Nie biegamy od lat, ale mamy na
koncie kilka fajnych wspomnień z biegów, którymi chcielibyśmy się z Wami
podzielić. Na pierwszy ogień: Nocna Ściema – jedyny taki bieg, w którym na
dzień dobry istnieje szansa złamania życiówki w maratonie lub półmaratonie o
godzinę…
Z Piły do Koszalina wyruszyliśmy
w sobotę po pysznym obiedzie, który przygotowała moja żona. Na miejscu
zgłosiliśmy się do biura zawodów. Pierwsze wrażenie: super. Wszystko dobrze
oznaczone, fachowe biuro, szybka i sprawna obsługa i mnóstwo wolontariuszy,
którzy pracowali przy biegu.
Pakiety startowe odebrane. Na Nocnej Ściemie można sobie wybrać numer startowy, ja wybrałam datę urodzin Olka. |
Nocna Ściemo! Jesteście dobrze
ogarniętymi zawodami.
Odebraliśmy pakiety, wypełniliśmy
ankiety mające na celu ulepszenie już dobrego biegu, po czym udaliśmy się na
pasta party. W restauracji „Studnia” party było, ale obsługa słabo dawała radę.
Kolejka maratończyków czekała przy barze aż zwolni się jeden z zaledwie dwóch
stolików przeznaczonych dla niecałych 150 osób mających makaron za free
(maratończyków oczywiście) i 500 osób płacących po piątaku za michę (uczestników
półmaratonu). Nie ma co, party na bogato! Ale nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło. Kolejka zacieśniała więzy, a wieczerza przy wspólnym stole z innymi
uczestnikami biegu dawała okazję do zawarcia nowych znajomości. Tak było i w
naszym przypadku. Poznaliśmy pana z Piły, startującego w maratonie w kategorii
wiekowej M55, który jednocześnie jest instruktorem karateką (1 dan) oraz morsem
– cóż za osobowość! (To ja się dopiero pytam, skąd on bierze siłę? Zwłaszcza że
rok temu odciął sobie piłą... hahaha w Pile odciął sobie piłą pół łydki… No.
Tutaj już nie jest do śmiechu. Trzy miesiące później pobiegł w pilskim
półmaratonie).
Na halę sportową, gdzie było
biuro zawodów i miejsce do spania wróciliśmy około 20:00. Nadmiar czasu
postanowiliśmy wykorzystać nadrabiając zapasy przed mającym nastąpić dnia
następnego deficytem snu. Przydały się śpiworki. Przy nienajlepszej tego dnia
pogodzie, Morfeusz szybko o nas zadbał. Spało nam się tak fajnie, że Ewa nawet
nie za bardzo chciała się ruszyć na oficjalne otwarcie. Ale przecież po to
przyjechaliśmy wcześniej – żeby na nim być. Dlatego poszliśmy. Organizator
Nocnej Ściemy, którego poznaliśmy w kinie, na podstawie przedstawionej
prezentacji i filmów jawił się jako koszaliński i ogólnopolski krzewiciel/guru
biegania. Niezaprzeczalny fakt: „Trudno jest przyciągnąć uczestników na nocny
maraton” – powiedział w którymś z materiałów wyświetlanych na wielkim ekranie
Michał Bieliński. Wielki szacun dla tego pozytywnie zakręconego świra za to, że
mu się udało! Stary, niech dzięki tobie biega cały świat. Jestem za!
Pomysł z wyjściem na otwarcie
zawodów do kina okazał się trafiony. Prezentowany film „Czekając na Joe”,
oparty na faktach, był idealny żeby na nim pospać. Widoczki, muzyczka, główni
bohaterowie wspinają się, ryzykują życiem, potem znów się wspinają, a przez
kolejne 60 minut schodzą z góry, łamią sobie nogi, ciągle ryzykują życiem, w
zasadzie już nie żyją, ale schodzą z góry, przecinają liny od których zależy
życie kolegów, schodzą z góry, ryzykują, walczą o życie, zieeeeeewwwwww… Minęła
północ. 15 minut przed godziną pierwszą opuściliśmy seans i wróciliśmy do hali.
Przebraliśmy się i na start.
Selfik przedstartowy musi być. |
O BIEGU (KRYSTIAN):
Do ostatniej chwili nie
wiedziałem w co się ubrać. Zbyt grubo i po paru kilometrach miałbym na sobie
zimny i nieprzyjemny w dotyku, ciężki worek nasiąknięty wodą. Zbyt cienko, a
podmuchy wiatru skutecznie zniechęciłyby mnie do biegu. Pogoda nie
rozpieszczała. Było zimno. Chyba około 4 stopni, ale czuć było jakby był mróz.
Gdy doszliśmy na stadion pomogła rozgrzewka… trochę pomogła. Ogarnęła nas
gorączka przedstartowa i zapomnieliśmy o śnie. Zrobiliśmy wspólne fotki z panem
z Piły i nie mogliśmy się doczekać rozgrzewki ogólnej. Tej zabrakło… Start
honorowy, przemarsz na start ostry. „Pik” na zegarku, dotknięcie ekranu w
telefonie na Endomondo, buziaka dla Ewy i w drogę.
Pierwszy podbieg, który trzeba
było pokonać żeby wybiec z niecki stadionu nie wydawał się wtedy trudny. Potem
zakręt i z górki. Leciałem wyprzedzając kolejnych zawodników. Jedynie pulsometr
przypominał żeby zwolnić. To dopiero początek. Jak jest z górki, to potem jest
też pod górkę. Potem znowu z górki, ale łagodnie i znowu nieco ostrzej pod
górkę. Potem z górki, koło stadionu, i znowu pod górkę. Kawałek po płaskim,
lekko z górki i zbieg na stadion. Przekroczenie linii mety, obiegnięcie
stadionu dokoła i… kolejne wybiegnięcie z niecki stadionu. To było najgorsze.
Pod koniec w tym miejscu prawie nie czułem nóg.
Ale po kolei. Na stadionie
znajdował się znakomity punkt odżywczy. Miałem żele, ale punkt był dobrze
wyposażony i każdy znalazłby tam coś dla siebie. Woda i izotoniki były podawane
bardzo, bardzo sprawnie. Szło mi nieźle. Czułem się dobrze. Poza tymi
podbiegami… W tym miejscu trochę się może usprawiedliwię, ale dokuczały mi tak
dlatego, że w Pruszkowie ich po prostu nie ma. W Pruszkowie biega się po
płaskim. W Koszalinie nie było jakichś gór. Ale są to ulice, na których nie
postawimy auta bez zaciągniętego ręcznego hamulca – no tak po prostu jest. W
dodatku te pochyłości są długie. Za trzecim, albo czwartym kółkiem, wybiegając
z niecki stadionu zobaczyłem Ewę. Najbardziej interesowało ją, jak ja się czuję.
Kompletnie się sobą nie przejmowała. No i nagle się rozpadało. Siąpił z nieba
kapuśniaczek. Odzież mokra już od potu zaczynała robić się coraz cięższa, a mi
zaczęło doskwierać zimno. Skończyłem czwarte kółko poniżej dwóch godzin.
Zrobiłem półmaraton poniżej dwóch godzin, a biorąc pod uwagę czas „Ściemniony”,
poniżej godziny! Było super, ale już na piątym kółku poczułem że siły mnie opuszczają.
Gdy je kończyłem i wpadłem na stadion, nagle poczułem, że muszę, ale to
natychmiast muszę iść do toalety. Wydaje mi się, że w życiu każdego biegacza
taki moment jest trudny. Jeśli tego nie zrobisz, rozerwie cię od środka, a
jeśli się zatrzymasz, stracisz cenny czas. Żeby coś zobaczyć w ciemności,
musiałem lekko uchylić drzwi… Nocna Ściemo! Jeśli coś w waszym biegu jest do
poprawy, to światło w toaletach, którego po prostu brakuje.
Potem pojawiła się kolejna
trudność. Trzeba było wrócić do biegu. Nigdy wcześniej po zatrzymaniu nie udało
mi się tak sprawnie wrócić na trasę. Wybiegłem z toi toia jak z procy!
Zahaczyłem o punkt odżywczy i złapałem wodę, żeby popić piąty żel. Moje szóste
kółko było przełomowe. To nie był kryzys. Po prostu nogi biegły wolniej.
Objawiły się braki w zaniedbywanym treningu. Tak jak poprzednio wyciąłem go z
Runner’s World – tylko ten był bardziej intensywny. A zaniedbywałem go
tłumacząc sobie, że mój organizm woła o pomoc, że plan jest za ciężki. Błąd.
Trzeba było robić wszystko jak na kartce…
To chyba wtedy straciłem cały
czas jaki udało mi się zyskać na pierwszej dwudziestce. Deszcz przestał już
padać, ale nogi dosłownie zaczynały mi się ślizgać. Na ulicy osiadła szadź.
Choć zwalniałem, na końcach podbiegów nie czułem nóg, a w pulsometrze kończyła
się skala. Na siódmym kółku, na najdłuższym zbiegu nie mogłem już nawet
przyspieszyć. Każde kółko było niczym przedłużający się w nieskończoność
interwałowy trening. Być może nie przeszkadzałoby mi to tak, gdyby trasa nie
była tak powtarzalna, albo gdyby kółko było dłuższe. Tymczasem wszystko stało
się bardzo monotonne. Tak monotonne, że zacząłem się gubić i nie wiedziałem
gdzie jestem. Endomondo od dłuższego czasu nie działało. Na którym byłem
okrążeniu podpowiadał jedynie zegarek. Czas uciekał. Na siódmym kółku
wiedziałem już że nie osiągnę celu i nie złamię czterech godzin, czyli
„ściemnionych” trzech. Po raz siódmy minąłem tablicę z liczbą 40. To teraz, czy
jeszcze nie? – pomyślałem. Jeszcze nie. Dalej minąłem 35 kilometr. Jeszcze dwa
i wbiegam na stadion. Ewa - już w cywilnym stroju – dopinguje mnie. Wołam:
„Jeszcze kółeczko i już do Ciebie wracam, czekaj tu na mnie”. Obiegam stadion,
widzę pana z Piły. Przybijamy „piątkę mocy”. Mówię: „Już niedaleko!” Ale nie
miał czasu gadać, zobaczył medyka i woła: „Przepraszam, mógłby mi pan trochę
rozmasować…” nie słyszę jak kończy. Jestem parę metrów dalej a muzyka w
słuchawkach to zagłusza. I ostatni raz pierwszy podbieg… I ostatni raz
przedłużające się zbieganie. Wykrzesuję resztki sił, staram się biec szybciej.
Mijam kilka osób. Od początku imprezy zdążyłem się już przyzwyczaić do tych
idących, a potem podbiegających, których z biegu na bieg jest chyba coraz
więcej. Ni to przegrani, ni to zwycięzcy – piep… Galloway. Albo się biega, albo
nie! Dlaczego jeden barani róg z drugim idzie i to idzie zawsze po
wewnętrznej?! Koledzy, którzy ukończyli półmaraton także niezwykle szybko
pozapominali o innych. Tyralierą rozciągnięci na trasie biegu maszerują w
kierunku hali. „Halooo! Tu się biega!” – krzyczałem i rozpychałem się łokciami
(niestety musiałem, bo inaczej uderzyłbym niechybnie w płot), gdy kilka kółek
wcześniej wybiegałem ze stadionu. Ale teraz byłem już po zbieganiu w najniższym
punkcie trasy i stąd znowu było pod górkę. Potem z górki i znów pod górkę. „Może
ta metoda z marszobiegiem jest dobra…” – myślę. A potem: „Nie. Nie ma takiej
opcji, jeśli się zatrzymasz, przegrasz. Zapomnij o tym”. No może dosłownie brzmiało
to nieco inaczej, jednak gdy mój syn nauczy się czytać, nie chciałbym, żeby przeczytał
na blogu swojego „starego” te prawdziwe słowa. Ostatni raz mijam starą, chyba
amerykańską karetkę koszalińskiego pogotowia. Jestem na górze. Mijam upragnioną
czterdziestkę. Teraz w dół koło stadionu i w górę do ronda, wyprzedzam
kolejnych zawodników. Na szczycie znów opadam z sił. Długa prosta i zbiegam już
wąską ulicą między kamienicami, koło kina, w którym tak dobrze mi się spało.
Czuję resztkę sił. Z całą pewnością zmienię markę żeli. Jeszcze w lewo, może 50
- 100 metrów i stadion. Wbiegam na niego, łzy napływają mi do oczu. Czuję jakby
napływały. To nie dzieje się naprawdę. Nie mam już chyba na tyle wody, żeby
organizm tracił ją na łzy. Już nie mam żeli, które pakowałem w siebie co pięć
kilometrów. Właśnie to, że miałem je odliczone, utwierdza mnie w przekonaniu,
że to właśnie jest meta. Obiegam boisko i nie dalej niż sto metrów przede mną
jest. Ewa z prawej krzyczy. Nie wiem co krzyczy, bo ja też już krzyczę. Drę się
w niebogłosy. Zaczynam sprint. Chcę, żeby to się już skończyło. Jak najszybciej,
teraz, zaraz natychmiast. I wpadam na metę. Konferansjer, który czwartą godzinę
na zimnie niestrudzenie nawija, wyczytuje mnie z imienia i nazwiska. Czyta
klub. Mój finisz oglądam jak film z narratorem z offa. „I podbiega do niego
żona” - słyszę. Ewa obejmuje mnie, a ja najchętniej bym się rozpłakał. Jakiś
facet rozwiązuje mi sznurowadła i zabiera czip. Jakaś pani pyta o numer.
Dostałem medal. Dostałem funkcyjną koszulkę, która należy się tylko i wyłącznie
zawodnikom, którzy ukończyli maraton podczas Nocnej Ściemy. Ewa ustawiła mnie
do zdjęcia. Ledwo mogłem mówić. Temperatura zrobiła swoje. Ewa zaprowadziła
mnie na pomidorówkę (od restauracji Studnia) – słoną. Dobrze że słoną, bo
potrzebowałem soli. Strefa ciepła zadziałała. Zjadłem zupę, zanosząc się przy
tym jeszcze kilka razy ze wzruszenia. To było coś… Nie było aż tak jak za
pierwszym razem (Orlen Warsaw Marathon 2014), jednak myśl o tym, że pierwszy
raz nie był jedynym, to coś także nie do przecenienia. Emocje zaczynały opadać,
a ja zacząłem czuć ból i zmęczenie. Poszliśmy do hali.
Szczęśliwy Krystian na mecie swojego drugiego maratonu |
Mieliśmy, jak mawia nasz
przyjaciel, „tak szczwany plan, że gdyby przyczepić mu ogon mógłby zostać
lisem”. Chcieliśmy po biegu pojechać nad morze na wschód słońca i wrócić do
Koszalina na rozdanie nagród. Gdy spod prysznica przyszedłem do śpiworka, gdzie
leżała już Ewa, zdecydowaliśmy, że odłożymy to na potem. Poza tym, wydaje mi
się, że właśnie wtedy spadł deszcz. Zresztą mgła była przez cały czas taka, że
i tak nic byśmy nie zobaczyli.
Obudziły nas odgłosy rozwijanych
roll-up’ów sponsorów. Oto 5 metrów od nas stanęło podium. Mocny konferansjer,
prawie niezmienionym po całej nocy głosem, wyczytywał kolejne nazwiska. Mnóstwo
kategorii wiekowych, nagród specjalnych, losowań… Nie udało się wylosować
Garmina, ani nawet książki. Za to Ewa dostała upominek dla pań, które ukończyły
półmaraton. Chyba wszyscy poza mną na sali dostali jakiś prezent od
organizatorów, czy partnerów. Morze nagród – oto Nocna Ściema. Wystarczy
odrobina farta.
Po wszystkim zebraliśmy się i
pokuśtykaliśmy do samochodu. Pojechaliśmy nad morze. Nie do Mielna, a kawałek
dalej. W Unieściu, od parkingu do plaży jest po prostu trzy razy bliżej i nie
trzeba było tyle chodzić. Gdy stanęliśmy na piasku i zobaczyliśmy rybackie
kutry (dalej się dojrzeć nic nie dało, taka była mgła), wiedziałem, że na Nocną
Ściemę w przyszłym roku nie wrócę. Ale za parę lat, gdy spróbuję smaku innych
niebanalnych imprez, a miejskie maratony mi się przejedzą, powrócę tam
silniejszy i jeszcze bardziej pewny siebie, a przede wszystkim lepiej
przygotowany…
Czy pomyślelibyście, że
uprawiając sport amatorsko można mieć prawdziwych kibiców? My ich mamy! Choć w
zawodach nie przybiegamy w czubie, codziennie nas wspierają, motywują, dodają
otuchy i odwagi. Cierpliwie słuchają, gdy marudzimy, że na treningu było źle,
albo przechwalamy się swoimi wynikami. Nie oceniają, za to wierzą w nas całym
sercem. Życzą nam jak najlepiej i są z nami gdy startujemy. Dostajemy od nich
sms-y, maile, telefony przed imprezami, w których biegniemy. Dziękujemy Wam za
to. Prosimy o więcej!
O BIEGU (EWA):
Ten start miał być najważniejszy
w sezonie. Mój debiut w półmaratonie. Na 10 kilometrów nawet nieźle mi szło. Od
2013 poprawiłam wynik o 9 minut. To na takiego świeżaka jak ja chyba dobrze.
Plan treningowy wygrzebany w sieci zrealizowany w ok. 90%, no może w 85%.
Odpadł jeden z najważniejszych treningów po tym jak pewna pani wjechała we mnie
swoim rowerkiem z balonami na pruszkowskim wiadukcie. Tydzień wyjęty z
życiorysu i treningów, bo i kolano i bark nie był do użytku. I nie wspomnę o
dwóch tygodniach we Włoszech, gdzie ostatnią rzeczą o której myślałam było
bieganie. Bardziej zajmowało mnie wybór wina do kolacji i smak lodów pochłanianych
codziennie.
Na tydzień przed Ściemą udało się
pobiec małą pętelkę pruszkowską przez Mosznę, Koszajec, Biskupice, Brwinów i
Parzniew. Myślałam sobie dałam radę 20km dam i 21. Trzy dni przed startem
poczłapałam na 6 km wokół Pruszkowa. Oj nie było wesoło. Ale zgodnie z
powiedzeniem mojego brata: „Nie takie sztuki kładliśmy”. Postanowiłam o tym nie
myśleć.
Pojechaliśmy w piątek do Piły, w
sobotę rano czas spędziliśmy ganiając po placu zabaw Olka i robiąc sobie głupie
fotki.
No comments. |
14 godzin do startu |
Kilka godzin później wyjeżdżaliśmy do Koszalina zostawiając go po raz
pierwszy samego na noc. Dla mnie to chyba był największy stres. Jednak czas
było przeciąć pępowinę. Był w najlepszych rękach Babci Krysi i swojej Mamy
Chrzestnej Cioci Edi i na pewno nic nie miało prawa mu się stać.
Krystian już wcześniej pisał o
warunkach jakie zastaliśmy. Wszystko super. Naprawdę nie ma do czego się
przyczepić. Od razu widać imprezę przygotowywaną przez biegacza.
Tym razem miałam szczęście
spotkać kogoś znajomego na biegu. Czas do startu umiałam sobie pogawędką z Anią
Czaplą, koleżanką z Tygodnika Nowego. Ania też na bieg przyjechała z mężem. Tak
jak my wspólnie biegają i zaliczają kolejne zawody. Mam nadzieję się z nimi
spotkać jeszcze nie raz na trasie.
Gdy zostało pół godziny do startu, postanowiliśmy wytoczyć się z ciepłego budynku Politechniki Koszalińskiej. Na dworze nie było najprzyjemniej, dzięki Bogu i mojej Kochanej Mamusi było mi ciepło. Przed samym wyjazdem Mamusia kupiła mi ciepłą bluzę (God Bless Lidl i ich biegową kolekcję Crivit), bo oczywiście swoją przygotowaną na bieg zostawiałam w Pruszkowie.
Przed samym startem zestaw standard, czyli selfiki sprzed linii startu, buziaki na szczęście. I ruszyliśmy. Wybiegłam ze stadionu i lecę sobie spokojnie równym tempem. I tak do pierwszej górki. W mojej głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl. Co ja tu robię? Zimno, ciemno i do domu zdecydowanie za daleko. No dobrze, ale jak już zaczęłam to głupio zejść z trasy. Trzeba skupić się na czymś innym a nie na myśleniu o fatalnej trasie i o tych podbiegach. Liczyłam kibiców na trasie i tutaj dziękuję pewnej starszej parze stojącej gdzieś na skrzyżowaniu, którzy przybili piątki i życzyli szczęścia. Szukałam aparatów do których można byłoby pomachać. Później postanowiłam poszukać męża. Wypatrywałam go 3 kółka, czyli 15 km. Zobaczyliśmy się przy bramie stadionu. Zdążyłam tylko krzyknąć czy jest z nim ok. Było ok. Ze mną już trochę mniej, ale zostało 5 km do mety, więc postanowiłam zacząć przyspieszać. Gdy już się rozpędziłam zaczął padać śnieg z deszczem. Zmiana warunków sprawiła niezły poślizg na najdłuższym podbiegu. I tu pojawił się kryzys. 19 km. Zostały dwa do mety, a mnie tu strzyka, tam boli i stare buty znów mnie obtarły. Nagle mnie olśniło. Żegnając się z Olkiem obiecałam mu przywieść nowy medal. Podziałało lepiej niż energetyk. Matka dostała skrzydeł, bo przecież nie mogłam zawieść syna. Wbiegając na ostatnie okrążenie byłam szczęśliwa, w końcu koniec. Jak na debiut trasa nie była idealna. Chyba wolałabym biec trasą zróżnicowaną niż taką potęgującą uczucie bycia jak chomik w klatce, gdzie trzeba biegać w kółko.
Gdy zostało pół godziny do startu, postanowiliśmy wytoczyć się z ciepłego budynku Politechniki Koszalińskiej. Na dworze nie było najprzyjemniej, dzięki Bogu i mojej Kochanej Mamusi było mi ciepło. Przed samym wyjazdem Mamusia kupiła mi ciepłą bluzę (God Bless Lidl i ich biegową kolekcję Crivit), bo oczywiście swoją przygotowaną na bieg zostawiałam w Pruszkowie.
Przed samym startem zestaw standard, czyli selfiki sprzed linii startu, buziaki na szczęście. I ruszyliśmy. Wybiegłam ze stadionu i lecę sobie spokojnie równym tempem. I tak do pierwszej górki. W mojej głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl. Co ja tu robię? Zimno, ciemno i do domu zdecydowanie za daleko. No dobrze, ale jak już zaczęłam to głupio zejść z trasy. Trzeba skupić się na czymś innym a nie na myśleniu o fatalnej trasie i o tych podbiegach. Liczyłam kibiców na trasie i tutaj dziękuję pewnej starszej parze stojącej gdzieś na skrzyżowaniu, którzy przybili piątki i życzyli szczęścia. Szukałam aparatów do których można byłoby pomachać. Później postanowiłam poszukać męża. Wypatrywałam go 3 kółka, czyli 15 km. Zobaczyliśmy się przy bramie stadionu. Zdążyłam tylko krzyknąć czy jest z nim ok. Było ok. Ze mną już trochę mniej, ale zostało 5 km do mety, więc postanowiłam zacząć przyspieszać. Gdy już się rozpędziłam zaczął padać śnieg z deszczem. Zmiana warunków sprawiła niezły poślizg na najdłuższym podbiegu. I tu pojawił się kryzys. 19 km. Zostały dwa do mety, a mnie tu strzyka, tam boli i stare buty znów mnie obtarły. Nagle mnie olśniło. Żegnając się z Olkiem obiecałam mu przywieść nowy medal. Podziałało lepiej niż energetyk. Matka dostała skrzydeł, bo przecież nie mogłam zawieść syna. Wbiegając na ostatnie okrążenie byłam szczęśliwa, w końcu koniec. Jak na debiut trasa nie była idealna. Chyba wolałabym biec trasą zróżnicowaną niż taką potęgującą uczucie bycia jak chomik w klatce, gdzie trzeba biegać w kółko.
Za linią mety dostałam medal,
butelkę zmrożonej wody (brrrrr!), jakiś miły pan zabrał ode mnie czipa.
Powlokłam się po zupę pomidorową. Stojąc w strefie ciepła udało mi się znaleźć
w tłumie i dopingować na końcu biegu Anię. Chwilę później spotkałam się z Krystianem
po jego 26 km.
Później poczłapałam się do
szatni. Przebrałam i wróciłam na stadion na ostatnie dwa okrążenia Krystiana.
Stojąc na przejmującym zimnie myślałam o kolejnym półmaratonie. Tym razem to
będzie Warszawa. W końcu trzeba zaliczyć jakiś poważny bieg w stolycy.
Są i medale. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz