Wszyscy już chyba wiedzą jak rozstrzygnął się zakład o #tritort. Wygrałem z taką przewagą, że jakbym chciał czekać na Kubę na mecie, zapuściłbym tam korzenie. Oczywiście wielkie gratulacje, bo starał się ile mógł. Na pływaniu i rowerze walczył jak lew, co pewnie odbiło się na jego biegu. Ale na podsumowanie zakładu przyjdzie jeszcze czas. Chciałbym opowiedzieć Wam, jak z mojej perspektywy wyglądał Garmin Iron Triathlon w Ślesinie w 2017 roku.
W zeszłym roku zadebiutowałem w tri. Stało się to właśnie w tej
niewielkiej miejscowości nieopodal Konina, za namową triathlonowego wyjadacza Kuby,
któremu wtedy włożyłem kilkanaście minut. To sprawiło, że wyzwał mnie na
pojedynek i w tym roku musiałem udowodnić, że stać mnie na więcej niż w
zeszłym. Co więcej, bardzo się tym startem stresowałem. Tak naprawdę nie
wiedziałem na co go stać. Wiedziałem tylko, że jestem w super formie i jeśli petarda
w nodze odpali, jeśli wszystkie moje założenia startowe, ale i poczynione w przygotowaniach
sprawdzą się, to na pewno nie oddam skóry łatwo. Scenariuszy było wiele,
ostatecznie sprawdził się ten najbardziej oczywisty, przepowiadany nie tylko
przez tych, którzy na mnie liczyli, ale i przez samego Kubę. Jakie były tego
przyczyny innym razem. Tymczasem do rzeczy.
Ostatni tydzień upłynął mi bardzo nerwowo. Koło poniedziałku
dopadło mnie jakieś zapalenie gardła. Miałem powiększone migdałki, problemy z
przełykaniem itp. We wtorek, albo w środę trafiłem do super lekarki, która wczuła
się w moją sytuację i przepisała mi uderzeniowe dawki… witaminy C oraz lek na
odporność i przeciwwirusowy. Mój stan poprawiał się, aby w niedzielę po chorobie
gardła nie było ani śladu.
W Ślesinie byliśmy od piątku wieczór. Narzuciłem sobie
przedstartowy reżim. Ładowałem węgle, ale rozsądnie. Zrezygnowałem z alko,
nawet nie wypiłem zdrowia Asi (żony Kuby), która obchodziła urodziny, co
niniejszym w tej chwili nadrabiam. Zdrówko! Ogólnie, te ostatnie dni były dla
mnie zwieńczeniem, wisienką na torcie, ostatnim pociągnięciem pędzla w
malarskim dziele jakim był założony przeze mnie plan pracy i przygotowań do
tego startu. Puenta 16 tygodni wzmożonego wysiłku okupionego ciągłym
planowaniem, znikaniem z domu na treningi i częstym wstawaniem o świcie
(czasami jeszcze nawet przed dziećmi ;) ).
W dniu startu wstałem dość wcześnie, bo Idka rozrabiała. Choć stresowałem się bardzo, poprzedniej nocy sam nie miałem problemów ze spaniem – przeciwnie do zeszłego roku. Mimo to, rano czułem się jeszcze niepewny. Było tak aż do startu, a nawet do wyjścia z wody. Kuba odgrażał się że zaprowadzi rower do strefy wcześnie a potem będzie się wylegiwał. Ostatecznie poszliśmy odstawić sprzęt do strefy jednocześnie. Ja zostałem na biegach dzieci, a on wrócił do domku. Olek z Zosią zaliczyli dobry bieg – oboje byli zadowoleni i to się liczy, a to, że potem się bili… No cóż. Kto się czubi, ten się lubi :) Sam też pozwoliłem sobie na pół godziny nieróbstwa. Położyłem się pod drzewem i rozmarzyłem się. Wizualizowałem start. Z mojej wizualizacji, kiedy już dojeżdżałem z rekordowym czasem do T2, telefonem wyrwała mnie Ewa, która chciała mnie zlokalizować. Trafiła w punkt, bo zacząłem zasypiać. Tymczasem to właśnie wtedy trzeba było zacząć się przebierać, żeby zdążyć wskoczyć do wody przed zamknięciem akwenu. A chciałem to zrobić, żeby zmoczyć piankę, a nie ładować się na start w suchej – to pomaga dostosować się ciału i ułatwia oddychanie w pierwszej fazie pływania. Inaczej płuca lubią się obkurczyć i oddech staje się płytki, jakby obronny. Takich rzeczy w triathlonie, o których nikt ci nie powie jest więcej. Jednak trzeba pamiętać, żeby wszystkie legendy, opowiastki, złote rady, brać przez sito – zawsze! Druga sprawa, że wiele rad sprawdza się, albo nie, indywidualnie. Dlatego zawsze trzeba wszystko wypróbowywać. Jeśli interesuje cię to, co piszę, daj znać w komentarzu. Może stworzę post pt. 10 rzeczy o starcie w tri, których nikt ci nie powie. Co prawda startów dużo nie mam na koncie, ale już wiem, o czym nikt mi nie powiedział, a co ułatwia życie w tych pierwszych.
Wracając do tematu. Kiedy już byłem mokry, pojawił się Kuba. Do ostatniej chwili nie chciał przebrać się w piankę. W końcu zapozowaliśmy do zdjęcia i poszliśmy na start. I znowu były ciary na plecach. Jakież to jest piękne w tri… Wszyscy rywale klaszczą sobie nawzajem, przybijają piątki. Wiedzą, że za chwilę będą się podtapiać, bić po głowach rękami, ale zanim wystrzeli armata są braćmi – jedną wielką rodziną. W końcu trąba zawyła, a my ruszyliśmy w toń. Po sygnale już nie oglądałem się na Kubę…
W zeszłym roku czekaliśmy aż przeleje się pierwsza fala
typowych ścigantów. Kosztowało mnie to korek na pierwszej boi i trudną
sytuację, z której nie bardzo wiedziałem jak wyjść. Stwierdziłem zatem, że tym
razem rzucę się w pralkę i będę parł naprzód, tak jak będą pozwalali
przeciwnicy. Poszło nieźle. Pomimo zebrania wielu uderzeń i kopnięć w głowę
oraz ze dwóch przytopień, na korek trafiłem dopiero pod mostkiem, pod którym
przepływa się w Ślesinie. Tam zrobiło się tłoczno. W drugiej części dużo kolegów
miało problemy z nawigacją, przez co wydawało mi się, że zwolniłem. Musiałem
ich przepuszczać, żeby sfrustrowani płynący w poprzek trasy dalej nie walili
mnie w głowę. Minąłem ostatnią bojkę, sam trochę zboczyłem na prawo, ale wkrótce
zlokalizowałem koniec pływania i jakoś wyszedłem z wody.HaiBike za BTwinem to mój |
W dniu startu wstałem dość wcześnie, bo Idka rozrabiała. Choć stresowałem się bardzo, poprzedniej nocy sam nie miałem problemów ze spaniem – przeciwnie do zeszłego roku. Mimo to, rano czułem się jeszcze niepewny. Było tak aż do startu, a nawet do wyjścia z wody. Kuba odgrażał się że zaprowadzi rower do strefy wcześnie a potem będzie się wylegiwał. Ostatecznie poszliśmy odstawić sprzęt do strefy jednocześnie. Ja zostałem na biegach dzieci, a on wrócił do domku. Olek z Zosią zaliczyli dobry bieg – oboje byli zadowoleni i to się liczy, a to, że potem się bili… No cóż. Kto się czubi, ten się lubi :) Sam też pozwoliłem sobie na pół godziny nieróbstwa. Położyłem się pod drzewem i rozmarzyłem się. Wizualizowałem start. Z mojej wizualizacji, kiedy już dojeżdżałem z rekordowym czasem do T2, telefonem wyrwała mnie Ewa, która chciała mnie zlokalizować. Trafiła w punkt, bo zacząłem zasypiać. Tymczasem to właśnie wtedy trzeba było zacząć się przebierać, żeby zdążyć wskoczyć do wody przed zamknięciem akwenu. A chciałem to zrobić, żeby zmoczyć piankę, a nie ładować się na start w suchej – to pomaga dostosować się ciału i ułatwia oddychanie w pierwszej fazie pływania. Inaczej płuca lubią się obkurczyć i oddech staje się płytki, jakby obronny. Takich rzeczy w triathlonie, o których nikt ci nie powie jest więcej. Jednak trzeba pamiętać, żeby wszystkie legendy, opowiastki, złote rady, brać przez sito – zawsze! Druga sprawa, że wiele rad sprawdza się, albo nie, indywidualnie. Dlatego zawsze trzeba wszystko wypróbowywać. Jeśli interesuje cię to, co piszę, daj znać w komentarzu. Może stworzę post pt. 10 rzeczy o starcie w tri, których nikt ci nie powie. Co prawda startów dużo nie mam na koncie, ale już wiem, o czym nikt mi nie powiedział, a co ułatwia życie w tych pierwszych.
Wracając do tematu. Kiedy już byłem mokry, pojawił się Kuba. Do ostatniej chwili nie chciał przebrać się w piankę. W końcu zapozowaliśmy do zdjęcia i poszliśmy na start. I znowu były ciary na plecach. Jakież to jest piękne w tri… Wszyscy rywale klaszczą sobie nawzajem, przybijają piątki. Wiedzą, że za chwilę będą się podtapiać, bić po głowach rękami, ale zanim wystrzeli armata są braćmi – jedną wielką rodziną. W końcu trąba zawyła, a my ruszyliśmy w toń. Po sygnale już nie oglądałem się na Kubę…
Czas? Zaskakujący! Oficjalnie wyszło więcej, ale na zegarku
zobaczyłem w pierwszej chwili 18 minut. To o 2 minuty więcej niż się
spodziewałem – na tyle dużo, żeby stwierdzić, że trafiłem z formą. Miałem swój
dzień i wiedziałem, że będzie dobrze. Dobiegając pod górę do strefy zdjąłem
górę pianki. Kiedy tam wpadłem widziałem, że rower Kuby stoi. Opanowałem oddech,
przebrałem się, chwyciłem rower i pognałem w kierunku belki. Wskoczyłem na moją
białą strzałę i popędziłem przed siebie. Czym prędzej zjadłem żela i popiłem
izotonikiem, żeby na zakrętach już nie zawracać sobie tym głowy.
Trasa rowerowa w Ślesinie jest fajna. Nie ma tam dużo
nierówności. W zeszłym roku wiatr był mniejszy. W tym, na jednym z odcinków po
prostu zniechęcał do jazdy. Z drugiej strony, tam gdzie jest najwięcej
podjazdów wiał w plecy – kilometr z największą średnią zaliczyłem właśnie w
jego okolicach. Pędziłem ostro i tak jak przed rokiem wyprzedzałem kolejnych
rywali. Pod koniec pierwszej pętli zobaczyłem Ewę z dziećmi, było super. Na drugiej
wydawało mi się, że się uspokoiłem. Nie parłem już tak mocno, choć prędkość nie
spadała. Było tak do momentu pod wiatr, gdzie dostrzegłem najpierw jedną
klasyczną parówę – gościa, który jechał na kole kolegi. Potem minęły mnie dwa
pociągi drafterów, co spowodowało, że wpadłem w furię…
Drafting to jazda na kole rywala, kolegi czy kogokolwiek. W
zawodach z cyklu Garmin Iron Triathlon jest to surowo zabronione, tak samo jak
podczas zawodów serii Ironman. Obowiązuje 7 metrów odstępu pomiędzy rowerami. Generalnie,
w środowisku triathlonowym, każdy kto draftuje na zawodach w formule bez
draftingu (są też zawody z draftingiem) jest nazywany PARÓWĄ. Żeby zobrazować
jakie to zło, kiedy ktoś draftuje, ginie jeden mały, niewinny kotek. Drafting
daje minus 1050 do karmy. Drafting to nieuczciwość, wykorzystywanie praw fizyki
(zmniejszonego oporu powietrza) w celu pokonania trasy. My mówimy NIE
draftingowi na zawodach bez draftingu. Ideą ludzi z żelaza jest pokonanie
dystansu o własnych siłach. Dlatego jazda na kole, gdzie dużą część siły oporu
przyjmuje zawodnik poprzedzający, jest zagrożona nie tylko karą czasową, ale
pewnie i dyskwalifikacją – aż tak dokładnie nie wczytywałem się w regulamin,
ale sądzę, że w skrajnych przypadkach tak jest. Dlatego kiedy wyprzedził mnie
drugi pociąg tych miernot krzyknąłem: SAY KUR…. NO TO DRAFTING!!!!! I
popędziłem na złamanie karku przed siebie. Wyprzedziłem dwa pociągi drafterów
po kilkanaście osób. Nie poznawałem siebie. Nie wiedziałem, że jestem do tego
zdolny. Darłem się: LEWA WOLNA PARÓWY! Wcześniej zresztą też indywidualnie do
jednego takiego podjechałem i powiedziałem mu co o nim myślę wyprzedzając go. I
tak napierdzielałem aż poczułem że zostali za mną. Cały czas utrzymywałem
prędkość pod 40 km/h – przynajmniej rozprawiając się z tymi parówami. Kiedy
pokonałem ostatni ostry zakręt o 180 stopni pod mostkiem rozluźniłem się.
Położyłem się na chwilę na lemondce, skierowałem wzrok w dół i poczułem się jak
w sklepie z farbami. Zobaczyłem jakby… do czarno-grantowego koloru „asfaltowego
świtu” z prawej strony dolewał się odcień zieleni o nazwie „trawiaste posłanie”.
Odbiłem, ale było za późno. Z prędkości około 32-35 km/h nagle jechałem na
boku, aby po chwili raz się przeturlać i w trakcie tego turlania, pomimo kasku,
zaryć czołem o asfalt. Dzięki Bogu przeżyłem, podniosłem się, wstałem, oceniłem
szkody na ciele na małe, szkody na sprzęcie na spadnięty łańcuch, po czym
założyłem go i nie widząc pomocy medycznej postanowiłem poszukać jej na
rowerze. Zanim wstałem kilka przejeżdżających osób pytało, czy wszystko ok – generalnie
dzięki chłopaki za troskę, fair play itd., ale jeśli byliście tymi samymi parówami
co je wyprzedziłem chwilę wcześniej, karma was spotka, zobaczycie! Kiedy
jechałem okularki zalała mi krew więc uznałem, że nie jest dobrze. Ściągnąłem
je i wsadziłem do kieszeni.
Dojechałem do strefy zmian oddalonej może o 2 km od miejsca
gdzie upadłem. Zapytałem sędziego o plaster, a ten wskazał na medyka w
ambulansie. Podszedłem i poprosiłem o plaster, a sanitariusz wskoczył do
karetki i zaczął przekopywać swoje przepastne torby. Tego się nie spodziewał…
Jakiś facet do mnie podbiegł i chciał mi przytrzymać rower. Grzecznie
wytłumaczyłem:
- Proszę Pana! Bardzo Panu dziękuję, ale proszę zostawić mój rower. Nie może mi pan pomagać. Regulamin tego zabrania, zostanę zdyskwalifikowany.
- Przepraszam, nie wiedziałem, odparł pan i zostawił mnie w spokoju.
Uff – pomyślałem. Ale facet z ambulansu ciągle nie wychodził, a czas leciał. Oczami wyobraźni widziałem jak Kuba mnie dogania, już dojeżdża do strefy, a ja potem muszę go gonić. Ale nic takiego nie następowało.
- Proszę Pana! Bardzo Panu dziękuję, ale proszę zostawić mój rower. Nie może mi pan pomagać. Regulamin tego zabrania, zostanę zdyskwalifikowany.
- Przepraszam, nie wiedziałem, odparł pan i zostawił mnie w spokoju.
Uff – pomyślałem. Ale facet z ambulansu ciągle nie wychodził, a czas leciał. Oczami wyobraźni widziałem jak Kuba mnie dogania, już dojeżdża do strefy, a ja potem muszę go gonić. Ale nic takiego nie następowało.
- Ale pan wie…
- Tak wiem – odparłem na słowa sanitariusza.
- Że to trzeba zszyć – dokończył.
- Obiecuję Panu, że za 50 minut zjawię się w tym miejscu, aby mógł pan to zrobić.
- Ale ja tego nie zrobię! Będzie pan musiał pojechać gdzieindziej.
- W takim razie obiecuję, że za 50 minut pojadę na szycie gdzieindziej. Proszę kleić.
- Hmm. Ale pan jest cały spocony, plaster nie będzie trzymał.
- Proszę zakleić dookoła głowy – poprosiłem. I dodałem: Szybko!
Sanitariusz wysłuchał prośby, za co z tego miejsca dziękuję.
- Tak wiem – odparłem na słowa sanitariusza.
- Że to trzeba zszyć – dokończył.
- Obiecuję Panu, że za 50 minut zjawię się w tym miejscu, aby mógł pan to zrobić.
- Ale ja tego nie zrobię! Będzie pan musiał pojechać gdzieindziej.
- W takim razie obiecuję, że za 50 minut pojadę na szycie gdzieindziej. Proszę kleić.
- Hmm. Ale pan jest cały spocony, plaster nie będzie trzymał.
- Proszę zakleić dookoła głowy – poprosiłem. I dodałem: Szybko!
Sanitariusz wysłuchał prośby, za co z tego miejsca dziękuję.
Wchodząc do strefy zmian nie czułem się źle. Nie miałem
zawrotów głowy. Krew nie zalewała mi oczu, choć wzrok ludzi na mnie patrzących
był dość niepokojący. Mogłem ich obserwować, więc nic mi nie spuchło. Biorąc to
wszystko pod uwagę postanowiłem spróbować. Przebrałem się i pobiegłem przed
siebie. Tempa nie miałem rewelacyjnego, ale czas przestał mieć dla mnie
znaczenie. Nie wiedziałem, czy straciłem dużo, czy mało krwi, czy organizm
przeżyje jakiś szok, czy nie, ale nic takiego nie następowało, więc biegłem
zachowawczo. Patrząc na moje obrażenia później można było pomyśleć, że
histeryzowałem, ale zakrwawione okularki, bidon, lemondka, rama i buty sugerowały
jakiś tam wyciek. Przypomniałem sobie, że w takich sytuacjach organizm pompuje
krew do wewnątrz organizmu i do nóg (odruchy obrony i ucieczki), więc rany nie
będą krwawić. Od razu za strefą wypiłem wodę i potem trzymałem się tego punktu,
żeby nie przeciążać żołądka, ale też wiedząc, że nie będę się przegrzewał. Może
z raz sięgnąłem po nią na drugim z dwóch punktów.
Ewa, która mnie zobaczyła była w szoku. Wiedziałem, że tak
będzie, więc tak jak mogłem najlepiej starałem się ją uspokajać. To była jedna najtrudniejszych
rzeczy w tym wszystkim – przemówić do kobiety widzącej jej faceta zakrwawionego,
że jest z nim wszystko w porządku. Na koniec pierwszej pętli wziąłem gumkę do
liczenia pętli i biegłem dalej. Dalej wszystko było ok. Zbierałem owacje na
stojąco. Ludzie bili mi brawo, robili mi zdjęcia, krzyczeli do mnie, że tak się
kuje żelazo. W życiu nie miałem takiego dopingu. Musiałem wyglądać jak siedem
nieszczęść. Mimo to wyprzedzałem wolniejszych i biegłem, choć może nie jak
burza, w kierunku mety. Uśmiechałem się, machałem, odpowiadałem, że wszystko ok,
że żelazo trzeba szlifować itd. Unikałem kurtyn wodnych żeby nie zacząć znowu
krwawić i nie brałem gąbek. Choć może powinienem, to bym się obmył trochę z zaschniętej
już krwi ;) Wkrótce zabrakło gumeczek. Na szczęście byłem przytomny, ogarniałem
i sam liczyłem. Choć z każdym z prawie czterech kółek na biegu Ewa zdawała się
wyglądać coraz lepiej, na ostatnim dalej wahałem się zakomunikować: Lecę na
metę, przeproście Kubę, że nie poczekam. Idę do medyków na szycie. Zadzwonię!
Na ostatnim kilometrze ani nie przyspieszyłem, ani nie
zwolniłem. Wpadłem na metę, wziąłem medal i podskoczyłem do góry. Poczułem
wzrok wszystkich w strefie finishera skierowany na mnie. Zaraz zaczęły się
pytania. Okazało się, że podobno ktoś miał gorzej, choć tego drugiego nie
widziałem. Nie wiem, może nie miał tyle szczęścia i nie ukończył. Ja poszedłem
do depozytu. Spotkałem tam Filipa Szołowskiego. Przywitał się, zapytał, czy
wszystko w porządku. Dopóki ten gość organizuje Ślesin, wszystko musi być w
porządku. Rok temu osobiście stał za linią mety i każdego zawodnika z osobna
pytał, czy na pewno dobrze policzył okrążenia. Nie chciał żeby ktoś z zawodów
wyjechał rozczarowany. W tym też był na miejscu i interesował się tym co z zawodnikami.
Wysoka piątka za to!
W karetce obejrzał mnie lekarz. Polecił sanitariuszom
opatrzenie mnie. Powiedział, żebym jak najszybciej udał się na szycie, że nie
ma co czekać. Zadowolony oddaliłem się. Zaczepił mnie jeszcze jeden zawodnik i
mówi, że widział jak się rozwaliłem. Przyjrzałem się uważnie jego
megenta-żółtawemu, charakterystycznemu trisuitowi i mówię:
- Nooo, ja też cię widziałem. Nawet do ciebie krzyknąłem, że jesteś straszną parówą!
Na to interlokutor wbił wzrok w ziemię i zaczął robić się czerwony. Osoba płci przeciwnej, z którą siedział na ławce poszła za jego przykładem.
- Widziałem jak cały czas jechałeś na kole jednego gościa – dodałem. Bardzo mnie to zdenerwowało.
- No i trzeba się było tak nie denerwować - dodał z nerwowym uśmiechem
Olałem go i poszedłem dalej, ale miał rację. Trzeba się było nie denerwować. Z drugiej strony ciężko pogodzić się z tym, że walczysz od początku do końca, a ktoś inny ułatwia sobie zadanie. To są emocje, wielkie emocje…
- Nooo, ja też cię widziałem. Nawet do ciebie krzyknąłem, że jesteś straszną parówą!
Na to interlokutor wbił wzrok w ziemię i zaczął robić się czerwony. Osoba płci przeciwnej, z którą siedział na ławce poszła za jego przykładem.
- Widziałem jak cały czas jechałeś na kole jednego gościa – dodałem. Bardzo mnie to zdenerwowało.
- No i trzeba się było tak nie denerwować - dodał z nerwowym uśmiechem
Olałem go i poszedłem dalej, ale miał rację. Trzeba się było nie denerwować. Z drugiej strony ciężko pogodzić się z tym, że walczysz od początku do końca, a ktoś inny ułatwia sobie zadanie. To są emocje, wielkie emocje…
Na metę dotarła już Ewa z Asią i dzieciakami. Kuby dalej nie
było. Opowiedziałem o tym co się stało do kamery – pewnie będzie na filmie.
Ustaliliśmy z Ewą jak będziemy się komunikować i mniej więcej co każde z nas ma
robić. Heh… Niby oczywiste, ale takie rzeczy, choćby nie wiem jak niewygodny
był to temat, trzeba jednak ustalać przed zawodami. Bo co by było, gdybym nie
miał tyle szczęścia i nie mógł zająć się sobą sam… ? Poprosiłem, żeby z Kubą
odebrała mój sprzęt ze strefy, a sam udałem się poszukać szpitala, którego jak
się później okazało, w Ślesinie nie ma.
Odpaliłem Ubera, ale nie mogłem podać adresu docelowego,
ponieważ nie mogłem zlokalizować szpitala. Nie widziałem też żadnej taksówki. Pani
w budce z lodami skierowała mnie do oddalonej o 300-500 metrów Straży Pożarnej,
gdzie ponoć zaopatrują takie rany. Wchodząc do remizy po raz pierwszy zamiast
sensacji wzbudziłem rozbawienie ;) Mnie też ta sytuacja zaczęła już bawić, bo
co miałem robić? Płakać? Cieszyłem się, że wyszedłem z wypadku z niewielkimi
obrażeniami i ukończyłem zawody. Lekarz strażaków obejrzał mnie, ale
stwierdził, że nie ma dogodnych warunków żeby mnie zszyć i odesłał do szpitala
w Koninie. Zadzwoniłem do Ewy i udałem się do ośrodka w którym nocowaliśmy –
jeszcze 100 metrów dalej. Okazało się, że Kuba właśnie wbiegał na metę. Ja
załatwiłem zapasowy klucz do domku i poszedłem się wykąpać. Kiedy się umyłem i przebrałem
wyglądałem dużo lepiej.
Nie minęła może minuta odkąd wyszedłem spod prysznica, a
przez okno zobaczyłem jak wszyscy wchodzą do ośrodka. Kuba prowadził dwa
rowery. Wyszedłem przed domek i od razu zacząłem oglądać sprzęt. Nie jest źle
pomyślałem. Na pierwszy rzut oka ucierpiała owijka i siodełko. Wystarczy zmyć
krew i będzie jak nowy. Wymianą owijki zajmę się po sezonie ;) Niestety tego
samego nie można powiedzieć o kasku, który odszedł do krainy wiecznych
przejażdżek i od teraz na zawsze będzie śmigał po najrówniejszym asfalcie w
kosmosie. Solidne pęknięcie zdradzało siłę uderzenia. Uff, jak się cieszę, że
miałem go na głowie. Służył mi kilkanaście lat, zjeździł wiele tras, a teraz
przyszedł czas żeby się rozstać…
Otworzyłem Red Bulla, spakowałem bagaże. Zapytałem, Ewy, czy
będzie bardzo zła jeśli to jednak ja poprowadzę, pożegnaliśmy się z naszymi
przyjaciółmi i ruszyliśmy do Konina. Tak wylądowałem na izbie przyjęć. Widząc
tłumek ludzi w kolejce do rejestracji i oznaczenia protestu SOR-ów trochę się
przeraziłem, że Ewa z dzieciakami w samochodzie dostanie szału. Na szczęście po
kilku minutach otworzono drugie okienko, do którego poproszono wszystkich z
urazami, czyli mnie i panią, którą dzień wcześniej uderzyła w oko gałąź, ale pani
myślała, że jej przejdzie, dlatego poczekała do dnia wolnego od pracy (były
Zielone Świątki) żeby skorzystać z pomocy lekarskiej. Do lekarza wszedłem jako
czwarty, czy piąty. Panią z okiem załatwili w 20 sekund – dostała skierowanie
do okulisty. Mi jeszcze raz przemyli wszystkie otarcia, dokładnie umyli
rozcięcie i pan doktor zalepił mi je specjalnym klejem. Obeszło się bez szycia –
ufff…. Wysłali mnie jeszcze na roentgen głowy. Trochę czekałem na wyniki.
- Jak moje fotki doktorze? – zapytałem kiedy ponownie wszedłem do gabinetu.
- Całkiem nieźle wyszły – odpowiedział doktor pokazując mi moją czachę.
- Takich jeszcze nie miałem – powiedziałem.
- W sam raz na fejsa – odparł lekarz.
Niestety, nie wysłali na maila… To jednak dało mi do myślenia. Pierwszy raz byłem na izbie z powodu wypadku. Pierwszy raz byłem szyty, a raczej klejony. Ale też po raz kolejny nic sobie nie połamałem, czego nie udało mi się uniknąć, kiedy trenując nabawiłem się złamania zmęczeniowego. Pozostaje się cieszyć i trenować dalej. Teraz szybka regeneracja i 5i50 Warsaw. Będzie OZD! W każdym razie bardzo bym chciał.
- Jak moje fotki doktorze? – zapytałem kiedy ponownie wszedłem do gabinetu.
- Całkiem nieźle wyszły – odpowiedział doktor pokazując mi moją czachę.
- Takich jeszcze nie miałem – powiedziałem.
- W sam raz na fejsa – odparł lekarz.
Niestety, nie wysłali na maila… To jednak dało mi do myślenia. Pierwszy raz byłem na izbie z powodu wypadku. Pierwszy raz byłem szyty, a raczej klejony. Ale też po raz kolejny nic sobie nie połamałem, czego nie udało mi się uniknąć, kiedy trenując nabawiłem się złamania zmęczeniowego. Pozostaje się cieszyć i trenować dalej. Teraz szybka regeneracja i 5i50 Warsaw. Będzie OZD! W każdym razie bardzo bym chciał.
Reszta tej opowieści to już opóźniony tylko, ale na
szczęście bezpieczny powrót do domu. Czas wyleczy rany, a z tego doświadczenia
płynie prosty wniosek – trzeba bardziej uważać. Nowy kask już kupiony. Jeśli
jeszcze nie dziś, to jutro zabieram się za trening. W niedzielę kolejny start,
organizm nie może pomyśleć, że jest na wakacjach.
Są jeszcze dziesiątki wątków, które chciałbym poruszyć, ale
ile można pisać, rozwijać jakąś myśl i tak dalej. Poza tym jeśli tu dotarłeś
czytelniku, to chyba jesteś jakimś długodystansowcem, naprawdę. Gratuluję i
dziękuję. Do następnego.
Aha, wynik… Wynik? 9 minut lepszy niż rok temu. Gdyby nie szlif
pewnie byłoby jeszcze lepiej. Ale czas nie liczy się dla mnie tak bardzo jak
garść prostych faktów:
- nie byłem parówą i na wynik zapracowałem tylko i wyłącznie własnymi siłami
- dotarłem na metę w okolicach połowy stawki, czyli zgodnie z zamierzonym celem sportowym
- wygrałem zakład
- ukończyłem, pomimo przeciwności i ponownie w ¼ zostałem ajronmanem ;)
- nie byłem parówą i na wynik zapracowałem tylko i wyłącznie własnymi siłami
- dotarłem na metę w okolicach połowy stawki, czyli zgodnie z zamierzonym celem sportowym
- wygrałem zakład
- ukończyłem, pomimo przeciwności i ponownie w ¼ zostałem ajronmanem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz