wtorek, 13 czerwca 2017

Debiut na „olimpijce” – Enea 5i50 Warsaw 2017


Mój czwarty triathlonowy start to jednocześnie druga impreza spod znaku M z kropką, w której wziąłem udział. Jak przystało na wybitną markę, zawody zorganizowane zostały niemal perfekcyjnie, choć wcale nie były łatwe w przygotowaniu się do nich.

Jak na większość tegorocznych startów, na 5i50 zapisałem się pierwszego dnia rejestracji, stąd mój niski numer startowy – 62. Startem „A” był Ślesin. Tutaj chciałem się sprawdzić na ciut dłuższym dystansie (w olimpijce pływanie jest o ponad połowę dłuższe niż w ćwiartce). Zależało mi też na starcie w domu, tak żeby rodzina i znajomi mogli mi kibicować, no i żeby moja mama mogła zobaczyć na czym polega triathlon. Ostatecznie mama wyjechała bo dostała zaproszenie na komunię. Ale na trasie biegowej byli Ewa z dziećmi i Kuba, dzięki czemu pokonując ostatnie kilometry czułem się bardzo dobrze.

Lecząc rany po szlifie w Ślesinie, starając się zregenerować na przestrzeni tygodnia, zapomniałem o tym, że to ma być lekki start dla funu. Tak się na tym skupiłem, że myślałem tylko o tym, żeby odzyskać 100% mocy ze Ślesina. Ale do samego startu nie wiedziałem jak będzie. Przez tydzień oszczędzałem się – zrobiłem trzy treningi, w tym regeneracyjne rozbieganie i dwie jednostki na progu, rower i bieg. Ciekawa sprawa: ostatnie dwa i pół tygodnia w ramach ładowania węgli jechałem na mega słodkim cieście drożdżowym z rabarbarem i truskawkami, które sam piekę. I wiecie co? Schudłem jeszcze kilogram. I to ostrożnie licząc :)

Na zawodach IM rower zostawia się w strefie dzień wcześniej. W sobotę byłem sam z dziećmi, a Ewa pracowała. Robota jej się przeciągnęła i musiałem kombinować pomoc. Na szczęście szwagier mógł przejąć dzieciaki, a ja pognałem z rowerem i toną sprzętu w plecaku na expo. Jeszcze raz dzięki Piotrek! Odebrałem pakiet oraz taki niby plecak z jedną szelką. W zeszłym roku dawali świetny, obszerny, prawdziwy bo z dwoma szelkami, plecak triathlonowy :( Ale ja miałem niefart. A może to reguła w tri, że jak impreza debiutuje to pakiet jest wypasiony, a jak jest druga edycja to dają cokolwiek? Tak samo było z Gdynią. W pierwszym roku świetna torba, a w następnym coś mniejszego. No ale jak w komentarzach pod wydarzeniem napisałem, że to lipa, to mnie ktoś zjechał, że przecież w Barcelonie dawali takie same. No cóż, jak takie były w Barcelonie, to nie pogadasz ;) Może ja za dużo wymagam za 100 euro wpisowego w kraju, gdzie na takim dystansie płaci się normalnie ze 40 euro? Taki roszczeniowy zawsze jestem i nic mi nie pasuje. Ja nie wiem, nie wiem, skąd mi się to bierze… Kiedy przyszło mi do głowy, żeby zrobić konkurs i wydać to „coś”, pomyślałem, że to się nawet za bardzo na nagrodę nie nadaję, bo to taki „przydaś”, który potem zalega w szafie z toną innych rzeczy z pakietów. Jak ktoś chce, niech się zgłosi, po prostu oddam. Mi się nie przyda.

Zapakowałem worek na bieg i zawiesiłem na wieszaku w T2, a potem bezrefleksyjnie udałem się na autobus. Rano uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd i nie sprawdziłem gdzie po etapie kolarskim odstawić rower. Myślałem, że odstawia się je gdziekolwiek. Jak się następnego dnia okazało miejsca były numerowane – ale o tym później.

Na autobus, który miał mnie zawieźć nad Zegrze czekałem prawie godzinę, ale czas zleciał szybko. Gawędziliśmy z innymi zawodnikami. Pytali o moje widoczne jeszcze otarcia. Dużo żartowaliśmy. Choć rowery trudno było zmieścić do autobusu, udało się. Podczas jazdy starałem się odpoczywać, ale na miejscu przeżyłem lekki szok, kiedy od przystanku do T1 przyszło mi drałować 1,5 km. Jechać na rowerze się nie dało. Szliśmy wąskim deptakiem, o dość mocno zniszczonej nawierzchni. Po 20 minutach marszu moim oczom ukazał się jeden wielki bałagan – przyszłe T1. Jeszcze rozkładano dywany, nie było oznaczeń (oczywiście poza numerami), czy brandingu. No i jak to przy zostawianiu dzień wcześniej roweru dylematy… Czy już wlać picie do bidonu? Czy zostawić żele? Czy zostawić kask i numer w worku? Czy jutro będzie czas to wszystko dołożyć? Ostatecznie zdecydowałem się zostawić wszystko poza tym, że zamiast przelewać izo w bidon, zostawiłem izo w oryginalnym, zamkniętym opakowaniu. Nakleiłem żele na ramę i przykryłem rower dołączonym do pakietu foliowym pokrowcem. Napompowałem koła swoją, wiezioną z Pruszkowa pompką. Oddałem worek i 10 min, które mi pozostały do zbierania się, żeby zdążyć na autobus, chciałem wykorzystać na obejrzenie resztki odprawy i zjedzenie czegoś na „welcome banquett”. Dostałem makaron z dobrym sosem szpinakowym, drożdżówkę, banana, jabłko i Lecha free. Do wyboru do makaronu był jeszcze sos boloński i carbonara, ale przed startem to jednak trochę za ciężkie. W zasadzie zjadłem tylko trochę tego sosu szpinakowego i drożdżówkę. W drodze powrotnej siedliśmy w grupce – dwóch „totalniejszych” ode mnie debiutantów, chłopa kręcący na rowerze średnie po 45km/h i ja. Dyskutowaliśmy o różnych zawodach, zawodnikach i bardziej lub mniej sprawdzonych startowych patentach.



Dzień zero zaczął się dla mnie o 4:25 rano. Zaparzyłem kawę, zalałem wrzątkiem owsiankę i poszedłem pod prysznic. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, która zadziałała jak należy (każdy sportowiec wie co mam na myśli ;) )i zacząłem się szykować – trisuit, plastry, tatuaże wodne z numerem, a na koniec specjalnie kupiony na tę okazję, francuskiej produkcji, plaster w sprayu marki URGO - na niezagojone rany ze Ślesina. Dzień wcześniej wyciąłem szablony odpowiedniej wielkości, żeby nałożyć warstwę tylko tam gdzie potrzeba. Na łuk brwiowy nałożyłem dwie – czyli psiknąłem dwa razy. Na koniec ubrałem krótkie spodenki, bluzę z kapturem, złapałem plecak z pianką i pozostałymi akcesoriami i o 5:33 siedziałem w pociągu do Warszawy. Niestety jechałem na gapę, bo nie wziąłem gotówki. Terminal w automacie na dworcu nie działał, tak samo jak w pociągu. Ale zaryzykowałem karę i hejt czytających to osób, które nigdy nie jeżdżą na gapę i tak samo jak ja uważają, że powinienem był kupić bilet dzień wcześniej, bo inaczej nie załapałbym się na autobus z placu Teatralnego nad Zegrze. Obiecuję że to się więcej nie powtórzy! A załapałem się na pierwszy odchodzący autobus. Jechałem razem z sędzią głównym zawodów – postacią znaną mi z Gdyni (na szczęście z odprawy, niczego tam nie przeskrobałem ;) ). To właśnie wtedy zreflektowałem się, że stojaki na rowery w T2 mają numerowane miejsca, a ja nie mam pojęcia, gdzie po dojechaniu na pl. Teatralny odstawić swój rower. Nic to. Jechałem w autobusie na stojąco dobre 40 minut. Na szczęście wysadzili nas bliżej, ale jak szedłem do T1, już bolały mnie nogi.

Rower stał tam gdzie go zostawiłem, ale wszystko wyglądało już inaczej, o wiele bardziej imponująco. Zdjąłem pokrowiec. Zaprowadziłem maszynę na sprawdzenie ciśnienia w kołach. Odstawiłem na wieszak i przelałem izo do bidonu, który trzyma się w uchwycie lepiej niż butelka, dzięki czemu jest mniejsze prawdopodobieństwo zgubienia go na jakiejś dziurze. Sprawdziłem, czy plaster trzyma żele i udałem się do wieszaka z workami. Oczywiście dojście do worka było zabronione. Prawdę mówiąc nie miałem ważnych powodów, żeby do niego zaglądać, ale ponieważ nie podoba mi się, kiedy organizator coś stwierdza, a potem tego nie dotrzymuje postanowiłem postawić na swoim. Ochroniarz zawołał przedstawiciela orga, a ten po moim wyjaśnieniu, że w racebooku była informacja o dostępie do T2 w dniu wyścigu, a nie tylko do rowerów, wszedł ze mną i z jeszcze jednym gościem do strefy z wieszakami. Upewniłem się, że worek wisi na miejscu, a w środku jest numer, kask i buty – czyli, że nikt nie przewiesił mojego worka, co często się zdarza, i że jest w nim wszystko co do niego włożyłem dzień wcześniej. Moje troski sprzętowo-logistyczne zostały zaspokojone. Przyszedł czas żeby zająć się sobą.

Psychicznie w ogóle nie byłem gotowy do tego wyścigu. Nie czułem się ani pewnie, ani jakoś szczególnie mocno. Po prostu wierzyłem, że regeneracja była wystarczająca i że powinno pójść dobrze. Starałem się przekonać siebie, że to mój debiut na olimpijce i każdy wynik biorę w ciemno. Jednak po tym, co pokazałem tydzień wcześniej, bardzo, bardzo nie chciałem, żeby moje tempo było wolniejsze. Pół godziny przesiedziałem na ławeczce gadając z jednym gościem. Ale ja tam wymarzłem - najpierw siedząc, a potem już stojąc w piance i czekając na start. Słońce prawie nie pomagało. Trzy razy zaliczyłem toi toia, ale lepiej było wypić trochę za dużo płynów niż się odwodnić, a popijałem cały czas. Na pół godziny przed zamknięciem strefy rozgrzewkowej (czyli w zasadzie całego akwenu) zacząłem się przebierać. Spotkałem dwóch gości, z którymi gadałem dzień wcześniej. Bardzo śmiechowe towarzystwo. Trochę się rozluźniłem. Bardzo fajnie było spędzić z nimi te kilkadziesiąt minut. Wygłupiali się strasznie. Jeden z nich nagle zaczął udawać, że pływa, tylko na plastikowym banerze Enei rozpiętym na trawie. W takich chwilach spina schodzi. Liczy się udział i dobra zabawa ;) Do wody wskoczyłem na 10 minut przed zamknięciem strefy. Okazało się, że jakieś 50, może 100 metrów od startu woda jest trochę powyżej kolana. Trochę lipa, ale co zrobić. A może nie taka lipa? W końcu biegam szybciej niż pływam…. ;) Zalałem piankę. Przepłynąłem 20 metrów w jedną, 20 metrów w drugą stronę i powolnym krokiem pomaszerowałem do boksu startowego.

Ustawiłem się na czas 30-35 min. Liczyłem, że jeśli pójdzie mi jak w Ślesinie, pływanie zrobię w 30. Najpierw wystartowali prosi, potem sztafety, a następnie rozpoczął się tzw. rolling start. Co 20 sekund sędzia wypuszczał do wody 6 osób. Takie rozwiązanie zmniejsza pralkę do niezbędnego minimum, a także powoduje większy luz na trasie rowerowej. To był mój pierwszy raz w tej formule i muszę przyznać, że chwali się! Razem z innymi patrzyliśmy jak ruszają prosi. Wyglądało to trochę komicznie. Biegli po wodzie unosząc wysoko kolana w górę. Trochę przypominało to ministerstwo dziwnych kroków z Monty Pythona. To, że wszyscy biegli w piankach i czepkach sprawiało, że spektakl był tym bardziej zabawny. Im dalej, tym śmieszniej. Kolejne tury pływaków-biegaczy wyruszały na trasę, a my śmiejąc się uświadamialiśmy sobie, że za chwilę będziemy tak samo biegli i czekali na moment, kiedy zamiast skakać trzeba będzie zacząć płynąć.

Stojąc już w trzecim rzędzie przed bramkami przybiłem piątki z otaczającymi mnie zawodnikami. Padały okrzyki zagrzewające do walki. Ostatnia chwila. Po bokach widziałem ręce zaciśnięte na metalowych barierkach. Ja zamiast tego trzymałem rękę na przycisku start w zegarku. To nie narciarstwo zjazdowe, żeby wybicie z bramki miało mi dać jakąś wielką przewagę ;) Sędzia zagwizdał i ruszyliśmy! Trochę to był baywatch, trochę jednak wyścig. Po 50 metrach każdemu odechciewało się już biec. Woda sięgała ponad kolana skutecznie utrudniając zadanie. Cały dystans do punktu, gdzie można było zacząć płynąć był naprawdę wyczerpujący dla nóg. W końcu zaczęło się. Fala nie była taka zła. Jakoś szło ją przeżyć. Stopniowo poruszałem się od boi do boi, choć nie czułem żeby działo się to nazbyt szybko. Wkrótce minąłem szczytowy bok ustawionego z żółtych boi prostokąta i wtedy zaczęły się schody. Fala wzrosła, a kierunek zmienił się pod wiatr. Wokół mnie przerzedziło się. Prawdopodobnie szybsi odpłynęli, choć wtedy zdawało mi się, że to ja wysforowałem się na przód. Powoli zaczynałem tracić orientację i chyba ze trzy, albo cztery razy przed metą musiałem zatrzymać się żeby namierzyć kierunek. Jak się okazało raz zrobiłem to błędnie. Ruszyłem w stronę białych boi Enea i niebieskiej bramki. Kiedy zorientowałem się, że nikogo wokół mnie nie ma rozejrzałem się dokładniej. Lekko się załamałem, kiedy okazało się, że odpłynąłem od trasy kilkadziesiąt metrów w kierunku startu, choć miałem płynąć dalej. Wyjście było za pomostem, a ja pomost miałem przed sobą. Nic to. Zawróciłem i cierpliwie popłynąłem przed siebie. Potem coraz więcej czasu traciłem na nawigację, żeby znowu nie popełnić błędu. Meta pływania wyglądała bliźniaczo podobnie do miejsca, gdzie się zgubiłem. Może bramka była bardziej niebieska niż granatowa, ale co ja tam widziałem… Najważniejsze, że w końcu się udało. Czas 35 min. Nie tego się spodziewałem, więc uznałem, że marzenia o niezłym czasie trzeba odłożyć na dalszy plan.

W przebieralni pianka nie chciała zejść. Męczyłem się okrutnie. Buty wyleciały mi z worka. Wszystko leciało mi z rąk. T1 ciągnęła się w nieskończoność.
- Nieźle cię pianka obtarła – zawołał ktoś nieznajomy.
Nie wiedział, że to obrażenia ze Ślesina. Obejrzałem je. Nie krwawiłem, a więc wszystko ok.
Złapałem rower, wybiegłem za belkę (Halo organizatorzy! Belka była srebrna na szarym tle… Podobnie później na placu teatralnym, gdyby nie sędzia z chorągiewką nie wiedziałbym gdzie zsiąść z roweru). Zanim wsiadłem postanowiłem przełączyć dyscyplinę w zegarku.
- Mądry ja! – pomyślałem. Zamiast wsiąść na rower marnuję teraz dwie sekundy na głupoty. Ale tak było przez całe T1, które zakończyłem w 5 min. Licząc bardzo długi dobieg z wody (dobre 200-300 metrów) nie było tak źle jak myślałem. W końcu wsiadłem na mojego biało-czerwonego rumaka z kołami jak chwilę później poczułem już do wymiany i dosztukowaną lemondką. W takich chwilach myślę sobie, że nie jestem taki zły. Potrafię pokazać, że pomimo baaaaardzo niskobudżetowego podejścia do triathlonu potrafię dać do pieca. Sędziowie ustawieni co kilometr sprawili że nie spotkałem się z draftingiem. Było trochę jak w debiucie rok temu. Jak tylko przyjąłem żel, popiłem izo i rozwinąłem prędkość przelotową, szybko zacząłem wyprzedzać innych – na różnym sprzęcie. Wiatr w plecy = wiatr w żagle. Problemy były chwilami. Na początku była taka agrafka, gdzie chwilę wiało w twarz. No i przed mostem Północnym, a potem kawałek na nim. W końcu wjechaliśmy na Wisłostradę i wtedy to już można było odpocząć, a z zegarka nie znikało śmiejące się do mnie „40 km/h”. Średnia z całych 40 km wyszła 34 km/h. Naaaajs jak na kogoś na zwykłej, aluminiowej szosie z kołami za 200 zł za komplet ;) Na Fejsie napisałem, że to wynik nie do powtórzenia. To fakt, że gdyby nie wiatr w plecy, nie byłoby tak różowo.


Kiedy przed wyścigiem opowiadałem Ewie, o której mniej więcej może się mnie spodziewać w T2, mówiłem, że o 11:10. Wiele się nie pomyliłem ;) Pomimo słabego pływania, na rowerze mocno nadrobiłem. Podjazd Konwiktorską nie był taki zły. Za to na pl. Teatralny wpadłem „roztrzęsiony” po przejechaniu dobrych kilkuset metrów po kocich łbach na Krasińskiego. Jestem przekonany, że na tym odcinku bidony latały. Dojeżdżając do belki uświadomiłem sobie, że nie zjadłem drugiego żelu, więc szybko zerwałem go z ramy i schowałem w kieszonkę trisuita. Zsiadłem z roweru i rozpocząłem poszukiwania swojego miejsca, którego nie sprawdziłem dzień wcześniej. Na szczęście wylosowałem prawie dobrą alejkę. Znalazłem okolice numeru 80 i choć nieparzyste, po prostu odwiesiłem rower tam, gdzie po drugiej stronie powinien znajdować się mój numer, a potem pobiegłem do wieszaków z workami. Upewniłem się, że złapałem swój i zacząłem przebieranie się przed namiotami. Wybiegając z T2 zobaczyłem Ewę z Olkiem i Duśką. Ucieszyłem się niesamowicie. Przybiłem piątkę z Olkiem i ruszyłem dalej.



Biegło mi się dobrze, ale jakoś tak bez dynamitu w dolnych kończynach. Nic dziwnego. W końcu miałem w nogach prawie 2h bardzo intensywnego wysiłku. Pochłonąłem żel. Tempo na pierwszym kilometrze ustaliłem na 5:05. Niesamowite wrażenie robili na mnie kibice, ostro dopingujący zawodników. Na zbiegu Karową stał Kuba. Mój konkurent sprzed tygodnia teraz mnie dopingował! To było coś! W dół szło nieźle, po 4:30. Wodę zgarniętą na punkcie wylewałem na siebie i popijałem. Żenuą zalatywało tylko ze strefy dopingu Mercedesa, gdzie co chwilę padało: „Jesteście twardzi jak Mercedes V-klasa” – czy jakoś tak. Normalnie całe to umpa umpa z głośników na Karowej pomagało tylko w biegu pod górę, bo nadawało jakiś rytm. Dzięki temu pod górę trzymałem 5:10. Średnio całkiem nieźle. Po pierwszej pętli wiedziałem, że ta Karowa nie jest taka straszna. Na drugiej pętli kiedy mijałem Kubę pochwaliłem mu się, że mam 3 km do końca i jakieś około 15 min żeby zrobić wynik ze Ślesina – z ¼, a więc z dystansu, gdzie pływanie było o 1/3 krótsze! Jeszcze jedna woda na głowę, jeszcze jeden zbieg, jeszcze jeden żenujący popis dj-a na stoisku Mercedesa. Jeszcze jedna prawie niedziałająca przez wiatr kurtyna z mgiełką (też od Mercedesa), zawrotka i bieg pod górę. Na końcu podbiegu już nie piłem. Dopadł mnie Kuba i zaczął polewać wodą – z jakiegoś powodu ciepłą. Wiem, że pomoc z zewnątrz jest niedozwolona, ale co miałem zrobić, wyjechać mu z pięści w nos? Okularników się nie bije ;) Poza tym temperatura wody była taka, że sam nie wiedziałem, czy to pomoc, czy też chciał mnie tym zniechęcić :P Nie mogłem rozwinąć maksymalnej prędkości! Jakoś tak mnie już zamuliło. Ale starałem się jak mogłem, co widać przynajmniej po wykresie tętna na ostatnim kilometrze, który szybuje w górę. Szkoda, że mój wysiłek nie miał przełożenia na tempo :)

Ostatni raz zebrałem się do finiszu na 100 metrów przed metą. Ewa stała koło trybuny. Rozpocząłem sprint. Wyprzedziłem jakiegoś gościa, ale ten się wziął i wpadł ułamek sekundy przede mną na metę, ale ja nie chciałem go prześcignąć. Walczyłem sam ze sobą. Żeby dobiec jak najszybciej. Żeby zrobić jak najlepszy wynik w debiucie. Żebym się zmęczył, żebym zapamiętał te zawody. Żebym na mecie mógł powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. I wiecie co… ? Jeszcze teraz czuję, że mogłem dać jeszcze więcej, choć 13 sekund gorszy wynik niż na zeszłotygodniowych zawodach, gdzie zamiast 35 płynąłem 20 min napawa optymizmem. Leciutenieńki niedosyt daje wrażenie, że mogę więcej. I o to chodzi! Jest motywacja do treningu, jest motywacja do rozwoju. Jest motywacja przed Bydgoszczą (1/4) i przed Mistrzostwami Polski na olimpijce w Chodzieży. Choć pewnie roweru nie powtórzę, to będzie OZD! Oj będzie, będzie!

Za metą odebrałem medal i koszulkę finishera – bardzo ładna. Odebrałem worek depozytowy i chyba niezjedzony w sobotę makaron z sosem bolońskim… ;) Po spróbowaniu skontaktowałem się z Ewą i opuściłem strefę finishera. Poszliśmy na skromny obiad do restauracji, odczekaliśmy aż będzie można odebrać sprzęt i udaliśmy się do domu, gdzie zrobiłem dużo pizzy :) To był piękny dzień. Tylko jak wziąłem prysznic i zobaczyłem, że pianka faktycznie obtarła mnie na szyi (po stronie na którą oddychałem) to jakoś tak zrobiło mi się gorzej. A najbardziej tego dnia bolało, gdy popsikałem to odkażającym Octaniseptem… Plaster w sprayu zdał egzamin na łuku brwiowym. Na koniec dnia po prostu odeszła taka cienka błona z tego miejsca. Gdzieindziej otarcia jednak wyglądały na rozmoknięte, a warstwa ochronna wokół złuszczyła się. Wniosek jest taki, że tego środka trzeba stosować dwa razy więcej niż ja zastosowałem. Ale wróćmy do tematu…

To co najbardziej urzekło mnie w tej imprezie, poza wspaniałymi widokami na trasie biegowej po najbardziej malowniczych ulicach stolicy i rewelacyjnej trasie rowerowej w jedną stronę z wiatrem, prawie cały czas wiejącym w plecy, to wolontariusze. Nie tylko pomagali. Nie tylko uśmiechali się. Nie tylko tak jak mogli starali się wykonać swoją robotę najlepiej. Oni naprawdę w dużej części jarali się tą imprezą i bardzo głośno i mocno dopingowali wszystkich uczestników. Bili brawo, krzyczeli, robili co mogli, żeby dodać nam otuchy. Na mnie to działało. Bardzo Wam dziękuję! Świetnie dopingowali też kibice. Było bardzo pozytywnie. Nie przypominam sobie biegu w Warszawie, gdzie kibice nie byliby w jakimś sensie tak blisko trasy, nie przybijali tylu piątek i nie krzyczeli tyle co w ostatnią niedzielę. To było rewelacyjne.

Na koniec trochę się przyczepię ;) Dla mnie słabym pomysłem było dawanie pływakom w jednej z grup wiekowych żółtych czepków, podczas gdy boje też były żółte. Z każdym wynurzeniem głowy, w moich okularkach decathlonowej marki nabaji, widziałem nad powierzchnią wody kilkadziesiąt boi. Zlokalizowanie największej, czyli dla mnie poszukiwanie kształtu walca na tle trzydziestu kuli w takim samym kolorze, wcale nie było łatwe. Zmylił mnie też zbliżony kolor bramek startu i wyjścia z wody, przez co się zgubiłem (tutaj oczywiście pretensje mam do siebie, ale mogłoby być po prostu łatwiej). No i transport do ośrodka… Dwukrotnie zwiększona częstotliwość kursowania autobusów oraz możliwość wysadzenia pasażerów z rowerami bliżej byłaby co najmniej wskazana. Aha, no i depozyt w postaci ciężarówki, która stała jakby za linią barierek. Ani nie był oznaczony, ani dostęp do niego nie był łatwy. Niejedna osoba musiała obejść całą strefę, żeby do niego dojść. A znaleźć to miejsce, zorientować się, że to depozyt, też nie było łatwo.

Podsumowując, start w Warszawie to dziś piękne wspomnienie, które będę pielęgnował. Czas trenować do kolejnych zawodów!
Krystian







 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz