyżalić, wypłakać do słuchawki. Doszedłem jednak do wniosku, że mam jeszcze czas następnego dnia na ewentualne poprawki i po prostu, jak zwykle kiedy mam jakiś problem, powoli zacząłem robić swoje. Poszedłem pod daszek serwisu Shimano, przycupnąłem za zgodą panów serwisantów na stoliku serwisowym i zacząłem pakować worki. Klej na kasku nie trzymał, ale uznałem, że pewnie nie tylko mi. Nawlekałem numer startowy na świeżo zakupiony pas i jakoś wszystko posegregowałem. Zawiązałem worki na supeł, zawiesiłem na wieszakach, okryłem rower folią i wyszedłem.



Ewa siedziała w kawiarni pod parasolem, ale cały czas padał ulewny deszcz. Dzieci nie chciały zanadto współpracować, przez co ją też zaczęły opuszczać siły – że tak to delikatnie nazwę. Zostawiłem ją jednak samą jeszcze na jedną, malutką chwilkę, na odprawę. W sprawie naklejek sędzia uznał, że numery „muszę” mieć na kasku i odesłał mnie do biura zawodów. Tam zaproponowano mi zmianę numeru startowego. Nie zgodziłem się i postanowiłem, że sam coś wymyślę. Dlaczego? Miałem numer 100! Nigdy nie oddałbym takiego numeru. Okazja występu pod tak okrągłym, fajnym i szpanerskim numerem może mi się już nigdy nie przytrafić.

Do pensjonatu wracaliśmy późno, a wszyscy byli przemoczeni. Trzeba było zamówić pizzę, bo nawet na wizytę w restauracji na jakąś solidniejszą obiadokolację byliśmy zbyt przemoczeni i zmarznięci. Znowu nie mogłem spać i przez pół nocy przewracałem się z boku na bok. Dopiero rano wrócił optymizm. Wyszło trochę słońca, a w międzyczasie udało mi się wymyślić, że przecież mogę przykleić numery startowe na przykład plastrem. Dojechaliśmy na miejsce, poszedłem do strefy, gdzie wszystko sprawdziłem, przykleiłem numery i rozwiązałem supły na workach oraz dopompowano mi koła (a jakże, full serwis). Zrzuciłem niepotrzebne ciuchy, oddałem worek z nimi do depozytu i poszedłem na plażę. Dostałem kopniaka na szczęście od Ewy, buziaka od Olka i słodki uśmiech od Duśki. Po wieczornej niepewności nie było już śladu. Wszedłem do strefy rozgrzewkowej i czekałem na start.


Gdy pierwsza fala sprintu stała na plaży nie czułem aż tak dużych emocji jak w Ślesinie. Oklaski przed startem były jakieś cichsze. Nie spieszyłem się, ponieważ czas w Gdyni jest mierzony netto. Wpadłem do wody i wkrótce zacząłem płynąć. Z tego elementu byłem najmniej zadowolony. Szybko dostałem się pomiędzy jakichś dziwnie płynących ludzi – cały czas dostawałem po głowie. Mimo twardego postanowienia olewania tego zjawiska, jakoś nie dałem rady trzymać techniki i jakoś tak zabrakło mi konsekwencji. Wyszedłem z wody po około 17 minutach – czyli jak na treningu, trochę gorzej niż założyłem. Nawet nie bardzo kręciło mi się w głowie, ale prawdziwe jaja zaczęły się w namiocie do przebierania. Podłoga była tam drewniana i cały czas się bujała, gdy ktoś biegł. Musiałem usiąść, żeby założyć buty.

Na rowerze gnałem jak dziki. Tuż przed zawodami zmieniłem piastę i moja maszyna pędziła jak wiatr. Trochę go zresztą było, ale jak to zwykle bywa na pętli, wiał tylko w jedną stronę. Uda paliły, ale nie odpuszczałem. Jednak najbardziej tego dnia byłem zadowolony z biegania. Długi podbieg, którego trochę się bałem, okazał się nie tak bardzo stromy, a czas jaki wykręciłem oscylował w okolicach życiówki na piątkę. Tylko jak do mety dobiegłem, to jakoś tak mi się smutno zrobiło, że to już, że koniec… Chciałoby się więcej.


Wynik? 1:25:04, o 5 minut lepiej niż zakładałem. Gdybym w T2 nie wracał po worek, żeby oddać go do strefy zrzutu, byłoby poniżej 1:25. Zająłem miejsce 344, pod koniec pierwszej połowy stawki, więc jak na tri, to dla mnie całkiem nieźle. Pływanie 00:17:04 – bez rewelki (499 miejsce po pływaniu). A rower 00:37:26! Gdyby brać pod uwagę sam rower, byłbym 267. Jak już wspomniałem, pobiegłem blisko życiówki 00:24:46 (369. wynik). Czuję się usatysfakcjonowany.

Na długo zanim przyjechałem nad zatokę, komukolwiek bym się nie pochwalił (z ludzi zainteresowanych tematem), że startuję w Gdyni, wszyscy jak jeden mąż gratulowali mi wyboru. „Świetna atmosfera” – mówili. „Nigdzie nie jest tak fajnie jak tam” – mówili. „Do Gdyni po prostu trzeba przyjechać” – mówili. I wiecie co? Mieli rację. Gratulacje dla Justyny (TriChange – moja zmiana poprzez triathlon). Gratulacje dla Klunia, który startował dzień później na połówce. Zjechała też masa znanych osobistości, blogerów, których czytuję – tam byli chyba wszyscy. Za dwa lata ja też wracam - na „połówkę”.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Zasłużone wakacje!

Po zgrupowaniu w Pile przygotowującym nas do kolejnej części sezonu (o którym można przeczytać TU-klik) nadszedł czas upragnionych wakacji. Pojechaliśmy na Pojezierze Złotowskie, do malutkiego miasteczka wypoczynkowego Kujanki leżącego nad wielkim jeziorem Borówno. Dla mnie to mały powrót do przeszłości. 22 lata temu byłam tam z rodzicami na wakacjach. Wtedy nawet zrobiłam kartę pływacką! Ha. Jest tam co robić i można aktywnie wypoczywać. Co też uczyniliśmy. W drugim tygodniu do nas dojechała rodzina Sportowej Mamy – czyli Asia i Kuba z córeczkami. I razem z nimi biegaliśmy i pływaliśmy.

Podsumowanie dwutygodniowych wakacji Biegających Walczaków w liczbach.

Bieganie: 58,75 km
Lwia część dystansu to moje treningi. Razem przebiegłam 45km. Z czego 29 w drugim tygodniu z Asią. Pierwszy raz biegałam z kimś innym niż własny mąż. Fajne doświadczenie. Dzięki Asia! Było naprawdę super.
Krystian przebiegł się raz. Pobiegli z Kubą chcąc zrobić 8km. Ale chłopaki się zgubili i wyszło im 14.
Gdzieś pomiędzy Zakrzewem a Kujankami 

Chodzenie: 15,08 km
Tym razem wózek Idy przeważnie stał, a nie jeździł. Ale nie było czasu na tak prozaiczne czynności jak spacery. Przygoda wzywała.
Takie widoki podczas spacerów po lesie z Duśką

Pływanie: 3,49 km
Zaliczaliśmy treningi open water w pięknym jeziorze Borówno. Najgorsze były pierwsze momenty. Ilość podwodnej roślinności mnie przerażała i sprawiała wrażenie jakby coś miało mnie wciągnąć pod wodę. Na szczęście za pomostem nie było ich już przy powierzchni i można było się rozkoszować pływaniem.
Płyniemy z Asią. 


Jazda na rowerze: 44,34 km
Tutaj to Krystian się wykazywał. A ja ani razu nie wsiadłam na rower. Pierwszym razem najpierw zabrali z Kubą na przyczepkę dzieciaki. Za drugim objechali jezioro, odnaleźli zamek (o którym więcej się mówi, niż z niego zostało), i… popsuli rower Kuby w trudnym terenie.
Żeglarstwo: 9,15 km
Dystans trzeba pomnożyć gdzieś pewnie razy trzy. Łódkę wypożyczoną mieliśmy przez cały dzień i pływaliśmy prawie 7godzin.
Za sterem Kapitan Walczak

I nasz hit! Badminton: 2,1 km
Graliśmy zestawem otrzymanym od naszych kolegów w prezencie ślubnym... yyyy.... 9 lat temu. Chłopaki! Świetny prezent, w końcu się doczekał swojego czasu. Mam nadzieję na więcej takich treningów. Bo trzeba przyznać - to świetny sposób na poruszanie starych kości.
Gramy!

I jeszcze nie zapominamy o rowerkach wodnych i kajakach. Dobry wujek Krystian zabierał wszystkie dzieci będące z nami, a bywało ich sześcioro, na przejażdżki. Z jednej wrócił cały mokry, jak po dobrym treningu biegowym.


I tak w skrócie wyglądały nasze wakacje. Już nie możemy doczekać się kolejnych.
Ewa

wtorek, 2 sierpnia 2016

Sprawozdanie ze zgrupowania Biegających Walczaków w Pile


Team Biegających Walczaków spędził dwa tygodnie lipca w Pile celem odnowy i odbycia przygotowań do drugiej części sezonu letniego. Plan został zrealizowany w 200%. 
Dziękujemy za tę możliwość Rodzicom, Teściom i Dziadkom Szukalskim. Bez nich plan nie udał by się wcale. 
Poniżej kilka liczb na podsumowanie:

- ilość treningów na boisku szkolnym: 1
Raz wzięliśmy z Olkiem rower i pojechaliśmy na boisko szkolne. Uparcie tarzał się w piasku ćwicząc skok w dal. Na 200-metrowej bieżni zrobił kilka kółek na fulla – oczywiście z przerwami, jako przygotowanie do czekających go we wrześniu zawodów z okazji Maratonu Warszawskiego. Może coś tam mu w nogach zostanie…

- ilość treningów biegowych: 13
Ja wykorzystywałem górki, których w Pruszkowie brakuje żeby się przyzwyczaić przed startem w Gdyni, podczas którego bieg wiedzie najpierw mocno pod górę. Ewa wybierała różne trasy.

- ilość treningów pływackich na basenie: 3
Dwa razy byłem na basenie sam, a raz z Olkiem i jego dziadkiem. Dziadek był pod wrażeniem, że młody w ogóle nie boi się wody. Po moim treningu pływackim, ćwiczyliśmy jeszcze zjazdy w rurze – o mało nie zgubiłem okularków.

- ilość treningów na wodach otwartych: 3
Raz byliśmy całą rodzinką i trenował głównie Olek. Innym razem udało mi się przepłynąć jakieś półtora kilometra. Jeszcze innym razem ja zostałem w domu, a Olka w kole ratunkowym z Zygzakiem McQueenem asekurował dziadek.

- ilość treningów kolarskich: 6
Wyjeżdżając na dwa tygodnie nie mogłem nie zabrać roweru. Testowałem nowe dla mnie odcinki szos wokół Piły. Było magicznie. Znalazłem nawet kawałek asfaltu w lesie na terenie obszaru Natura 2000. Parę razy jeździł też Olek.

- ilość wizyt w serwisach rowerowych: 6
Na pierwszym treningu pękła mi szprycha i odkryłem, że skończyły mi się klocki. Gość, który to wymieniał źle wycentrował koło. Na drugim treningu odkryłem dodatkowo, że coś mi hałasuje w piaście, więc udałem się do innego magika. Ten wycentrował koło, ale na piastę nie miał czasu – podawał termin odbioru roweru na za tydzień. Na trzecim treningu piasta rozsypała się, więc i tak nie mając na czym jeździć mogłem poczekać. Zdecydowałem się na wymianę, która potrwała krócej, a ostatni trening zrobiłem z najwyższą średnią prędkością podczas całego wyjazdu – brawo pan z serwisu/sklepu Kolarz!

- ilość treningów na przyrządach: 14539
Ida non stop trenowała na bujaczku. Nóżki w przód, nóżki w tył, nóżki w przód, nóżki w tył – a bujaczek wesoło się kiwał. Nasze wiecznie uśmiechnięte, młodsze dziecko jest w tym względzie samowystarczalne. Starsze wykorzystywało natomiast każdą okazję, żeby dopaść trenażer cioci. Liczą się też wyjścia na plac zabaw.

- ilość treningów badmintona: 1
Dziękujemy za to popołudnie Piotrze, Beato i Edi! 

- ilość zrobionych zdjęć: 1
Przez cały ten czas bawiliśmy się tak dobrze, że kompletnie nie zawracaliśmy sobie głów robieniem zdjęć. Dopiero na sam koniec Ewa zrobiła jedno. W zasadzie tylko dlatego, że stwierdziła, że jeszcze nigdy nie robiła selfie w windzie… Co tam fotki, liczą się fantastyczne chwile (w Pile)!


Nawet nie czuje jak rymuje

Krystian