Komedie pomyłek zawsze mnie śmieszą. Dlatego, choć sprawa
była poważna, to mi jak nigdy nie chciało się tym zbyt przejmować. Zwykle do
startu przygotowuję się skrupulatnie. Tym razem do ostatniej chwili nie
wiedziałem nawet gdzie zaczyna się bieg i czy w ogóle doczłapię się do mety.
Już sam pomysł, żeby wystartować w Dębnie nie był z mojej
strony zbyt poważny. Ot, przeglądałem Facebooka i znalazłem wiadomość, że
zapisy ruszyły. Ponieważ miało się to wydarzyć wcześniej, a miejsc miało już dawno
nie być, zapisałem się chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy się uda. Udało
się i tak znalazłem się na liście startowej. Czasu do samej imprezy nie było
zbyt wiele – co najwyżej wystarczająco, żeby się przygotować, mając dobry plan
i chęci, żeby trenować przynajmniej te 3-4 razy w tygodniu. Pewnego dnia Ewa
spytała: Krystian, ile km przebiegłeś w lutym? A ja… nie wiedziałem. 114 jak
się okazało. W marcu? 67. Zatem w pierwszym tygodniu kwietnia musiałem przebiec
więcej niż w całym marcu – luzik.
No i obiecywałem sobie, że się przygotuję przynajmniej tak z
grubsza – ogarnę transport, lokalizację, program zawodów itd. Jakoś udało się z
noclegiem, na takiej zasadzie, że napisano mi w mailu, że jak chcę spać na sali,
to wystarczy zgłosić to w biurze zawodów. Z transportem? Chciałem się z kimś
zabrać, coś tam kombinowałem, ale ostatecznie pojechałem sam.
O ładowaniu węgli nie zapomniałem. Ładuję codziennie od
ponad pół roku – widać po brzuchu. Za to o regeneracji troszeczkę. W sobotę
wzięliśmy się za sprzątanie domu. I od czego zaczął Krystian? Od porządkowania
na piętrze. Błąd zrozumiałem, gdy od biegania po schodach zaczęły mnie boleć
nogi. Adres biura zawodów sprawdziłem na 10 min przed wyjściem z domu.
Wiedziałem, że mam jechać na zachód, ale trasę pokazał mi dopiero GPS w
samochodzie. Nawodniłem się dobrze, bo musiałem kilka razy stawać. Do Dębna
przyjechałem po zachodzie słońca, zaparkowałem na wprost szkoły, gdzie było
biuro zawodów. Odebrałem pakiet, wyszedłem zadowolony i przypomniałem sobie, że
przecież nie zgłosiłem się na nocleg – fajnie. No cóż… W tył zwrot!
Auto zgodnie z radą zostawiłem tam gdzie zaparkowałem, więc ze
wszystkimi bagażami na plecach ruszyłem na nocleg i obowiązkowo zabłądziłem
nadrabiając drogi. Na hali okazało się, że w sumie, dobrze byłoby wyjeżdżając z
domu spakować oprócz materaca i śpiwora jakieś klapki, czajnik, albo chociaż
wrzątek w termosie i jakieś krótkie spodenki, żeby nie paradować w samych
gaciach, albo nie musieć cały czas naciągać długich spodni po wyjściu ze
śpiwora, gdy natura dobrze nawodnionego sportowca wciąż wzywała do toalety. Na
obniżenie częstotliwości wyjść nie pomogło wypicie piwa z pakietu startowego,
ale i tak było warto, bo dobre ;) Odkąd zgubiłem moją „kartę przetrwania Beara
Gryllsa” notorycznie zapominam też, że nie mam otwieracza do butelek. Próbując
otworzyć swoją napojem w puszce wrzuconym do pakietu, boleśnie skaleczyłem się
w palec. Ranę postanowiłem zdezynfekować perfumami, które wożę w kosmetyczce,
co zaskutkowało rozpyleniem wśród wszechobecnego zapachu potu i maści na stawy,
eterycznej woni spod szyldu Dolce&Gabana – jakbym chodzeniem bez spodni nie
zwracał na siebie dostatecznie dużo uwagi.
Wreszcie przyszedł też czas, żeby przeglądając racebooka
sprawdzić harmonogram i przyjrzeć się trasie. Trasa była zakręcona jak precle
piwne. Przeczytałem tylko, że będziemy mijać dwa kościoły Templariuszy. Reszty
zabytków na mapie nie zidentyfikowałem, bo się grafikowi chyba warstwa z
numerkami wyłączyła przed wysłaniem map do druku. Jednak na zdjęciach Dębno
robiło już nieco lepsze wrażenie niż po ciemku, kiedy się po nim włóczyłem z
tobołkami na plecach.
Sen przyszedł lekko, jednak nie był najbardziej komfortowy.
Okazało się, że spośród wszystkich materacy, które mamy w domu wybrałem właśnie
ten, z którego schodzi powietrze. Rano moje pośladki spoczywały na podłodze, a
pięty i barki unosiły się lekko na resztce wpompowanego w materac powietrza.
Ból pleców oznajmiał, że to będzie ciężki dzień. Nie chcąc poddać się tej myśli
wybiegłem na zewnątrz zobaczyć, jaka jest pogoda. Gdy o 7:00 rano poczułem, że
wcale nie jest zimno i zobaczyłem, że na niebie nie ma ani jednej chmurki,
szybko wróciłem do sali i udawałem, że to nieprawda, że wcale tego nie
widziałem.
Wrzątek, którym zalałem przygotowaną wcześniej owsiankę, do
której zapomniałem dodać miodu (a nie chciałem dodawać z miodu, który był w
pakiecie, żeby wszystko się potem nie lepiło), wziąłem od kogoś, kto roztropnie
przywiózł ze sobą czajnik. Siadłem na materacu bez powietrza i popijałem izo z
zamiarem zabrania się za jedzenie. Nagle usłyszałem: - widzę, że się
nawodniłeś, ja też się dobrze nawodniłem, wczoraj dużo piłem i mam jeszcze dwa
nawodnienia na dziś – powiedział nieznajomy. Po krótkiej wymianie uprzejmości
zrozumiałem, że coś jest nie tak. – Ale oprócz nawadniania się, jadłeś coś? –
zapytałem. –Nie zdążyłem wczoraj kupić –usłyszałem w odpowiedzi. Chłopak
przyniósł swój kubek z pakietu startowego, a od sąsiada pożyczyliśmy łyżkę.
Wokół wszyscy bardzo szybko zorientowali się o co chodzi i oprócz mojej
owsianki, której na szczęście zrobiłem na tyle dużo, żeby się podzielić, pod
ręką szybko znalazło się kilka bananów i żele te z pakietów, których nie każdy
używa, więc nie szkoda mu oddać. Chłopak opowiedział o swojej karierze
sportowej i o tym, że niedawno stracił pracę. Wypowiadał się w
charakterystyczny sposób, wolno zbierając myśli. To nie pierwszy raz, kiedy
pojechał na zawody na pusto, nie mając ze sobą wiele więcej niż strój do
biegania i śpiwór. W takich momentach człowiek na chwilę przestaje myśleć o
swoim starcie…
Czas gonił, więc wkrótce musiałem się spakować, odnieść
część rzeczy do samochodu a część na „po biegu” zabrałem w worku do depozytu.
Zapomniałem zadzwonić do Ewy przed oddaniem telefonu, czy chociażby jeszcze raz
rzucić okiem na mapę. Tym samym z gimnazjum gdzie spałem, przeszedłem do biura
zawodów, stamtąd na metę, a z mety, po trasie biegu pomaszerowałem o oddalony
chyba o ponad kilometr start. Razem zrobiłem chyba ze 3 – ładnie. Wszystko
oczywiście będąc w stroju startowym – koszulce i krótkich tightach. Nie
musiałem się martwić, że zmarznę, ooo co to to nieeee. Było naprawdę cieplutko
i przyjemnie :) No może poza jednym… Nim odnalazłem toitoie jeszcze bardziej
niż start, oddalone od strony, z której nadszedłem, naprawdę, ale to naprawdę,
myślałem, że za chwilę stanę przy jakimś murku i zachowam się jak nie przystoi
na sportowca/maratończyka. Potem przyszedł czas na poszukiwanie Piotrka, o
którym wiedziałem, że startuje i że będzie biegł moim tempem – to znaczy na
zaliczenie poniżej limitu. Ponownie złaziłem pół Dębna. Kiedy już
zrezygnowałem, dostrzegłem go obok siebie. Właśnie przyszedł. Uśmiech, który
gdzieś po drodze między gimnazjum a toitoiami straciłem, wrócił mi na usta.
No i ruszyliśmy! Limit 5h, ale brutto. Zegarki odpalone niby
przy starcie, ale jak przechodziliśmy koło głównego zegara, to okazało się, że musimy
doliczyć do czasu trzy minuty. Ustawiliśmy się za balonikami na 4:30 bo, kolega
Piotrka miał tam być. No i tak jakoś, w sumie też bez sensu, bez planu, ładu i
składu, trzymaliśmy się tych baloników. Nie wiem, jaką taktykę obrali
pacemakerzy, ale nazwałbym ją taktyką „na wyniszczenie”. Ruszyli za szybko, a
od 11 km przyspieszyli do tempa na 4:15. A my za nimi!
- Piotrek, jakie tempo powinniśmy mieć na te 5h, bo nie
sprawdziłem wcześniej – zapytałem.
– Nie wiem, ale mój zegarek pokazuje, na jaki wynik końcowy
biegniemy – zdradził mój partner.
Chociaż tyle. W okolicach 20 km pacemakerzy zwolnili, a my
zostawiliśmy ich gdzieś z tyłu. Zgodnie postanowiliśmy biec ciągle tym samym
tempem, ponieważ zrozumieliśmy, że grupa zwolniła, bo początkowa pobiegła za
szybko, ale za chwilę wróci do właściwej prędkości i wkrótce znów się spotkamy.
Przewidywania okazały się słuszne. To nastąpiło gdzieś po 30. km. Grupa nas
wchłonęła. Uczucie było średnie. Słuchanie stękania biegnących na, nie
ukrywajmy, mało imponującą życiówkę oraz wysłuchiwanie dobrze nam znanych gadek
motywacyjnych Panów zająców, nie było tym, czego w tej chwili potrzebowaliśmy. Chcieliśmy
uciec, jednak wtedy stało się coś innego, czego też oczekiwaliśmy i liczyliśmy
się z tym, że to może nastąpić. Noga Piotrka, która bolała go nie od dziś, dała
o sobie znać i on został za pacemakerami, a ja przed nimi. Gdy to zauważyłem, zwolniłem,
pogadaliśmy chwilę i uznaliśmy wspólnie, że pora się rozdzielić. 10 km przed
metą ruszyłem pełną parą – czyli nie za szybko, ale dając z siebie tyle ile
miałem.
Oczywiście nie miałem na tyle siły w mocno zmęczonych już
nogach, aby utrzymać tempo. Co prawda oddaliłem się od baloników, ale
powłóczyłem nogami i z kilometra na kilometr nieco zwalniałem – najbardziej na
kilkusetmetrowym fragmencie bruku, kocich łbów mijanych nie pierwszy raz, które
mocno dawały o sobie znać. I nie czułem takich emocji jak za pierwszym razem,
za drugim, a nawet za trzecim, gdy kończyłem „królewski” dystans. Choć
widziałem metę z dużej odległości, nie zalewałem się łzami, nie szarpałem do
ostatecznego sprintu. Starałem się tylko, żeby zegar (czas brutto) nad bramą
mety nie przeskoczył 4:29:59, bo bym się wkurzył, że zostawiłem Piotrka samego
sobie bez powodu. Resztę drogi do mety myślałem, czy powinienem był to zrobić i
chyba tak naprawdę musiałem, żeby skrócić wysiłek, skrócić czas przebywania na
trasie, jak najprędzej mieć to za sobą. I stało się, meta, medal, korek za metą,
niezwykle krótka aleja za metą jak na taką imprezę i woda, która jakoś nie
wchodziła. Uznałem, że nie mogę się zatrzymać, chodziłem więc w koło jak
kretyn, bo wszyscy już dawno siedzieli lub leżeli. Dopiero, gdy uznałem, że
tętno spadło na tyle, że mogę stanąć, na krótką chwilę, łzy napłynęły mi do
oczu. Ten moment wzruszenia po takiej mordędze chyba jednak jest nieunikniony.
Mimo wszystko, smakuje lepiej, gdy solidnie się do takiego biegu przygotowuję,
niż gdy tylko go odhaczam, zwyczajnie odwalam.
Meta była tam, gdzie spałem. Mam nadzieję, że nie było tam
również niewymienionego w racebooku depozytu, bo bym się wkurzył, że się tyle
musiałem nachodzić. Dopiero po kilku minutach dreptania przyszło mi do głowy,
że mogę się rozchodzić w drodze do właściwego depozytu w biurze zawodów.
Podejście pod niewielkie schodki nad przepływającą przez Dębno rzeczką, którymi
dwukrotnie spacerowałem rano i raz wieczorem, sprawiło mi lekki ból. Chwilę
spędziłem w miasteczku startowym. Usiadłem, żeby zjeść, ale po kawę nie mogłem
wstać. Na szczęście bardzo sympatyczny człowiek, który był z inną startującą
siedząca przy moim stoliku, przyniósł mi ją. Potem jeszcze chwilę zajęło mi
zebranie się do samochodu. Nigdzie nie widziałem Piotrka, ale musiałem się już
zbierać.
Mimo to, że limit czasu upłynął, trasa wciąż była zamknięta
i nie mogłem się wydostać. Krążyłem po Dębnie na wskazaniach GPS-a, aż udało mi
się jakoś ominąć blokady dróg. Jednak to był dopiero początek maratonu drogowego.
Później droga też była zamknięta i na trasie szacowanej początkowo na 2h
nadrobiłem w sumie 40 minut. Jadąc objazdami miałem też problem ze znalezieniem
stacji benzynowej. Tymczasem oprócz kończącego się paliwa w samochodzie, ja też
stawałem się coraz bardziej głodny. A gdy dojechałem do domu, okazało się, że
pies narobił na podłogę w salonie i wszędzie rozmazał swoją kupę, a sprzątnąć
mogłem ją tylko ja, bo reszta rodziny była akurat poza domem.
I co mi dał ten maraton? Czy czegoś mnie nauczył?
Przypomniał jedynie starą jak świat zasadę: „kto nie ma w głowie, musi się
nachodzić” – choć rozważałem w głowie alternatywną wersję innego powiedzenia: „GUPIEMU
zawsze wiatr i pod górkę”. A czy coś przywiozłem z Dębna, co mi po tym
wszystkim zostanie? Poza kubkiem i ręcznikiem z pakietu, dosłownie kilka zdjęć
no i myśl, że są tacy, którzy mają zupełnie inne, dużo większe problemy niż ja,
a mimo to przezwyciężają trudności – Piotrek ból, a nowo poznany kolega głód… A
ja? Nie znalazłem się na żadnym ze robionych przez fotografów przy trasie
zdjęć. Smuteczek… ?
EDIT: znalazłem siebie i Piotrka! Na filmie u Przemka Dubińskiego (na pewno 4:56 - dalej nie oglądałem, sorry Przemek):