niedziela, 25 stycznia 2015

Zimowy Maraton Bieszczadzki i Zimowa Bieszczadzka Dycha – relacja z biegu


Ewa przed startem sprawdza trasę ;)

Zimowa Bieszczadzka Dycha i Zimowy Maraton Bieszczadzki - Nie dajcie się zwieść. Pistolet nie wystrzelił :D

Zwycięzca Zimowej Bieszczadzkiej Dychy



O Zimowym Maratonie Bieszczadzkim dowiedzieliśmy się przypadkiem, gdy na Facebooku zalajkowała go Sportowa Mama. Ponieważ Krystian od dawna odczuwał pragnienie wejścia na wyższy poziom ekstremum niż maraton uliczny oferta wydała się ciekawa – poza tym marka pod którą maraton miał się odbyć (Bieg Rzeźnika) zobowiązuje. Ostatecznie trasa wygrała z „Zamiecią” (24h ultra na Skrzyczne) – na mapie wyglądała na łatwiejszą. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że żadne z nas nigdy nie biegało czegoś takiego. Miał być to pierwszy bieg górski Krystiana. Ewa, nawet o czymś takim nie myślała…
Maratończycy na trasie Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego

Szybka rejestracja na stronie do maratonu, opłata wpisowego, rezerwacja pensjonatu, zaklepanie wolnego w pracy, klamka zapadła – jedziemy do Cisnej. Artykuł Panny Anny na stronie National Geographic dobrze wróży... Niestety sprawca zamieszania, okrzyknięty przez całą rodzinę „wariatem” Krystian musiał dać za wygraną. Wiele tygodni przygotowań (w tym bieganie po Górach Świętokrzyskich, po bunkrach w okolicy Piły) wzięły w łeb. Kontuzja wykluczyła zawodnika. Ale Biegające Walczaki łatwo się nie poddają. Pałeczkę przejęła Ewa. Nie wiedząc do końca, na co się pisze, postanowiła zaryzykować i wyruszyć na trasę Zimowej Bieszczadzkiej Dychy.
Grupowe zdjęcie przed biegiem

Biuro zawodów zawodowe. Wszystko fajnie, sprawnie i przyjemnie. W biegach dla dzieci najmłodszy Walczak wywalczył swój pierwszy medal! Jesteśmy z niego niezwykle dumni! Chyba najbardziej z tego, jak bardzo chciał walczyć na 70 metrowej trasie dl a maluchów. Adrenalina wręcz z niego kipiała, a zapał do walki szedł uszami. Mieliśmy wrażenie, że znad jego blond głowy unosi się para będąca oznaką zapału do zwycięstwa.

Dycha…

Właściwie to nie zastanawiałam się nad tym. Jakoś tak naturalnie wyszło. Będę bronić honoru Walczaków w zimowych biegach w Cisnej. Może i lepiej. Gdybym wcześniej usiadła i niczym Kubuś Puchatek nakazała sobie Myśl, myśl, myśl w życiu nie wzięłabym w tym udziału.
Po odebraniu pakietu i załatwieniu wszystkich formalności dopadła mnie euforia przedstartowa. Uwielbiam ten stan planowania w co się ubrać, co zjeść, jak rozplanować siły. Nadal nie myślałam o tym, że mam wystartować w biegu górskim i to zimą! W nocy kilka razy się budziłam, patrząc na zegarek czy pora wstawać. Start miał być o wschodzie słońca 7.20. Nie mogłam się spóźnić. Kiedy w końcu budzik zadzwonił na stoliku stała już gorąca kawa. Powoli trzeba było się zbierać, a najwięcej energii zużyłam do przekonania Olka do wstania i ubrania się. Wyszliśmy z pensjonatu o 6.30 przekonani, że start jest przy biurze zawodów (jak wskazywała mapka biegu) a tu niespodzianka. Start jest przed naszym pensjonatem, połączony start ze startem maratonu! Niezły falstart. Na szczęście nie musieliśmy wracać się daleko, a ja dostałam agrafki do numeru startowego od miłego pana.

Drugie podejście do startu. O 7 wyszliśmy na rozgrzewkę. Kilka zdjęć. Buziaki na szczęście punktualnie o 7.20 wybiegłam na trasę nadal nie zastanawiając się co mnie czeka. Pierwsze dwa kilometry bajka. Biegłam równym tempem, po równym asfalcie. Podziwiałam widoki i cieszyłam się tym jak zaskakująco mi dobrze idzie. I kiedy trasy dychy i maratonu się rozdzieliły zaczęły się schody. Wbiegliśmy w las, gdzie był śnieg po kostki. Rozmoczony, chwilami zamrożony. Cholernie nierówno i bardzo ślisko. Moje stare najeczki niestety nie dawały rady. I już ok. 2800m zaczęłam iść. Nie dałam rady biec. Po prostu nie było takiej opcji. Kiedy trasa robiła się trochę bardziej ubita biegłam. Przyjęłam taktykę. 400m marszu 600 metrów biegu, albo na odwrót. W lesie zobaczyłam oznakowanie trasy dla maratończyków 24 kilometr. O fuck. Nie dałabym rady. Czapki z głów dla wszystkich, którzy ukończyli ten maraton!

I tak sobie bardziej truchtam niż biegnę, idę i nadal podziwiam piękne widoki. I tak mija kilometr, dwa, trzy. Na piątym punkt kontrolny i punkt odżywczy z colą. Nigdy wcześniej cola nie smakowała mi tak dobrze. Przybijam piątki z obsługą biegu i lecę długim zbiegiem. Wow! Mogę biec. Patrzę na Garmina, tempo 5:57. Jest moc. Dam radę i…. zatrzymuję się przed najdłuższym podbiegiem. Ups. Nie dam rady. Ale… I tu przyszła myśl – kobieto, na mecie czekają twoje chłopaki. Obiecałaś medal. Obiecałaś dobiec. Nazywasz się Walczak. No to do jasnej cholery walcz.

Biegnę. Noga za nogą. Uff na szczycie widać kolejny dłuższy zbieg i obiecanych kibiców, czyli 3 bałwanki przy drodze. Już niedaleko patrzę na zegarek, który pokazał 7 kilometr. Zakręcam zgodnie z kierunkowskazem i… kolejna niespodzianka. Mam biec torem kolejowym. Świetnie. Próbuję dostosować krok by się nie wyłożyć. Patrzę tylko kiedy koniec tej cudownej niespodzianki. Jest! Super. Panowie z obsługi kierują mnie do miasta. Biegnę ile sił mi zostało. Na kolejnym zakręcie miły Pan krzyczy, że już niedługo i że świetnie mi idzie i że mam dawać. Ok. Daję.

Mam biec chodnikiem, ale nie mogę, bo oczywiście współbiegacze, którzy skończyli swój bieg idą całą jego szerokością. Nic to myślę, może mnie nic rozjedzie i napieram ulicą. Widzę już bramy i słyszę krzyk Krystiana i Olka. No teraz to mogę lecieć! Jedna brama, druga. Patrzę Olek chce się dołączyć, chwytam go za rączkę i razem wpadamy na metę. Już po! Cudownie.
Mam najlepszych kibiców. Moje chłopaki są najfajniejsze!
Odbieram medal i śmieszną folię NRC (skrojoną na biegacza). Koniec. Dotarłam do mety. Mój pierwszy zimowy bieg górski. I ostatni. Może jesienią jeszcze kiedyś wrócę w góry. Na razie pobiegam sobie po płaskim :D.
Ewa na mecie Zimowej Bieszczadzkiej Dychy

Po…

Na Dychowiczów czekał żurek. Po nim wróciliśmy na chwilę do pensjonatu, a potem poszliśmy na spacer trasą biegu. Doszliśmy na ten punkt kontrolny. Widzieliśmy maratończyków. Razem z Olkiem kibicowaliśmy im z całych sił. Oglądaliśmy końcówkę i chyba wszyscy zmieścili się w limicie czasowym. Patrząc na chłodno, nawet bez kontuzji (sądząc po wybieganiu w Świętokrzyskich) Krystian byłby chyba właśnie w tej grupie, pod 6 godzin. Po 8-kilometrowym spacerze noga wyraźnie dawała znać, że nie chce więcej. Po 44600 metrach – bo tyle rzeczywiście miał ten „maraton” – chyba by po prostu odpadła…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz