środa, 7 września 2016

Rowerowe podróże – małe i duże


Jak pewnie pamiętacie, odkąd doznałem złamania zmęczeniowego kości piszczelowej jeżdżę na rowerze. Nie byłbym sobą, gdybym trochę w tym wszystkim nie przeginał, dlatego oprócz regularnego jeżdżenia, ostatnio ukierunkowanego pod kątem triathlonowych startów, od czasu do czasu wypuszczam się z kolegami „za miasto”… Na koncie mamy jak dotąd trzy poważniejsze wyprawy. Dwukrotnie byliśmy w Lublinie, a ostatnio w Toruniu. Za każdym razem wyjeżdżaliśmy spod PKINu w Warszawie. W ekipie na stałe jestem na razie tylko ja, bo tylko ja mam na koncie trzy trasy z trzech przejechane w całości. Klucha i Michał dwie, a Igor dołączył ostatnim razem. Za pierwszym na początku pomagali nam jeszcze Kuba i Marcin.
A ten pierwszy pamiętam jak dziś. Michał był w delegacji i nie zdążył na samolot, przez co nie mógł pojechać ze mną i Kluneyem. We dwóch polecieliśmy na Lublin. Do połowy dystansu towarzyszył nam Marcin, a na odcinek do Góry Kalwarii dołączył do nas Kuba. Potem i Marcin i Kuba – oczywiście planowo - zostawili nas na trasie, a my pruliśmy przed siebie do celu. Mimo tego, że Michał nie dał rady się wybrać, jego mama czekała na nas w domu z ciepłą obiadokolacją i kroplą czegoś mocniejszego dla kurażu. Drugi wyjazd do Lublina to była powtórka, żeby Michał też mógł pokonać tę trasę, pierwszy w filmie poniżej.

Już za pierwszym razem postanowiliśmy, że nie będziemy robili tego bez celu. Kilometry nabijamy na co dzień na treningach, więc jeśli przy okazji można jakoś wykorzystać to, że pedałujemy przez ponad 200 km, to robimy to z wielką ochotą. Za pierwszym razem ten nasz cel dodatkowy był bardzo jasny. Tego samego dnia, kiedy jechaliśmy, w Kona na Hawajach startował Michał Podsiadłowski, który zresztą jest z Lublina – to Michała kolega ze szkoły. Postanowiliśmy, że w ten sposób będziemy mu kibicować i tak się zaczęło. Michał Podsiadłowski napisał o nas na swoim zawodniczym profilu. Poza tym dobrze mu poszło – był najlepszy z Polaków. Drugim razem cel podsunął Klunio – pomoc w zbieraniu kasy na leki dla chorego na raka pracownika WP, w której we trzech z Michałem pracowaliśmy kiedyś razem. Gdy jechaliśmy do Torunia, cel wymyśliłem ja – trochę na chybił trafił. Na grupie triathlonowej zobaczyłem stronę baaardzo młodej, utalentowanej zawodniczki, która odnosiła sukcesy, ale uległa wypadkowi, przez co wylądowała na wózku. Ponieważ ma szanse na powrót do sprawności, postanowiliśmy, że jadąc do Torunia będziemy tak po prostu trzymać za nią kciuki. Fajne to takie, bo w sumie od serca. Nikt tutaj niczego od nikogo nie wymaga poza tym, żeby zwrócić uwagę na tę drugą osobę. Pomyśleć o jej problemach, może nawet postawić się na chwilę w jej sytuacji i powiedzieć: Hej Marta, naprawdę, szczerze, z całego serca chcę, żebyś wróciła do formy i wierzę, że kiedyś to nastąpi. To takie proste i dzięki samej Marcie wiem, ile to może dać radości i powera dla kogoś, kto był w pełni sił, a teraz walczy o to by poruszyć stopami.
Do rzeczy!
Słońce miało wzejść o 5:50. Umówiliśmy się z Michałem pod Pałacem o 5:30. Przyjechałem na miejsce o 5:20 i czekałem dobre kilkadziesiąt minut… Nic to, Michał na spotkania ze mną często się spóźnia (chyba ja też powinienem zacząć i wtedy obaj będziemy razem przychodzili zakładając sobie jakiś mały marginesik błędu). Przed nim zjawił się Igor, którego właśnie poznałem – członek grupy na Facebooku, na której Michał postanowił zaprosić chętnych na kolarski wypad. Po zrobieniu wspólnych zdjęć wyjechaliśmy około 6:00 z minutami. Jeszcze zanim przekroczyliśmy granicę Warszawy okazało się, że Igor ostro pruje do przodu. Wszystko przez Michała, który dość życzeniowo określił średnią prędkość na trasie zapraszając kolegę do wspólnej jazdy. Wkrótce dogadaliśmy się i było już normalnie. Zmienialiśmy się na prowadzeniu mijając Kampinos i kierując się w stronę Żelazowej Woli.
Byłem już przy grobie Fryderyka Chopina oraz w miejscu, gdzie złożone jest jego serce, ale po raz pierwszy trafiłem pod dom jego narodzin – tak samo jak do Płocka, gdzie zjedliśmy ciepłe drugie śniadanie. To jednak nie koniec zwiedzania. Po postoju w Lipnie zaczęło wiać, co w jakiś sposób rozwaliło mnie na drobne kawałki. Od 170 km nie mogłem wykrzesać z nóg żadnej mocy i przez spory kawałek musiałem siedzieć u chłopaków na kole. Na podjazdach zostawałem z tyłu i nic nie mogłem na to poradzić. Na domiar złego w pewnym momencie zgubiliśmy się. Opracowana wcześniej trasa najwyraźniej prowadziła przez las po drodze z czarnym, głębokim szutrem. Nie mogliśmy nią jechać. Za Płockiem zdarzyło nam się komisyjnie olać dwa objazdy i przez jeden nawet przeprowadzić rowery, ale nikt nie mógł wiedzieć ile tej leśnej drogi będziemy mieli do pokonania. Dlatego pojechaliśmy dalej asfaltem. Musieliśmy robić jeszcze kilka postojów żeby zorientować się w sytuacji. Zdecydowaliśmy się na jazdę wzdłuż Wisły – źle, za krótko i nieuważnie spojrzałem na telefon Igora, przez co miałem zły ogląd sytuacji. Dotarliśmy do Bobrowników – gdzie też nigdy nie byłem – i tam usłyszeliśmy, że droga, którą chciałem podążać ma 20 km więcej niż sądziłem. Dla Igora oznaczało to koniec marzeń o zdążeniu na pociąg, na który kupił sobie bilet i przez internet przebookował go, żeby wracać z nami. Dostaliśmy też wskazówkę, żeby dostać się na prom przez Wisłę, dzięki czemu zaoszczędzimy kawał drogi. Skorzystaliśmy z niej.
Prom do Nieszawy to był prawdziwy odpał. Sam nie wiem jak to opisać. To trzeba przeżyć. Takiej przygody nie planowaliśmy. Znów przydarzyły nam się pierwsze razy. Po raz pierwszy płynęliśmy promem z kołami napędowymi po bokach niczym w parowcach na rzece Missisipi. Po raz pierwszy także płynęliśmy na promie, gdzie grano muzykę na żywo. Discopolowo-biesiadne utwory serwował człowiek orkiestra z klawiszami, gitarą i mikrofonem. Hit rejsu? „Samba chujamba”...
Nawigowanie w myśl „koniec języka za przewodnika” sprawdzało się, więc brnęliśmy w to dalej. Wskazano nam drogę, a w zasadzie trasę rowerową prowadzącą przez Ciechocinek – w którym także byliśmy po raz pierwszy – aż do Torunia. Trasa skończyła się w lesie, ale na szczęście znaleźliśmy przebicie do głównej szosy. Jadąc ruchliwą krajówką nie było miejsca na pogaduchy, czy zastanawianie się nad przerwami, czy trasą, więc wkrótce dotarliśmy do tablicy z napisem „Toruń”. Tak się składa, że od pierwszego wyjazdu do Lublina tańczymy przy tablicy z nazwą miejscowości. Wzięło się to stąd, że Klunio zapamiętał scenę z filmu „Jak rozpętałem II Wojnę Światową”, w której Franciszek Dolas tańczył, gdy zobaczył tablicę z napisem „Lublin 25 km”. Nie inaczej było w Toruniu. (link: https://youtu.be/7_2ZVaZiErU?t=33m52s)
To jednak nie koniec przygód. Po pokonaniu jakichś 230 km musieliśmy dotrzeć na stare miasto, pod pomnik Kopernika. Jakimś cudem wylądowaliśmy na moście, który był jakąś drogą szybkiego ruchu. W jednym momencie okazało się, że jedziemy dwupasmową jezdnią, a na oddzielonym barierką chodniku jest regularna ścieżka rowerowa. Co więcej, słońce już zachodziło i byliśmy coraz mniej widoczni. Trzeba było przyspieszyć, żeby jak najszybciej skończyć ten niebezpieczny przelot. Na dużym zmęczeniu było to dobijające uczucie. Potem jechaliśmy już tylko ścieżką, aż do celu. Pozwoliliśmy sobie nawet na piwo w „Jadwidze”, a w drodze na pociąg zdążyliśmy kupić pierniki – w ostatniej chwili przed zamknięciem sklepu. Było świetnie. Całą drogę powrotną wspominaliśmy miniony dzień i już jaraliśmy się tym, co przyniesie przyszłość i nasze kolejne wyprawy. Napisała też Marta, że śledziła to, co wrzucaliśmy na Facebooka komentując naszą drogę i że bardzo jej było miło oglądać zdjęcia jak trzymamy zaciśnięte kciuki w różnych miejscach po drodze. Na pewno na tej podróży nie poprzestaniemy!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz