To miał być mój medal. To miała być moja przygoda. To miały być moje chwile radości i uniesienia na mecie. Wyszło inaczej, ale się cieszę.
Wszystko zaczęło się we wrześniu lub październiku, gdy
gdzieś zobaczyłem, że ruszają zapisy na Zimowy Maraton Bieszczadzki. Bieganie
zimą „to jest to, co tygryski lubią najbardziej”. Nie chodzi tu o biegową
ekstazę, radość z w podążaniu do mety i stan, w którym będąc niesionym na
niewidzialnych skrzydłach doświadcza się euforii wbiegnięcia na tę ostatnią
matę, która robiąc „Bip” ogłasza cię bohaterem. Wymarzyłem sobie -4 stopnie
Celsjusza i piękne słońce. Planowałem, że na słuchawki wrzucę poezję śpiewaną,
a osiągając szczyty swojego pierwszego biegu górskiego będę przeżywał głęboką
biegową mantrę na pograniczu halucynacji w której ból mięśni przeplata się ze
łzami wzruszenia, jakim wtóruje nieustanny uśmiech na twarzy. To miała być moja
inicjacja. Lekcja pokory, której miały nauczyć mnie Bieszczady. Znak, sygnał,
że mogę/nie mogę starać się biegać w górach i aspirować do udziału w Biegu
Rzeźnika.
Los chciał, że plany wzięły w łeb. Na dwa tygodnie przed
Zimowym Maratonem Bieszczadzkim, mój biegowy świat się zawalił. Gdy wybiegłem
na jeden z ostatnich ciężkich treningów przed okresem przedstartowego totalnego
wyluzowania, moja noga powiedziała dość. Do dziś nie wiem, czy to kolano,
mięśnie piszczela, czy co… Po powrocie z Bieszczad pójdę do lekarza i mam
nadzieję, że on mi powie. Jednak ból był nie do zniesienia. Rozpaczliwe próby
jednorazowych zabiegów u fizjoterapeuty, u masażystki, rozciąganie przed
telewizorem, masaże, chłodzenie lodem…. Na trzy dni przed biegiem, gdy
spróbowałem się przebiec, oddaliłem się od domu na 800 metrów i okazało się, że
mam bardzo, ale to bardzo poważny problem z powrotem. W zasadzie już wtedy zdecydowałem,
że w maratonie nie pobiegnę.
Liczyłem na cudowne ozdrowienie, które nie następowało.
Wszystko było opłacone, urlop w pracy zaklepany, zatem nie zostało nic innego
niż przyjechać do Cisnej. Na szczęście organizatorzy zgodzili się na zamianę
pakietu. Szybko wymyśliliśmy, że zamiast mnie, pobiegnie Ewa, tylko nie w
maratonie, a na „Dychę”. Choć, szczerze mówiąc, nawet gdyby organizatorzy się
nie zgodzili na zamianę, i tak zarejestrowalibyśmy Ewę do biegu. Dla mnie (nie
piszę za Ewę) szkoda byłoby przegapić taką okazję – zamieszkać w pensjonacie
spod którego startował bieg i nie zejść na parter żeby przebiec treningowo
dyszkę w fajnych okolicznościach przyrody.
Ewa wystartowała i wygrała. No może nie była pierwsza na
mecie, ale dla mnie jest prawdziwą bohaterką. Podczas gdy zwycięzca uzyskał
czas około 40 minut, co nie jest jakimś wyczynem na dyszkę (nawet w górach),
Ewa przebiegła trasę w godzinę jedenaście. To nawet nie dwa razy dłużej! Biorąc
pod uwagę, że nigdy w życiu nie biegała w górach – ba, nawet nie biegała
prawdziwych podbiegów – jej wynik jest swoistą życiówką. Ewidentnie dała z
siebie wiele. Gdyby bieg był po płaskim, a dawałaby radę tak jak w Cisnej, z
pewnością by swoją życiówkę na dyszkę pobiła.
Jestem z niej bardzo dumny
Krystian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz