wtorek, 6 czerwca 2017

Mój debiut… na izbie przyjęć


Wszyscy już chyba wiedzą jak rozstrzygnął się zakład o #tritort. Wygrałem z taką przewagą, że jakbym chciał czekać na Kubę na mecie, zapuściłbym tam korzenie. Oczywiście wielkie gratulacje, bo starał się ile mógł. Na pływaniu i rowerze walczył jak lew, co pewnie odbiło się na jego biegu. Ale na podsumowanie zakładu przyjdzie jeszcze czas. Chciałbym opowiedzieć Wam, jak z mojej perspektywy wyglądał Garmin Iron Triathlon w Ślesinie w 2017 roku.

W zeszłym roku zadebiutowałem w tri. Stało się to właśnie w tej niewielkiej miejscowości nieopodal Konina, za namową triathlonowego wyjadacza Kuby, któremu wtedy włożyłem kilkanaście minut. To sprawiło, że wyzwał mnie na pojedynek i w tym roku musiałem udowodnić, że stać mnie na więcej niż w zeszłym. Co więcej, bardzo się tym startem stresowałem. Tak naprawdę nie wiedziałem na co go stać. Wiedziałem tylko, że jestem w super formie i jeśli petarda w nodze odpali, jeśli wszystkie moje założenia startowe, ale i poczynione w przygotowaniach sprawdzą się, to na pewno nie oddam skóry łatwo. Scenariuszy było wiele, ostatecznie sprawdził się ten najbardziej oczywisty, przepowiadany nie tylko przez tych, którzy na mnie liczyli, ale i przez samego Kubę. Jakie były tego przyczyny innym razem. Tymczasem do rzeczy.

Ostatni tydzień upłynął mi bardzo nerwowo. Koło poniedziałku dopadło mnie jakieś zapalenie gardła. Miałem powiększone migdałki, problemy z przełykaniem itp. We wtorek, albo w środę trafiłem do super lekarki, która wczuła się w moją sytuację i przepisała mi uderzeniowe dawki… witaminy C oraz lek na odporność i przeciwwirusowy. Mój stan poprawiał się, aby w niedzielę po chorobie gardła nie było ani śladu.

W Ślesinie byliśmy od piątku wieczór. Narzuciłem sobie przedstartowy reżim. Ładowałem węgle, ale rozsądnie. Zrezygnowałem z alko, nawet nie wypiłem zdrowia Asi (żony Kuby), która obchodziła urodziny, co niniejszym w tej chwili nadrabiam. Zdrówko! Ogólnie, te ostatnie dni były dla mnie zwieńczeniem, wisienką na torcie, ostatnim pociągnięciem pędzla w malarskim dziele jakim był założony przeze mnie plan pracy i przygotowań do tego startu. Puenta 16 tygodni wzmożonego wysiłku okupionego ciągłym planowaniem, znikaniem z domu na treningi i częstym wstawaniem o świcie (czasami jeszcze nawet przed dziećmi ;) ).
HaiBike za BTwinem to mój

W dniu startu wstałem dość wcześnie, bo Idka rozrabiała. Choć stresowałem się bardzo, poprzedniej nocy sam nie miałem problemów ze spaniem – przeciwnie do zeszłego roku. Mimo to, rano czułem się jeszcze niepewny. Było tak aż do startu, a nawet do wyjścia z wody. Kuba odgrażał się że zaprowadzi rower do strefy wcześnie a potem będzie się wylegiwał. Ostatecznie poszliśmy odstawić sprzęt do strefy jednocześnie. Ja zostałem na biegach dzieci, a on wrócił do domku. Olek z Zosią zaliczyli dobry bieg – oboje byli zadowoleni i to się liczy, a to, że potem się bili… No cóż. Kto się czubi, ten się lubi :) Sam też pozwoliłem sobie na pół godziny nieróbstwa. Położyłem się pod drzewem i rozmarzyłem się. Wizualizowałem start. Z mojej wizualizacji, kiedy już dojeżdżałem z rekordowym czasem do T2, telefonem wyrwała mnie Ewa, która chciała mnie zlokalizować. Trafiła w punkt, bo zacząłem zasypiać. Tymczasem to właśnie wtedy trzeba było zacząć się przebierać, żeby zdążyć wskoczyć do wody przed zamknięciem akwenu. A chciałem to zrobić, żeby zmoczyć piankę, a nie ładować się na start w suchej – to pomaga dostosować się ciału i ułatwia oddychanie w pierwszej fazie pływania. Inaczej płuca lubią się obkurczyć i oddech staje się płytki, jakby obronny. Takich rzeczy w triathlonie, o których nikt ci nie powie jest więcej. Jednak trzeba pamiętać, żeby wszystkie legendy, opowiastki, złote rady, brać przez sito – zawsze! Druga sprawa, że wiele rad sprawdza się, albo nie, indywidualnie. Dlatego zawsze trzeba wszystko wypróbowywać. Jeśli interesuje cię to, co piszę, daj znać w komentarzu. Może stworzę post pt. 10 rzeczy o starcie w tri, których nikt ci nie powie. Co prawda startów dużo nie mam na koncie, ale już wiem, o czym nikt mi nie powiedział, a co ułatwia życie w tych pierwszych.
Wracając do tematu. Kiedy już byłem mokry, pojawił się Kuba. Do ostatniej chwili nie chciał przebrać się w piankę. W końcu zapozowaliśmy do zdjęcia i poszliśmy na start. I znowu były ciary na plecach. Jakież to jest piękne w tri… Wszyscy rywale klaszczą sobie nawzajem, przybijają piątki. Wiedzą, że za chwilę będą się podtapiać, bić po głowach rękami, ale zanim wystrzeli armata są braćmi – jedną wielką rodziną. W końcu trąba zawyła, a my ruszyliśmy w toń. Po sygnale już nie oglądałem się na Kubę…
W zeszłym roku czekaliśmy aż przeleje się pierwsza fala typowych ścigantów. Kosztowało mnie to korek na pierwszej boi i trudną sytuację, z której nie bardzo wiedziałem jak wyjść. Stwierdziłem zatem, że tym razem rzucę się w pralkę i będę parł naprzód, tak jak będą pozwalali przeciwnicy. Poszło nieźle. Pomimo zebrania wielu uderzeń i kopnięć w głowę oraz ze dwóch przytopień, na korek trafiłem dopiero pod mostkiem, pod którym przepływa się w Ślesinie. Tam zrobiło się tłoczno. W drugiej części dużo kolegów miało problemy z nawigacją, przez co wydawało mi się, że zwolniłem. Musiałem ich przepuszczać, żeby sfrustrowani płynący w poprzek trasy dalej nie walili mnie w głowę. Minąłem ostatnią bojkę, sam trochę zboczyłem na prawo, ale wkrótce zlokalizowałem koniec pływania i jakoś wyszedłem z wody.

Czas? Zaskakujący! Oficjalnie wyszło więcej, ale na zegarku zobaczyłem w pierwszej chwili 18 minut. To o 2 minuty więcej niż się spodziewałem – na tyle dużo, żeby stwierdzić, że trafiłem z formą. Miałem swój dzień i wiedziałem, że będzie dobrze. Dobiegając pod górę do strefy zdjąłem górę pianki. Kiedy tam wpadłem widziałem, że rower Kuby stoi. Opanowałem oddech, przebrałem się, chwyciłem rower i pognałem w kierunku belki. Wskoczyłem na moją białą strzałę i popędziłem przed siebie. Czym prędzej zjadłem żela i popiłem izotonikiem, żeby na zakrętach już nie zawracać sobie tym głowy.
Trasa rowerowa w Ślesinie jest fajna. Nie ma tam dużo nierówności. W zeszłym roku wiatr był mniejszy. W tym, na jednym z odcinków po prostu zniechęcał do jazdy. Z drugiej strony, tam gdzie jest najwięcej podjazdów wiał w plecy – kilometr z największą średnią zaliczyłem właśnie w jego okolicach. Pędziłem ostro i tak jak przed rokiem wyprzedzałem kolejnych rywali. Pod koniec pierwszej pętli zobaczyłem Ewę z dziećmi, było super. Na drugiej wydawało mi się, że się uspokoiłem. Nie parłem już tak mocno, choć prędkość nie spadała. Było tak do momentu pod wiatr, gdzie dostrzegłem najpierw jedną klasyczną parówę – gościa, który jechał na kole kolegi. Potem minęły mnie dwa pociągi drafterów, co spowodowało, że wpadłem w furię…

Drafting to jazda na kole rywala, kolegi czy kogokolwiek. W zawodach z cyklu Garmin Iron Triathlon jest to surowo zabronione, tak samo jak podczas zawodów serii Ironman. Obowiązuje 7 metrów odstępu pomiędzy rowerami. Generalnie, w środowisku triathlonowym, każdy kto draftuje na zawodach w formule bez draftingu (są też zawody z draftingiem) jest nazywany PARÓWĄ. Żeby zobrazować jakie to zło, kiedy ktoś draftuje, ginie jeden mały, niewinny kotek. Drafting daje minus 1050 do karmy. Drafting to nieuczciwość, wykorzystywanie praw fizyki (zmniejszonego oporu powietrza) w celu pokonania trasy. My mówimy NIE draftingowi na zawodach bez draftingu. Ideą ludzi z żelaza jest pokonanie dystansu o własnych siłach. Dlatego jazda na kole, gdzie dużą część siły oporu przyjmuje zawodnik poprzedzający, jest zagrożona nie tylko karą czasową, ale pewnie i dyskwalifikacją – aż tak dokładnie nie wczytywałem się w regulamin, ale sądzę, że w skrajnych przypadkach tak jest. Dlatego kiedy wyprzedził mnie drugi pociąg tych miernot krzyknąłem: SAY KUR…. NO TO DRAFTING!!!!! I popędziłem na złamanie karku przed siebie. Wyprzedziłem dwa pociągi drafterów po kilkanaście osób. Nie poznawałem siebie. Nie wiedziałem, że jestem do tego zdolny. Darłem się: LEWA WOLNA PARÓWY! Wcześniej zresztą też indywidualnie do jednego takiego podjechałem i powiedziałem mu co o nim myślę wyprzedzając go. I tak napierdzielałem aż poczułem że zostali za mną. Cały czas utrzymywałem prędkość pod 40 km/h – przynajmniej rozprawiając się z tymi parówami. Kiedy pokonałem ostatni ostry zakręt o 180 stopni pod mostkiem rozluźniłem się. Położyłem się na chwilę na lemondce, skierowałem wzrok w dół i poczułem się jak w sklepie z farbami. Zobaczyłem jakby… do czarno-grantowego koloru „asfaltowego świtu” z prawej strony dolewał się odcień zieleni o nazwie „trawiaste posłanie”. Odbiłem, ale było za późno. Z prędkości około 32-35 km/h nagle jechałem na boku, aby po chwili raz się przeturlać i w trakcie tego turlania, pomimo kasku, zaryć czołem o asfalt. Dzięki Bogu przeżyłem, podniosłem się, wstałem, oceniłem szkody na ciele na małe, szkody na sprzęcie na spadnięty łańcuch, po czym założyłem go i nie widząc pomocy medycznej postanowiłem poszukać jej na rowerze. Zanim wstałem kilka przejeżdżających osób pytało, czy wszystko ok – generalnie dzięki chłopaki za troskę, fair play itd., ale jeśli byliście tymi samymi parówami co je wyprzedziłem chwilę wcześniej, karma was spotka, zobaczycie! Kiedy jechałem okularki zalała mi krew więc uznałem, że nie jest dobrze. Ściągnąłem je i wsadziłem do kieszeni.

Dojechałem do strefy zmian oddalonej może o 2 km od miejsca gdzie upadłem. Zapytałem sędziego o plaster, a ten wskazał na medyka w ambulansie. Podszedłem i poprosiłem o plaster, a sanitariusz wskoczył do karetki i zaczął przekopywać swoje przepastne torby. Tego się nie spodziewał… Jakiś facet do mnie podbiegł i chciał mi przytrzymać rower. Grzecznie wytłumaczyłem:
- Proszę Pana! Bardzo Panu dziękuję, ale proszę zostawić mój rower. Nie może mi pan pomagać. Regulamin tego zabrania, zostanę zdyskwalifikowany.
- Przepraszam, nie wiedziałem, odparł pan i zostawił mnie w spokoju.
Uff – pomyślałem. Ale facet z ambulansu ciągle nie wychodził, a czas leciał. Oczami wyobraźni widziałem jak Kuba mnie dogania, już dojeżdża do strefy, a ja potem muszę go gonić. Ale nic takiego nie następowało.

- Ale pan wie…
- Tak wiem – odparłem na słowa sanitariusza.
- Że to trzeba zszyć – dokończył.
- Obiecuję Panu, że za 50 minut zjawię się w tym miejscu, aby mógł pan to zrobić.
- Ale ja tego nie zrobię! Będzie pan musiał pojechać gdzieindziej.
- W takim razie obiecuję, że za 50 minut pojadę na szycie gdzieindziej. Proszę kleić.
- Hmm. Ale pan jest cały spocony, plaster nie będzie trzymał.
- Proszę zakleić dookoła głowy – poprosiłem. I dodałem: Szybko!
Sanitariusz wysłuchał prośby, za co z tego miejsca dziękuję.

Wchodząc do strefy zmian nie czułem się źle. Nie miałem zawrotów głowy. Krew nie zalewała mi oczu, choć wzrok ludzi na mnie patrzących był dość niepokojący. Mogłem ich obserwować, więc nic mi nie spuchło. Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiłem spróbować. Przebrałem się i pobiegłem przed siebie. Tempa nie miałem rewelacyjnego, ale czas przestał mieć dla mnie znaczenie. Nie wiedziałem, czy straciłem dużo, czy mało krwi, czy organizm przeżyje jakiś szok, czy nie, ale nic takiego nie następowało, więc biegłem zachowawczo. Patrząc na moje obrażenia później można było pomyśleć, że histeryzowałem, ale zakrwawione okularki, bidon, lemondka, rama i buty sugerowały jakiś tam wyciek. Przypomniałem sobie, że w takich sytuacjach organizm pompuje krew do wewnątrz organizmu i do nóg (odruchy obrony i ucieczki), więc rany nie będą krwawić. Od razu za strefą wypiłem wodę i potem trzymałem się tego punktu, żeby nie przeciążać żołądka, ale też wiedząc, że nie będę się przegrzewał. Może z raz sięgnąłem po nią na drugim z dwóch punktów.

Ewa, która mnie zobaczyła była w szoku. Wiedziałem, że tak będzie, więc tak jak mogłem najlepiej starałem się ją uspokajać. To była jedna najtrudniejszych rzeczy w tym wszystkim – przemówić do kobiety widzącej jej faceta zakrwawionego, że jest z nim wszystko w porządku. Na koniec pierwszej pętli wziąłem gumkę do liczenia pętli i biegłem dalej. Dalej wszystko było ok. Zbierałem owacje na stojąco. Ludzie bili mi brawo, robili mi zdjęcia, krzyczeli do mnie, że tak się kuje żelazo. W życiu nie miałem takiego dopingu. Musiałem wyglądać jak siedem nieszczęść. Mimo to wyprzedzałem wolniejszych i biegłem, choć może nie jak burza, w kierunku mety. Uśmiechałem się, machałem, odpowiadałem, że wszystko ok, że żelazo trzeba szlifować itd. Unikałem kurtyn wodnych żeby nie zacząć znowu krwawić i nie brałem gąbek. Choć może powinienem, to bym się obmył trochę z zaschniętej już krwi ;) Wkrótce zabrakło gumeczek. Na szczęście byłem przytomny, ogarniałem i sam liczyłem. Choć z każdym z prawie czterech kółek na biegu Ewa zdawała się wyglądać coraz lepiej, na ostatnim dalej wahałem się zakomunikować: Lecę na metę, przeproście Kubę, że nie poczekam. Idę do medyków na szycie. Zadzwonię!


Na ostatnim kilometrze ani nie przyspieszyłem, ani nie zwolniłem. Wpadłem na metę, wziąłem medal i podskoczyłem do góry. Poczułem wzrok wszystkich w strefie finishera skierowany na mnie. Zaraz zaczęły się pytania. Okazało się, że podobno ktoś miał gorzej, choć tego drugiego nie widziałem. Nie wiem, może nie miał tyle szczęścia i nie ukończył. Ja poszedłem do depozytu. Spotkałem tam Filipa Szołowskiego. Przywitał się, zapytał, czy wszystko w porządku. Dopóki ten gość organizuje Ślesin, wszystko musi być w porządku. Rok temu osobiście stał za linią mety i każdego zawodnika z osobna pytał, czy na pewno dobrze policzył okrążenia. Nie chciał żeby ktoś z zawodów wyjechał rozczarowany. W tym też był na miejscu i interesował się tym co z zawodnikami. Wysoka piątka za to!

W karetce obejrzał mnie lekarz. Polecił sanitariuszom opatrzenie mnie. Powiedział, żebym jak najszybciej udał się na szycie, że nie ma co czekać. Zadowolony oddaliłem się. Zaczepił mnie jeszcze jeden zawodnik i mówi, że widział jak się rozwaliłem. Przyjrzałem się uważnie jego megenta-żółtawemu, charakterystycznemu trisuitowi i mówię:
- Nooo, ja też cię widziałem. Nawet do ciebie krzyknąłem, że jesteś straszną parówą!
Na to interlokutor wbił wzrok w ziemię i zaczął robić się czerwony. Osoba płci przeciwnej, z którą siedział na ławce poszła za jego przykładem.
- Widziałem jak cały czas jechałeś na kole jednego gościa – dodałem. Bardzo mnie to zdenerwowało.
- No i trzeba się było tak nie denerwować - dodał z nerwowym uśmiechem
Olałem go i poszedłem dalej, ale miał rację. Trzeba się było nie denerwować. Z drugiej strony ciężko pogodzić się z tym, że walczysz od początku do końca, a ktoś inny ułatwia sobie zadanie. To są emocje, wielkie emocje…

Na metę dotarła już Ewa z Asią i dzieciakami. Kuby dalej nie było. Opowiedziałem o tym co się stało do kamery – pewnie będzie na filmie. Ustaliliśmy z Ewą jak będziemy się komunikować i mniej więcej co każde z nas ma robić. Heh… Niby oczywiste, ale takie rzeczy, choćby nie wiem jak niewygodny był to temat, trzeba jednak ustalać przed zawodami. Bo co by było, gdybym nie miał tyle szczęścia i nie mógł zająć się sobą sam… ? Poprosiłem, żeby z Kubą odebrała mój sprzęt ze strefy, a sam udałem się poszukać szpitala, którego jak się później okazało, w Ślesinie nie ma.

Odpaliłem Ubera, ale nie mogłem podać adresu docelowego, ponieważ nie mogłem zlokalizować szpitala. Nie widziałem też żadnej taksówki. Pani w budce z lodami skierowała mnie do oddalonej o 300-500 metrów Straży Pożarnej, gdzie ponoć zaopatrują takie rany. Wchodząc do remizy po raz pierwszy zamiast sensacji wzbudziłem rozbawienie ;) Mnie też ta sytuacja zaczęła już bawić, bo co miałem robić? Płakać? Cieszyłem się, że wyszedłem z wypadku z niewielkimi obrażeniami i ukończyłem zawody. Lekarz strażaków obejrzał mnie, ale stwierdził, że nie ma dogodnych warunków żeby mnie zszyć i odesłał do szpitala w Koninie. Zadzwoniłem do Ewy i udałem się do ośrodka w którym nocowaliśmy – jeszcze 100 metrów dalej. Okazało się, że Kuba właśnie wbiegał na metę. Ja załatwiłem zapasowy klucz do domku i poszedłem się wykąpać. Kiedy się umyłem i przebrałem wyglądałem dużo lepiej.

Nie minęła może minuta odkąd wyszedłem spod prysznica, a przez okno zobaczyłem jak wszyscy wchodzą do ośrodka. Kuba prowadził dwa rowery. Wyszedłem przed domek i od razu zacząłem oglądać sprzęt. Nie jest źle pomyślałem. Na pierwszy rzut oka ucierpiała owijka i siodełko. Wystarczy zmyć krew i będzie jak nowy. Wymianą owijki zajmę się po sezonie ;) Niestety tego samego nie można powiedzieć o kasku, który odszedł do krainy wiecznych przejażdżek i od teraz na zawsze będzie śmigał po najrówniejszym asfalcie w kosmosie. Solidne pęknięcie zdradzało siłę uderzenia. Uff, jak się cieszę, że miałem go na głowie. Służył mi kilkanaście lat, zjeździł wiele tras, a teraz przyszedł czas żeby się rozstać…


Otworzyłem Red Bulla, spakowałem bagaże. Zapytałem, Ewy, czy będzie bardzo zła jeśli to jednak ja poprowadzę, pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi i ruszyliśmy do Konina. Tak wylądowałem na izbie przyjęć. Widząc tłumek ludzi w kolejce do rejestracji i oznaczenia protestu SOR-ów trochę się przeraziłem, że Ewa z dzieciakami w samochodzie dostanie szału. Na szczęście po kilku minutach otworzono drugie okienko, do którego poproszono wszystkich z urazami, czyli mnie i panią, którą dzień wcześniej uderzyła w oko gałąź, ale pani myślała, że jej przejdzie, dlatego poczekała do dnia wolnego od pracy (były Zielone Świątki) żeby skorzystać z pomocy lekarskiej. Do lekarza wszedłem jako czwarty, czy piąty. Panią z okiem załatwili w 20 sekund – dostała skierowanie do okulisty. Mi jeszcze raz przemyli wszystkie otarcia, dokładnie umyli rozcięcie i pan doktor zalepił mi je specjalnym klejem. Obeszło się bez szycia – ufff…. Wysłali mnie jeszcze na roentgen głowy. Trochę czekałem na wyniki.
- Jak moje fotki doktorze? – zapytałem kiedy ponownie wszedłem do gabinetu.
- Całkiem nieźle wyszły – odpowiedział doktor pokazując mi moją czachę.
- Takich jeszcze nie miałem – powiedziałem.
- W sam raz na fejsa – odparł lekarz.
Niestety, nie wysłali na maila… To jednak dało mi do myślenia. Pierwszy raz byłem na izbie z powodu wypadku. Pierwszy raz byłem szyty, a raczej klejony. Ale też po raz kolejny nic sobie nie połamałem, czego nie udało mi się uniknąć, kiedy trenując nabawiłem się złamania zmęczeniowego. Pozostaje się cieszyć i trenować dalej. Teraz szybka regeneracja i 5i50 Warsaw. Będzie OZD! W każdym razie bardzo bym chciał.

Reszta tej opowieści to już opóźniony tylko, ale na szczęście bezpieczny powrót do domu. Czas wyleczy rany, a z tego doświadczenia płynie prosty wniosek – trzeba bardziej uważać. Nowy kask już kupiony. Jeśli jeszcze nie dziś, to jutro zabieram się za trening. W niedzielę kolejny start, organizm nie może pomyśleć, że jest na wakacjach.

Są jeszcze dziesiątki wątków, które chciałbym poruszyć, ale ile można pisać, rozwijać jakąś myśl i tak dalej. Poza tym jeśli tu dotarłeś czytelniku, to chyba jesteś jakimś długodystansowcem, naprawdę. Gratuluję i dziękuję. Do następnego.

Aha, wynik… Wynik? 9 minut lepszy niż rok temu. Gdyby nie szlif pewnie byłoby jeszcze lepiej. Ale czas nie liczy się dla mnie tak bardzo jak garść prostych faktów:
- nie byłem parówą i na wynik zapracowałem tylko i wyłącznie własnymi siłami
- dotarłem na metę w okolicach połowy stawki, czyli zgodnie z zamierzonym celem sportowym
- wygrałem zakład
- ukończyłem, pomimo przeciwności i ponownie w ¼ zostałem ajronmanem ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz