Stałem 10 metrów za linią mety. Na zegarze przelatywały
kolejne cyfry. W strefie finishera byłem już dobre 10 minut i trzymając w ręku
kubeczki z wodą, czekałem na Kubę, bez którego prawdopodobnie nigdy by mnie tam
nie było. Z głośników popłynęła piosenka In The End - Linkin Park i nagle
zachciało mi się płakać. Przez głowę przeleciały mi tysiące obrazów. Jak na
dłoni widziałem ostatnie 16 tygodni ciężkich przygotowań. Myśli, które mnie
tutaj zaprowadziły dojrzały. Emocje jakie w sobie kumulowałem wreszcie mogłem
uwolnić. Dotarło do mnie co się stało.
Do Ślesina, z Kubą, wyruszyliśmy w sobotę po obiadku. Na
początek zajechaliśmy na miejsce zawodów. Obejrzeliśmy strefę zmian na rynku.
Zeszliśmy na bulwar i przeszliśmy do miasteczka finishera. Odebraliśmy pakiety,
obejrzeliśmy składające się może z pięciu namiotów expo i wróciliśmy do
samochodu. W drodze do Konina, gdzie spaliśmy, przejechaliśmy pętlę rowerową.
Kuba zna ją bardzo dobrze, ale ja chciałem obejrzeć jakie tam są wzniesienia –
nie to żebym się ich bał, ale wokół Pruszkowa, gdzie trenuję, poza kilkoma
wiaduktami nie ma ani jednej górki, więc chciałem sobie porównać. Na szczęście
nie wyglądało to wszystko jakoś tragicznie. Trasa widokowa - z pętli widać
bazylikę w Licheniu.
Do hotelu przy rynku w Koninie dobiliśmy wieczorem. Okazało
się, że cały mamy dla siebie. Facet z recepcji zostawił Kubie klucze od drzwi
frontowych i zniknął. Super! Wnieśliśmy rowery, ustawiliśmy na przestronnym
korytarzu. Wyskoczyliśmy jeszcze na iście mistrzowski posiłek – przypadkiem
trafiliśmy na pizzę serwowaną w lokalu sygnowanym nie przez kogo innego, jak
przez mistrza Włoch w robieniu pizzy! Dałem się nawet namówić na jedno piwo. Śmieszne
było to, że za oknem latali jacyś paramotolotniarze – to był wieczór pełen
niespodzianek, którego resztę przegadaliśmy. Naklejaliśmy i nawlekaliśmy na
gumki numery startowe (w triathlonie jest ich po kilka) i pakowaliśmy sprzęt.
Omawialiśmy przy tym taktykę, ale też bardzo dużo czasu poświęciliśmy moim
przygotowaniom. Trochę mnie to zbiło z pantałyku, bo poczułem, że zbliża się
dzień próby. Długo nie mogłem zasnąć. Na domiar złego około 4:00 nad ranem ktoś
wbił się do hotelu, narobił hałasu, czym nas pobudził i zniknął. Potem znowu
trudno było zmrużyć oko. Rano czułem się strasznie.
Na śniadanie spałaszowaliśmy kolejny mistrzowski posiłek –
bułkę z bananem. Naszym dodatkiem, jakże uwielbianym przez sportowców
zajmujących się dyscyplinami wytrzymałościowymi była jakaś wersja nutelli. Ten
ulepek postawił mnie na nogi. Odpaliłem motywującą muzykę… Najpierw pakowanie, a
potem jazda samochodem na miejsce upłynęły nam w bojowym nastroju.
Pierwszy stres
Zanim wszedłem do strefy zmian, w trzech miejscach na moim
ciele wymalowano mój numer startowy. 190 na dłoni, 190 na ramieniu i 190 na
nodze. „Od tej pory jesteś tylko numerem” – pomyślałem. Nawet na numerze-numerze,
tym co się zakłada na rower i bieg, nie było imienia. Pewnie taki obyczaj… Przed
wejściem do strefy trzeba też było pokazać kask. Miałem go w plecaku, zatem z
daleka było widać że ja jestem „nowy”.
Kuba poszedł rozkładać swoje rzeczy, a ja poszukałem swojego
miejsca i zacząłem wykładać swoje. Mnóstwo miejsca – pomyślałem. Ładnie
ułożyłem wszystko w dwóch dużych plastikowych pojemnikach z Ikei, w jakich Olek
trzyma klocki Lego. Moja radość nie trwała jednak długo. Za chwilę podbiegł
jakiś czujny kolega i kurtuazyjnie zapytał: „Czy jesteś pewien, że przysługują
ci dwa pojemniki?” Skąd miałem wiedzieć? Na szczęście z odsieczą nadciągnął
Kuba. Oczywiście okazało się, że mogę wykorzystać jedną kuwetę, a tak w ogóle,
to w złą stronę powiesiłem rower. Cóż… Człowiek się uczy. Finalnie jakoś udało
mi się wszystko ułożyć. Na stanowisku miałem nawet pompkę, dętkę, łyżkę do opon
i kilka kluczy. Ciekawy patent podrzucił mi Kuba. Żele, które zamierzałem
spożyć, przykleiłem do ramy taśmą, taką, którą łatwo można zerwać, dzięki czemu
nie musiałem się martwić o pakowanie ich po kieszeniach.
Relaks
Gdy w strefie wszystko było już na swoim miejscu, poszliśmy
do miasteczka finishera. Kupiliśmy sobie po kawce z mleczkiem i udaliśmy się w
cień, żeby z dala od zgiełku spróbować się wyluzować. Po kawie popijaliśmy
izotoniki i wodę, przez co, raz po raz któryś z nas biegł do toi toia. Tych
było zdecydowanie za mało. Gdy zbliżała się godzina startu zanieśliśmy rzeczy
do depozytu, a potem wróciliśmy na plażę.
START!
Kiedyś z Ewą obejrzeliśmy film „Ze wszystkich sił”. To
bardzo wzruszająca historia, a jednocześnie bardzo motywująca. Kiedy tak
staliśmy na tej plaży i żartowaliśmy sobie z innymi zawodnikami, nagle wszyscy
zaczęli klaskać – dokładnie tak jak na filmie. Czas zwolnił bieg. Wtedy
poczułem, że to nie są przelewki. Szybko zanurzyłem się w wodzie, żeby po
starcie nie doznać szoku. Jeszcze minuta. Jeszcze 30 sekund… Piątka mocy z
Kubą. Życzyliśmy sobie powodzenia. 10… 9… Padł strzał!
Nie czekałem. Od razu wszedłem do wody. Wiedziałem, że muszę
przeżyć pierwszą w życiu „pralkę”. Kilkaset osób z plaży o szerokości może 50
metrów jednocześnie weszło do wody i zaczęło płynąć w tym samym kierunku. Wyobrażam
sobie, że pomiędzy rybami w olbrzymiej ławicy odległości są proporcjonalnie większe
niż pomiędzy triathlonistami po starcie. Wiedziałem, że dostanę kopniaka w
głowę, że będę tłuczony po rękach itp. Okazało się, że nie jest aż tak
strasznie. Poza tym moje podejście było takie, żeby grać w tę grę. Po prostu
starałem się przemieszczać do przodu.
W ogniu walki
Na pierwszej boi zrobił się korek. Zatrzymałem się na
chwilę, ale kiedy przekonałem się, że to jakiś taki sztuczny zator, wróciłem do
tego co robiłem wcześniej, czyli zacząłem płynąć. Przebiłem się i już prawie
było ok. Z jakiegoś powodu ze dwa razy przytopiłem się, ale byłem dobrze
nastawiony i dzięki temu opanowany. Tylko na chwilę wybiło mnie to z rytmu.
Pomyślałem: pamiętaj o technice. Od tej pory już konsekwentnie płynąłem. Czułem
wodę i rytm. Tłok się skończył. Tylko jeden facet co chwilę przepływał mi przed
nosem – po prostu nie trzymał kierunku i strasznie go nosiło. Potem był mostek
oznaczający połowę dystansu i druga bojka już na innym jeziorze. Gdy zaparowały
mi okularki tak, że już nie widziałem, napuszczałem do jednego z nich wodę i po
kilku ruchach ramion wylewałem. Sprawdzało się – dawałem radę nawigować. Ten
manewr powtórzyłem w sumie dwa razy. Pod koniec szło mi już całkiem nieźle.
Nawet moje poczucie czasu podpowiadało, że tempo jest całkiem dobre. Z wody
wyszedłem na czworaka. Gdy złapałem pion, zegarek pokazywał 22 minuty – 3 minuty
lepiej niż zakładałem.
Po pływaniu podbieg na rynek do strefy zmian był ciężki, tym
bardziej, że wciąż kręciło mi się w głowie. Ogarnąłem się przy rowerze. Kask, a
w kasku okulary i numer startowy. Potem buty, w butach skarpetki. Dzięki temu kolejność
trudno pomylić. Lecimy! Wpadłem czarną bramą, wypadłem… największą. „Belka”
była namalowana na jezdni – dopiero za nią można było wskoczyć na rower.
Musiałem omijać zawodników złapanych przez sędziów za próby ujeżdżania
aluminiowych lub karbonowych rumaków wcześniej. Przeszedłem za „belkę” i
ruszyłem przed siebie.
Jest moc!
Rower w triathlonie zalicza się bez draftingu. Oznacza to
mniej więcej tyle, że nie ma tutaj możliwości siedzenia przeciwnikowi na kole.
Jak się kogoś wyprzedza, należy zachować prostokąt 7x2 m. Nie można zbliżyć się
do zawodnika przed nami na 7 metrów, a przy wyprzedzaniu, należy się od niego odsunąć
na dwa metry. Zachowanie tego prostokąta w Ślesinie jest niemożliwe.
Niejednokrotnie szerokość drogi jest mniejsza niż 2 m. Nie wspomnę, że wielu
zawodników, których wyprzedzałem jechało środkiem jezdni – co zrozumiałe, bo
unikali dziur. Ale wyprzedzałem! O Panie! Jak ja ich wyprzedzałem! Bałem się,
że zaraz się wypalę, że za chwilę poczuję ból w udach, a zaraz po nim niemoc. W
pewnym momencie ogarnąłem swoim małym rozumkiem co tak naprawdę się dzieje.
Byłem w gazie. Może wolno pływam, ale na rowerze zrobiłem
ileś tam treningów na progu mleczanowym, więc mocniejsze kręcenie mi nie
straszne. Co więcej, widziałem, że niektórzy rywale popełniają szkolne błędy,
takie jak kręcenie na ciężkim przełożeniu na wzniesieniu, tam gdzie ja łykałem
ich na wyższej kadencji z większym luzem w gaciach – to nie jest wiedza
tajemna, czytałem o tym w iluśnastu artykułach z poradami, nawet na
najinfantylniejszych serwisach kolarskich. Wreszcie, pierwsza połowa pętli była
pod wiatr i to na niej były największe podjazdy. Te podjazdy paradoksalnie
pomagały, bo osłaniały od wiatru. To właśnie na nich wyprzedzałem najwięcej. W
drugą stronę było bardziej z górki i z wiatrem – 37 – 40 km/h na budziku aż
koła szumią z radości, a do tego prawie się odpoczywa, kocham ten stan! A jeśli
dobrze czytam to: http://www.startlist.pl/profil/16110,walczak-krystian,
to po rozwinięciu takiej zakładeczki, okazuje się, że na rowerze wyprzedziłem
około 70 osób. Dla mnie to niewiarygodne!
Krzyczałem „brawo kibice” do wszystkich, którzy wylegli z
domów i zagrzewali do walki choćby przez podniesienie w górę kciuka. Dzieci,
młodzież, dorośli i starcy, całymi rodzinami obserwowali co się dzieje, kiedy
przez ich małe skupiska domostw przelatywali kolarze. Wydawało się, że
niektórzy po prostu wyjątkowo przenieśli grilla zza domu przed niego. To było
bardzo sympatyczne. Czułem moc, radość i uśmiechałem się do tych wszystkich
ludzi. Machałem im tak, jak oni mi machali. Wiedziałem, że będzie dobrze. Choć
zacząłem lekko tracić rachubę, kilometry i czas wydawały się zgadzać jak
trzeba. Miałem dobre tempo. Kilometry były też wymalowane na asfalcie. Na
drugiej pętli tylko odliczałem: 5 km = mniej niż 10 min do strefy, 3 km = mniej
niż 6 min do strefy. Wchłonąłem drugi żel – pierwszy na początku roweru – i
popiłem izo. Właśnie się kończyło – wymierzyłem idealnie.
Przed „belką” zsiadłem z roweru, wpadłem do strefy i łapie
mnie sędzina. „Zapnij kask, kask odpinamy dopiero jak odwiesimy rower” –
powiedziała. Pomimo walącego jak młot serca, po kilku sekundach zrozumiałem
komunikat. Zapiąłem kask i mnie puściła. Faktycznie, gdzieś to już czytałem –
może w regulaminie… Rower odwieszony, ściągam kask, łapię czapeczkę. Zakładam
buta… Co to? W bucie zostawiłem żel – uff jak dobrze, że go zauważyłem, a nie
pobiegłem z żelem w środku. Ruszając na trasę biegową przybiłem piątkę z jednym
z organizatorów, w czapeczce Wings for Life World Run – takiej jak moja.
Róbmy swoje
Zakładałem, że podczas biegania będę miał tempo na poziomie
6 min/km. Kiedy już złapałem rytm – bo na początku po rowerze zawsze biegnie
się szybciej – miałem tempo na poziomie 5:30 min/km. Wiedziałem już, że będę
grubo przed czasem. Wszystko co musiałem zrobić, to dowieźć tę przewagę nad
samym sobą - przewagę nad Krystianem z treningów, bo to na ich podstawie
wyznaczyłem zakładany czas. Tłukłem zatem te ostatnie kilometry. Korzystałem z
bufetów. Złapałem kilka kostek lodu, które wrzuciłem z tyłu w trisuit.
Natychmiast spadły na sam dół – tam gdzie wkładka, tzw. pampers! Aaa! Tempo
skoczyło mi do 5:00 min/km. Na szczęście na chwilę.
Zagadywałem kolegów, dopytałem się o ilość kółek do
zrobienia, pozdrawiałem kibiców, korzystałem z natrysków – jednego na bulwarze,
z drugiego u jakiegoś pana, który wyszedł z wężem przed ogródek. Może trochę
pajacowałem, ale głównie po to, żeby za bardzo nie przyspieszać. Nie zależało mi
na tym – następnym razem. Na zawrotce przed metą głośno liczyłem kółka.
Wiedziałem, że muszę trzy razy minąć tamto miejsce i za czwartym będę mógł
wbiec na metę. Złapałem kontakt z wolontariuszkami i krzyczałem do nich „I”, a
one pokazywały, że mam biec na pętlę. „II!” i znowu na pętlę…
Na podbiegu na rynek ustawiła się dziewczyna z „Garnkiem
Mocy”. Jak ja jej jestem za to wdzięczny! Zamiast myśleć o tym podbiegu, tak
jak niektórzy, co szli, albo potem za metą marudzili na trasę, machałem do tej
dziewczyny, uśmiechałem się do niej, a ona tłukła w ten garnek i odwdzięczała
się uśmiechem. Nim się obejrzałem byłem w połowie. Kompletnie nie zauważałem
tej górki. Nawet mi tempo nie spadało, choć sam starałem się tam biec wolniej i
nie marnować energii.
„III!” – krzyknąłem. Odpowiedziały - „Pętla!”. Wiedziałem
jednak, że to ta ostatnia. Zegarek pokazywał spory zapas. Na ostatnim kółku
żegnałem się z „Garnkiem Mocy”, z panem co polewał wężem z ogródka, z mijanym
skateparkiem, w którym tego dnia jakby ktoś kazał wykonywać triki, to pewnie
też dałbym radę, z mostkiem pod którym przepływałem a teraz po raz czwarty
przebiegałem. „IV?” – krzyknąłem pokazując metę. „TAAAK!” – zawołały, a ja
ruszyłem w stronę upragnionego celu. Założyłem, że uda się to po 3h. Zegar pokazał 2h 51 min.
Medal zawisł na mojej szyi, a zaraz potem Filip Szołowski –
główny organizator całego zamieszania – osobiście zapytał mnie, tak jak każdego
zawodnika, czy na pewno pokonałem 4 kółka biegiem. Wyszło na to, że się
doliczyłem, choć gdyby organizatorzy ustawili jakieś tablice wyznaczające kolejne
kilometry, byłoby ciut łatwiej… Nieważne – tę uwagę przekazałem w ankiecie,
która też była po zawodach. W sumie organizacja była bardzo PRO. Tyyyle się
działo! Cały czas akcja. Kocham bieganie, ale dziś już wiem, że nie ma
porównania – nieważne, czy jesteś w środku, czy na końcu stawki, w triathlonie cały
czas sytuacja zmienia się niezwykle dynamicznie. Nie było krwi i potu. Łzy
pojawiły się, jak już wspomniałem, dopiero 10 min później, jak to wszystko
zaczęło do mnie docierać. Cały czas był ogień sami wiecie skąd i czułem takiego
POWERA jak chyba jeszcze nie czułem przy żadnych innych zawodach. Czemu to
zawdzięczam? Moim zdaniem PRZY GO TO WA NIU! No i Kubie, który dużo mi pomógł,
a na którego ja czekałem na mecie.
Jak wyglądały moje przygotowania?
Zacznijmy od tego, że nie jestem jakimś wymiataczem. Moje
wyniki w bieganiu nie imponują nikomu poza mną, ale wciąż je poprawiam. Jestem
typowym amatorem, niezbyt szybkim gościem, który po prostu stara się robić co w
jego mocy, żeby być coraz lepszym.
Zanim stanąłem na brzegu jeziora Ślesińskiego w tłumie chyba
500 osób w takich samych, błękitnych czepkach. Zanim wszyscy zaczęli klaskać
zagrzewając się do walki, wiele się działo. Czytając tego bloga wiecie, że
spotkała mnie kontuzja. Wiecie też, że długo nie mogłem biegać. Zacząłem
jeździć na rowerze, a kiedy ortopeda powiedziała, żebym poszedł na basen,
trochę na przekór zdecydowałem, że wystartuję w triathlonie, który za sprawą
takich kolegów jak Kuba, czy Piotrek – obaj wiedzą – stawał się dla mnie coraz
mniej obcy i nieprzystępny. Od słowa do słowa, razem z Kubą zarejestrowaliśmy
się na Ślesin pierwszego dnia zapisów.
Przez ostatnie dwa lata dużo się nauczyłem, ale jeśli
miałbym samodzielnie układać sobie plan treningowy, to jednak wciąż wolałbym go
zrobić na podstawie jakiegoś innego planu od prawdziwego fachowca, albo w
konsultacji z kimś. Do gotowców podchodzę z kolei bardzo sceptycznie i potrafię
już ocenić czy dana konstrukcja planu może mi zaszkodzić, czy pomóc. Jednak
triathlon był dla mnie czymś zupełnie nowym. Tak się złożyło, że Kuba wydał
książkę „Triathlon – plany treningowe” Matta Fitzgeralda i podarował mi jeden
egzemplarz. Bardzo mi te plany przypasowały. Bez trudu dobrałem swój poziom
trudności i zacząłem go realizować punkt po punkcie. Trochę trudności –
zwłaszcza podczas pływania - przysporzyła mi używana tam Klasyfikacja
Odczuwanego Wysiłku, ale wkrótce i ją opanowałem. Był luty, a ja śmigałem na
rowerze. Na szczęście pogoda w tym roku dawała radę – nie mam trenażera. Plan
zrealizowałem w 90%, bardziej modyfikując i zamieniając treningi niż je
opuszczając. Jak nie było pogody na rower, szedłem biegać. Jak następnego dnia
też nie było pogody na rower, wsiadałem na ergometr wioślarski. Jak zaczynała
boleć mnie noga, zamiast biegania robiłem rower – raz mi się to zdarzyło. Opłaciło
się. Ostatnich kilka treningów pływackich zrobiłem na otwartej wodzie – to też
mi sporo dało.
W moim planie było dużo treningów na progu mleczanowym. Jak
się okazało świetnie się sprawdziły na moim poziomie zaawansowania – czyli
drugim najsłabszym. W okresie przygotowawczym dwukrotnie pobiłem życiówkę na
piątkę podczas Parkrunu w Pruszkowie i zrobiłem nową życiówkę na 10 km w III
Pruszkowskim Biegu Wolności – na tydzień przed ¼ IM. A teraz uwaga! Wszystko to
zrobiłem biegając maksymalnie – powtarzam: maksymalnie – 1h 48min w tygodniu. Rzadko
kiedy przekraczałem 20 km biegania tygodniowo i to z nadprogramowymi Parkrunami,
które traktowałem jako zakładki. Nawet nie poczułem, jak zaczęły przychodzić fenomenalne
efekty. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej mocy i takiej wytrzymałości.
Wniosek? „Małymi kroczkami” – jak powiedział Kuba – można wiele zdziałać.
W tym tygodniu regeneracja. W przyszłym zaczynam
przygotowania do sprintu (klasycznego, czyli 750 m pływania, a reszta jak w
1/8) w Gdyni. Będzie trudniej – bo morze, bo wszystko na większej intensywności,
bo bez Kuby, który przyjdzie z odsieczą w strefie zmian. Trudno będzie pobić
proporcjonalny czas, ale jestem dobrej myśli.
Sprzęt
Ponieważ nie chciałem kupować sobie zabawek, które zaraz
rzuciłbym w kąt, a poza tym nie jestem typem gościa, który wydaje kupę kasy bez
sprawdzenia pewnych rozwiązań, moje podejście do sprzętu było minimalistyczne.
Daję przykład, że wcale nie trzeba wiele, żeby pobawić się w ten sport.
Największą inwestycją był strój startowy marki Dare2Tri za
250 zł, zakupiony w TRI Outlet. Nie wiem czy to podróba, czy po prostu jest
słabej jakości, ale napisy już się poodklejały. Na treningu dwa razy obtarł
mnie źle wykończony koniec zamka błyskawicznego. Mimo to na zawodach sprawdził
się świetnie i nie zamierzam zmieniać go w tym roku. Jest tak wygodny, że
niedawno nie poczułem nawet, że mam w kieszonkach telefon i klucze, z którymi
poszedłem pływać… Przy okazji, sorry za jakość zdjęć - taki mam teraz telefon.
Nie kupowałem, ani nie wypożyczałem pianki. Uznałem, że nie
znam się na tym, nie wiem z czym to się je, nie wiem jak w tym się pływa i że
ściąganie tego w strefie zmian może mnie kosztować więcej czasu niż zyskam w
wodzie. Uważam, że wszystko trzeba testować przed startem. Trisuit dobrze
przetestowałem w wodzie.
Dysponuję kolarką Hi-Bike Tour SL z 2012 roku bodajże, którą
kupiłem jako używaną w zeszłym roku za 1000 zł – normalny, aluminiowy rower na
osprzęcie Shimano SORA. Jedną korbę mam inną, a drugą inną, bo musiałem
wymienić jedną z mojej winy. Koła kupiłem pod koniec zeszłego roku za 200 zł –
namówiony przez sprzedawcę w sklepie, do którego przeszedłem serwisować stare
koła. Jedyną inwestycją było tutaj czyszczenie piasty na tydzień przed startem,
ponieważ nie byłem zadowolony z tego jak to wszystko się toczyło. Niby
wiedziałem już wcześniej, ale w Ślesinie przekonałem się na własnej skórze, że
rower sam nie jedzie. Wyprzedzałem ludzi na dużo lepszych sprzętach.
Mam pedały SPD MTB. Buty na rower mam damskie, z Lidla -
kupiłem je w promocji za 50 zł. Chodziło o to, że Lidl nie sprzedaje butów
męskich w moim rozmiarze (41), a ja chciałem się przekonać z czym się je to
SPD. I tak zostało. Co prawda mają różowe sznurowadła, ale dobrze mi się w nich
jeździ, więc nie widzę powodu, żeby teraz inwestować. Może za rok.
Biegłem po prostu w swoich najlepszych butach do biegania -
w Asicsach, które używam zarówno na treningu, jak i na zawodach. Nie używam
startówek, ponieważ nie biegam tak dobrze, żeby mogły mi pomóc, a z moją
kontuzją lepiej nie zakładać twardych butów nawet na chwilę. Wszystkie
pozostałe akcesoria, takie jak kask, okulary do jazdy na rowerze, pływackie itp.
po prostu mam od dawna, albo dostałem w jakimś pakiecie startowym, albo od
kogoś w prezencie. Pas na numer startowy pożyczyłem od Kuby.
Dobrnęliśmy do końca. Pytania zadawajcie poniżej, albo przez
Facebooka Biegających Walczaków – odpowiem nawet na te pt. „A co ten gość wie o
trenowaniu żeby się mądrzyć?” Ano niewiele, ale wiem co mi może zaszkodzić, a
to połowa sukcesu. Mogę też podać tytuły książek, które przeczytałem i ludzi, z
którymi rozmawiałem. Aha… Niedługo Inne Spacery opublikują moją rozmowę z
Mattem Fitzgeraldem J
Krystian
p.s Wpis ten dedykuję żonie, za wytrwałość, jak praktycznie
codziennie znikałem na treningach, a ona zajmowała się dzieckiem, a potem
dwójką – bo w międzyczasie przyszła na świat Ida. Jeśli to czyta, to po
długości tekstu można zauważyć, że jest baaardzo wytrwała ;) Jest najlepsza i
niedługo, wracając do startów po ciąży, też będzie wymiatać. Wierzę w nią!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz