niedziela, 25 stycznia 2015

To miał być mój medal…



To miał być mój medal. To miała być moja przygoda. To miały być moje chwile radości i uniesienia na mecie. Wyszło inaczej, ale się cieszę.

Wszystko zaczęło się we wrześniu lub październiku, gdy gdzieś zobaczyłem, że ruszają zapisy na Zimowy Maraton Bieszczadzki. Bieganie zimą „to jest to, co tygryski lubią najbardziej”. Nie chodzi tu o biegową ekstazę, radość z w podążaniu do mety i stan, w którym będąc niesionym na niewidzialnych skrzydłach doświadcza się euforii wbiegnięcia na tę ostatnią matę, która robiąc „Bip” ogłasza cię bohaterem. Wymarzyłem sobie -4 stopnie Celsjusza i piękne słońce. Planowałem, że na słuchawki wrzucę poezję śpiewaną, a osiągając szczyty swojego pierwszego biegu górskiego będę przeżywał głęboką biegową mantrę na pograniczu halucynacji w której ból mięśni przeplata się ze łzami wzruszenia, jakim wtóruje nieustanny uśmiech na twarzy. To miała być moja inicjacja. Lekcja pokory, której miały nauczyć mnie Bieszczady. Znak, sygnał, że mogę/nie mogę starać się biegać w górach i aspirować do udziału w Biegu Rzeźnika.

Los chciał, że plany wzięły w łeb. Na dwa tygodnie przed Zimowym Maratonem Bieszczadzkim, mój biegowy świat się zawalił. Gdy wybiegłem na jeden z ostatnich ciężkich treningów przed okresem przedstartowego totalnego wyluzowania, moja noga powiedziała dość. Do dziś nie wiem, czy to kolano, mięśnie piszczela, czy co… Po powrocie z Bieszczad pójdę do lekarza i mam nadzieję, że on mi powie. Jednak ból był nie do zniesienia. Rozpaczliwe próby jednorazowych zabiegów u fizjoterapeuty, u masażystki, rozciąganie przed telewizorem, masaże, chłodzenie lodem…. Na trzy dni przed biegiem, gdy spróbowałem się przebiec, oddaliłem się od domu na 800 metrów i okazało się, że mam bardzo, ale to bardzo poważny problem z powrotem. W zasadzie już wtedy zdecydowałem, że w maratonie nie pobiegnę.

Liczyłem na cudowne ozdrowienie, które nie następowało. Wszystko było opłacone, urlop w pracy zaklepany, zatem nie zostało nic innego niż przyjechać do Cisnej. Na szczęście organizatorzy zgodzili się na zamianę pakietu. Szybko wymyśliliśmy, że zamiast mnie, pobiegnie Ewa, tylko nie w maratonie, a na „Dychę”. Choć, szczerze mówiąc, nawet gdyby organizatorzy się nie zgodzili na zamianę, i tak zarejestrowalibyśmy Ewę do biegu. Dla mnie (nie piszę za Ewę) szkoda byłoby przegapić taką okazję – zamieszkać w pensjonacie spod którego startował bieg i nie zejść na parter żeby przebiec treningowo dyszkę w fajnych okolicznościach przyrody.

Ewa wystartowała i wygrała. No może nie była pierwsza na mecie, ale dla mnie jest prawdziwą bohaterką. Podczas gdy zwycięzca uzyskał czas około 40 minut, co nie jest jakimś wyczynem na dyszkę (nawet w górach), Ewa przebiegła trasę w godzinę jedenaście. To nawet nie dwa razy dłużej! Biorąc pod uwagę, że nigdy w życiu nie biegała w górach – ba, nawet nie biegała prawdziwych podbiegów – jej wynik jest swoistą życiówką. Ewidentnie dała z siebie wiele. Gdyby bieg był po płaskim, a dawałaby radę tak jak w Cisnej, z pewnością by swoją życiówkę na dyszkę pobiła.

Jestem z niej bardzo dumny
Krystian

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz