Stało się! Zadebiutowałem w półmaratonie. A był to debiut
niezwykle udany, podczas którego uzyskałem czas o ponad 6 minut lepszy, niż
zakładałem w najśmielszych oczekiwaniach. Jak to się stało? To zostawię sobie
na koniec. Na razie opowiem Wam jak było.
Przed
Na półmaraton zapisałem się ścieżką charytatywną. Oznaczało to,
że aby wystartować, musiałem zebrać 300 zł na cel charytatywny. Wybrałem
Fundację Spartanie Dzieciom, na którą grono ofiarodawców wpłaciło właśnie taką
kwotę. Z Ewą dopłaciliśmy 80 zł wpisowego, które normalnie było potrącane przez
organizatorów, dzięki czemu całość kasy poszła na fundację. Dzięki Wam za
wpłaty!
Choć mam na koncie dwa maratony, był to mój pierwszy start w
połówce – tak, wiem, że to trochę dziwnie, ale zawsze byłem nadambitny. Przygotowywałem
się prawie metodą Danielsa. Wziąłem plan do półmaratonu z książki „Bieganie
metodą Danielsa” i dopasowałem go do siebie podstawiając odpowiednie, obliczone
na podstawie współczynnika Vdot (który z kolei wyliczyłem na podstawie mojej
życiówki na 10 km) tempo poszczególnych jednostek. Brzmi skomplikowanie, ale
uwierzcie, nie jest to fizyka kwantowa. Ponieważ przygotowuję się do zakładu o
#tritort, nie robiłem całego planu. Wykonywałem z niego tylko treningi
jakościowe. Inne zamieniałem na basen i rower. Z tego samego powodu nie
wierzyłem, że jestem w stanie biegać tak szybko jak mówiły te same tabele. Chwilami
prawie nie dawałem rady z treningami – też czasowo. Dopiero w ostatnich trzech
tygodniach zaobserwowałem postęp. Byłem ostrożny w szacunkach. Według Danielsa
czas jaki mogłem osiągnąć w półmaratonie to 1:44:28. Mimo tego na pytanie na
jaki czas biegnę, odpowiadałem 1:55. Czułem brak długich wybiegań i generalnie jeszcze
miesiąc przed startem czułem się marnie. Kiedy moje samopoczucie się poprawiło
celowałem w 1:50 i w takiej strefie startowej ustawiłem się na bieg. Końcowy
wynik 1:43:35 nawet nie leżał w mojej sferze marzeń.
Bieg właściwy
Rano zjadłem owsiankę (bez mleka) z łyżką miodu i średnią
ilością nasion chia. Wypiłem kawę, a potem do startu popijałem izo. Motywowałem
się muzą – tak jak lubię najbardziej. To był wyjątkowy bieg, ponieważ nie
towarzyszyła mi ani Ewa, ani dzieci. Na pl. Teatralny pojechała ze mną mama.
Reszta ekipy była w Pile, gdzie dzień wcześniej podczas pogrzebu pożegnaliśmy
moją teściową, a naszego wspólnego kibica, Krystynę. Uczciłem ją dedykując jej
ten bieg, co także dodawało mi odpowiedniego powera.
Rano było tak zimno, że zanim zacząłem się rozgrzewać tylko
się trząsłem. Dzięki obecności mamy mogłem zostawić na sobie dresy, żeby oddać
je jej przed startem. Inaczej zmarzłbym na kość. Porobiliśmy zdjęcia, a potem
zacząłem rozruch. Dobra, mądra rozgrzewka przed zawodami to podstawa.
Przekonałem się o tym już kilkukrotnie. Tym razem poświęciłem na nią między 20
a 25 minut. Podszedłem z mamą do strefy i oddałem jej dresy. Zabrzmiał „Sen o
Warszawie” i nastąpił wystrzał startera. 15 minut później moja fala doszła na
linię startu. W trakcie tego marszu wydawało mi się, że już wystygłem. Na
szczęście było inaczej.
Jak napisał w swoim poradniku Warszawski Biegacz,(http://warszawskibiegacz.pl/o-czym-powinniscie-pamietac-przed-niedzielnym-polmaratonem/) co nie
jest wiedzą tajemną, ale wartą przypomnienia przed każdym startem, 90% biegaczy
rusza za szybko. Ja ustawiłem się za Pacemakerami w trzeciej grupie na 1:50 i
starałem się uniknąć tego błędu. Na długości pierwszego kilometra okazało się,
że dużo osób biegnie wolniej i zaczęło się robić ciasno. Zarówno mi, jak i
zającom ciężko było się przebijać do przodu w zakładanym tempie. Wkrótce
wybiegłem przed nich i zacząłem się zajmować swoim biegiem. Zastanawiałem się
przy tym, czy nie biegnę za szybko, ale czułem, że to jest dobry dzień, nóżka
podaje i warto to wykorzystać.
Mijałem orkiestrę policyjną, puszczających disco polo przedstawicieli
PKO Białystok, cheerliderki, a na trzecim kilometrze, na wysokości pl. Na
Rozdrożu kolegę z pracy, który jest tak wysoki, że żeby przybić mu piątkę
musiałem się poważnie rozpędzić i mocno wybić w górę podczas skoku. Belwederską
zbiegało się przyjemnie i szybko – pochyliłem się do przodu i folgowałem sobie
na zbiegu jak tylko potrafiłem najbardziej. Pomachałem kotom w oknie u szwagra,
które mi kibicowały i przebiegłem przez bramę parku (nie widziałem kotów z
trasy, ale wierzyłem, że tam siedzą i patrzą). Łazienki mnie zdziwiły. Nagle
zrobiło się wąsko. 200 metrów przed sobą zauważyłem chorągiewki drugiej fali na
1:50 i zacząłem się do nich zbliżać. Robiłem co mogłem, żeby wyprzedzać
wolniejszych i na nich nie wpadać. Jeśli komuś nadepnąłem na nogę, albo troszkę
się rozepchnąłem, sorrrrry… Nie chciałem! Ale zaczęło mi się spieszyć. Bałem
się, że stracę tam dużo czasu. Domyśliłem się, że po wybiegnięciu z Łazienek
pacemakerzy będą musieli przyspieszyć, żeby nadrobić stracony czas, więc znowu
się podczepiłem. I tak się stało. Kolejne dwa kilometry zleciały szybciutko.
Trzymałem tempo. W okolicach mostu Poniatowskiego, 8 km, nie
było Kuby, który miał tam kibicować. To też mnie przyspieszyło, bo uznałem, że
może stać dalej, a więc lepiej się pospieszyć, żeby go jeszcze bardziej zadziwić
formą i przestraszyć przed 4 czerwca :) Chyba tam, potem przy moście
Świętokrzyskim i Stadionie Narodowym było najwięcej kibiców. Na Pradze przybijałem
piątki dzieciakom. Było super! Szedłem jak burza. Zegarek pokazywał
niestworzone wartości, a kilometr za kilometrem zlatywały błyskawicznie.
Korzystałem z picia na każdym punkcie, a około 10 km zjadłem żel z pakietu
startowego.
W okolicach ZOO dogoniłem pierwszych pacemakerów na 1:50 i
ich też wyprzedziłem. Naszła mnie refleksja, że chyba wszyscy ustawili się w
złych strefach czasowych, choć to raczej ja stanąłem za daleko. Nie pamiętam,
żeby tego dnia ktoś mnie wyprzedził. Z drugiej strony wielki szacun dla
wszystkich startujących. Na dystansie ponad 21 km widziałem tylko jednego
uczestnika, który maszerował. Było to na pierwszym podbiegu na wiadukt przed
mostem, którym wracaliśmy na lewą stronę Wisły. Wtedy poczułem, że obtarł mnie
but – zrobił mi się odcisk na śródstopiu. Nie przejmowałem się tym jednak. 3 km,
niecałe 15 minut do mety to nie czas na to, żeby przejmować się bólem. To czas
żeby cisnąć co sił, choć i tych poczułem pierwszy spadek. Stało się tak z
powodu dwóch z rzędu podbiegów – niewysokich, ale jednak. Dopiero przy kolejnym
punkcie kibicowania jakiś raper nawijał na freestyle’u i żeby na chwilę
zapomnieć o zmęczeniu podbiegłem i przybiłem mu piątkę. Ucieszył się i przez
chwilę rapował coś o Biegających Walczakach. Niestety nie usłyszałem już co,
ale mam nadzieję, że pozytywnie ;) iReneusz na 19 km tak naprawdę był na 20.
Zrezygnowałem ze wspólnego selfie – wolałem brać udział w biegu niż konkursie
piękności na fejsie (naprawdę nie rozumiem, ludzi, którzy wzięli udział w tym
konkursie i nie, nie próbujcie mnie przekonać, że przerwanie biegu na kilometr
przed metą, żeby spróbować wygrać bodajże smartfon jest atrakcyjną opcją).
Nagle przestałem się orientować co się dzieje z moimi nogami. Zaatakował je
podstępny bruk na Krasińskiego. Wybiło mnie to z rytmu. Zwolniłem, wydawało mi
się, że pokonywanie kolejnych metrów zajmuje wieczność. Na szczęście nie było
aż tak źle. Biegłem, biegłem i w końcu zobaczyłem metę. Nie miałem już siły na
sprint, którą odebrały mi niedawne górki i uderzający od spodu niczym podstępny
wirus w jakiejś reklamie leków, kradnący moją moc. Zachowałem jednak tempo i
mogłem cieszyć się na mecie z wyniku, jakiego przed biegiem nie byłem sobie w
stanie wyobrazić.
Po
Jakieś 50 metrów za linią mety dostałem medal, a jeszcze
kilkadziesiąt metrów dalej picie. Trzeba powiedzieć, że było to dobrze
zorganizowane. Może trochę korytarz był za długi, bo żeby wrócić do mamy w miasteczku
biegowym musiałbym przejść aż do depozytów na pl. Piłsudskiego i wracać z
drugiej strony barierek na pl. Teatralny. Spotkałem Pannę Annę, z którą nawet ktoś zrobił nam zdjęcie. Pogratulowaliśmy sobie i zamieniliśmy parę słów. Wkrótce
postanowiłem przeskoczyć przez barierki ciągnącego się w nieskończoność
korytarza. Pokarało mnie, bo od razu poczułem skurcz. Na szczęście nie wywaliłem
się, a skurcz był króciutki. Mama powiedziała mi, że w ogóle nie wyglądałem na
zmęczonego. To chyba oznacza, że mogłem postarać się jeszcze bardziej :) Po
wszystkim poszliśmy na kebab, a wieczorem byłem już w Pile przy żonie i
dzieciach.
Jak to się stało, że udało mi się pobiec dużo szybciej niż
myślałem, że pobiegnę? W jednym czasie zbiegł się szereg zależnych i niezależnych
ode mnie czynników. Można powiedzieć, że był to start idealny – taki o jakim
marzy każdy sportowiec. A te czynniki to:
- trening doskonały – bez komentarza, polecam książkę „Bieganie
metodą Danielsa” oraz „Triathlon – plany treningowe”, obie wyd. Inne Spacery.
- waga startowa – choć jest też książka „Waga startowa”, o
moją wagę zadbała Ewa. Dieta „szybka przemiana” i krótki okres po niej, w
którym stosowałem zasady zdrowego odżywiania się, pozwoliły mi zrzucić do dnia
startu około 9-10 kg, bez przerywania treningu.
- sprzęt – na ten start ubrałem się na krótko i miałem dobre
buty. Choć mnie obtarły, uważam, że biegam w nich szybciej niż w innych. Po
prostu chyba dystans był za duży jak na połączenie tego konkretnego modelu z
moją nogą, albo muszę jeszcze zrzucić kilka kilo. Nie miałem też na sobie nic
zbędnego. Koszulka z długim rękawem, którą założyłem przed samiutkim startem,
koszulka Biegających Walczaków, krótkie spodenki, skarpety, buty, czapeczka,
komin i rękawiczki. Nic więcej. Dawniej przy temperaturze 6 stopni ubrałbym się
chyba w kurtkę…
- warunki – wspomniana temperatura pomogła mi w osiągnięciu
optymalnych osiągów. Lekkie słońce sprawiło, że momentami nawet żałowałem, że
założyłem długi rękaw, ale nie było źle. Trasa też sprzyjała. Pierwsze
kilometry na luzie z górki uważam za lepszy rodzaj trasy, ponieważ na ostatnich
i tak trzeba grzać i jest ci wszystko jedno czy jest pod górę, czy z górki.
Podbiegi na początku mi osobiście trochę odbierają wolę walki.
- chwila refleksji i rady dla początkujących – kilka dni
wcześniej uznałem, że muszę poświęcić parę chwil na przenalizowanie tego
startu. Ostatecznie nie było tych chwil dużo, ale przynajmniej przeczytałem
poradnik Bartka Olszewskiego, który przekonał mnie do ubrania się na krótko i przemyślenia
tego co mnie czeka. Dobry plan to podstawa. Plan był taki, żeby robić swoje i
jeśli ciało pozwoli, dawać z siebie nieco więcej. Właśnie tak robiłem.
- motywacja – motywacją był wiosenny cel pośredni na start w
czerwcu w konfrontacji triathlonowej z Kubą. Później stało się to dla mnie dużo
bardziej osobiste. Chciałem sobie udowodnić, że potrafię biegać szybko i że
jestem w dobrej formie. Na koniec doszła motywacja zupełnie niespodziewana i
nieplanowana… Jednak gdybym nie taka chęć/potrzeba, prawdopodobnie w ogóle bym
nie wystartował, nie decydując się na kilkanaście godzin w samochodzie tylko po
to, żeby sobie pobiec w półmaratonie.
Po parametry fizjologiczne odsyłam do Movescounta: http://www.movescount.com/pl/moves/move148758824
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz