Zawody zbliżały się w nerwowej atmosferze. Prowadziłem
dyskusje na stronie Facebookowej Polskiego Związku Triathlonu o tym, jak
organizator nie informuje zawodników o tym, co się dzieje. Zjadły mnie nerwy,
kiedy okazało się, że Sanepid zamknął zbiornik, a o tym czy wystartujemy w MP w
triathlonie, czy zwykłym duathlonie bez żadnej rangi, dowiemy się na dwa dni
przed imprezą. Przestało mi zależeć. Ostatecznie Sanepid dopuścił wodę do „kąpieli”,
ale gdy w sobotę próbowałem się uspokajać i wizualizować zawody, nabierać
sportowej złości, nastrajać się do dobrej zabawy, zamykałem oczy, i widziałem…
kokpit szybowca ze wszystkimi zegarami, a za nim dłuuuugi pas trawy. Do tego
sypał mi się rower – małe, aczkolwiek wkurzające rzeczy, a to owijka
poodklejała się w miejscu przytarcia ze Ślesina, a to zauważyłem spękania na czujniku
prędkości i kadencji. Jeszcze nie miałem czegoś takiego. Po prostu nie chciało
mi się startować, nie chciało mi się walczyć, a nawet jechać do tej całej
Chodzieży.
Na szczęście w niedzielę start był o 13:30. Nocowaliśmy w
Pile. Znalazłem czas na wszystko. Rano zapakowałem córkę w wózek, włożyłem
słuchawki na uszy (a raczej do uszu) i poszedłem do sklepu po klej, zwalczać podły
nastrój. Zdołałem się uspokoić, wyciszyć i trochę zebrać w sobie. W domu z
każdą kroplą Super Glue spływającą na czujnik budowała się we mnie myśl, że po
prostu muszę przetrwać ten dzień. Złe nastawienie wsadzić w kieszeń, przestać
myśleć o tym, co było i nastawić się na to, co będzie. A czekało mnie sporo
niespodzianek…
Z Piły do Chodzieży jedzie się 30 min. Na miejscu drogi były
pozamykane w związku z wcześniejszymi startami. Szukanie dojazdu naokoło
skończyło się zaparkowaniem 900 metrów od biura zawodów – bywa. Kto późno przychodzi
sam sobie szkodzi. Biuro było oznakowane nienachalnie, niewielką tablicą. W
środku było ciemno i ponuro. Były dwa stoły biura i jeden jako stoisko PZTri.
Odebrałem pakiet, w którym znalazłem: chip (do zwrotu), numer startowy (bez
imienia, którego wydruk jest już standardem dla tych co się wcześnie rejestrują,
ale jak widać tutaj nie), naklejkę z numerem na kask, naklejkę z numerem na
rurę podsiodłową, bawełnianą koszulkę (w kolorze magenta z grafiką niby o
triathlonie a z rowerem szosowym, ale może się czepiam). „Tata mówił, że ta
impreza jest słabo zorganizowana” – rzucił Olek na odchodne, w sumie nie wiem
już z jakiego powodu. Choć głośno tam nie było, w powietrzu dodatkowo zawisło
coś nieprzyjemnego. Nie skomentowałem, wyrażałem to publicznie na grupie
Triathlon (PL) oraz stronie Polskiego Związku Triathlonu i swojego zdania do
tej chwili nie zmieniłem. Po drodze z biura do strefy zmian oddalonej o jakieś
500 metrów ktoś rozstawił dmuchańce dla dzieci i kasował rodziców skazanych na
10-minutowy postój. Na expo – cztery namioty, w tym jeden kawiarniany, a jeden z
serwisem rowerowym – kupiłem trislide, ponieważ wazelina, wbrew zapewnieniom
Kuby, na otarcia od pianki u mnie nie działa, nawet kładziona w dużej ilości.
W strefie zmian znajome twarze, głównie z tego, że oglądane
na zdjęciach z podium z różnych zawodów. Mój rower był chyba najtańszym
sprzętem na całym placu. Jego wartość to chyba 1/20 przeciętnej na tych
zawodach. Sama strefa fajnie podzielona, dzięki czemu instalujący się dopiero
na swoich stanowiskach nie przeszkadzali aktualnie biorącym udział w zawodach.
Bezkolizyjne rozegranie kilku dystansów i różnych imprez jednego dnia było
niewątpliwie logistycznym sukcesem organizatora. Inna sprawa, że do strefy
można było wchodzić i wychodzić jak się chciało, wnosić i wynosić co się
chciało. Opuszczając strefę nawet zażartowałem do sędziów: „Argona 18 tanio
sprzedam!”. Śmiali się razem ze mną z tego suchara. Ale jakby komuś naprawdę
rower zginał, nikomu nie byłoby do śmiechu.
W strefie dowiedziałem się, że depozyt jest w biurze zawodów.
I znowu drałowanie do biura na przebieranie się i marsz z powrotem z pianką pod
pachą na start. Dobrze, że buty mogłem zostawić Ewie w wózku. Na niebie zbierały się czarne chmury, które dodawały dramatyzmu całej sytuacji.
Nad wodą, gdy zawodnicy zaczęli się gromadzić do wejścia, zorientowałem
się, że limit uczestników raczej się nie wypełnił. Finalnie nie było nawet
setki chętnych walczyć o tytuł Mistrza Polski w kategoriach wiekowych na
dystansie olimpijskim. Może dlatego nie trzeba było ustawiać dodatkowych toitoiów - było chyba 6 koło expo i jeden przy wejściu do wody, niestety zamknięty na tyrtytki, więc jeśli ktoś chciał oddać mocz w ostatniej chwili, pozostawało załatwienie się do pianki. Odegrano hymn państwowy i weszliśmy w nieprzeniknioną,
mętną otchłań ustawiając się do startu z wody. Moja super wyporna pianka
sprawiała, że nie musiałem nawet za bardzo ruszać rękami, żeby utrzymać się na
powierzchni… Taką mam nadzieję, że to pianka, a nie kwestia czystości akwenu ;)
Sędzia prosił wszystkich o cofnięcie się, a ja dryfowałem na linii. W
rezultacie podczas startu miałem kilka metrów w plecy i nie było szans żeby
załapał się w jakieś nogi, czy jakoś inaczej ułatwił sobie zadanie. Płynęło mi
się całkiem dobrze, ale jak się później okazało bardzo wolno. Sam czułem też,
że nie za szybko przebieram rękami. Wbrew pozorom nie nadrobiłem też dużo na
dystansie. Choć myślałem, że będzie gorzej. Na długości 1500 metrów były 4 boje
– same nawrotowe. Tych po przeciwległej stronie nie było widać z wody.
Dodatkowo zasłaniały je kajaki, łodzie i rowery wodne ratowników. Łatwiej
zamiast polegać na wzroku było płynąć za zapachem kiełby z grilla, który unosił
się nad powierzchnią. Wiele osób myliło się i płynęło nie tam gdzie trzeba,
czego ja uniknąłem, ale z moim pływaniem było bardzo źle. Pokonanie trasy zajęło
mi minutę dłużej niż podczas niedawnego debiutu na olimpijce na Zegrzu.
Biegnąc po zielonym dywanie słyszałem jak Ewa krzyczy „Jesteś
najlepszy!”, ale kiedy wpadłem do T1 i zobaczyłem jak tam pusto, zrozumiałem,
że po prostu zachęcała mnie do walki, a nie podawała aktualny przebieg
rywalizacji w mojej grupie :) Trochę się przeraziłem. Zmiana poszła mi jednak
niespodziewanie szybko i wkrótce pedałowałem przed siebie. Zaskoczyły mnie „wąskie
gardła”, gdzie na przejazd z prędkością ponad 30 km/h, na ostrym zakręcie, nie
było nawet metra szerokości. Takich wytyczonych przez organizatora pachołkami „gardeł”
na pokonywanej dwukrotnie pętli były trzy. Dzięki temu, że startowała niecała
setka zawodników było pusto. Nie musiałem się skupiać na tłoku. Jak już kogoś
wyprzedzałem, a wyprzedziłem na rowerze z 11 osób, robiłem to z marszu, po
prostu przejeżdżając obok – zwykle na podjeździe, ale był też jeden dobry do
tego zjazd, na którym rozpędzałem się do ponad 50 km/h. Na trasie były dwa
punkty odżywcze zaopatrzone nawet w żele, ale na ostrych zakrętach było za mało
ostrzeżeń. W Ślesinie strażak stoi na zakręcie i krzyczy: „Ostry zakręt!”. W
Chodzieży policjant oparty o maskę radiowozu zwykle nie był nawet za bardzo
zainteresowany tym, co się dzieje. Mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał
wypadając z trasy, albo zderzając się na „wąskim gardle” z nadjeżdżającym z
przeciwka, co było możliwe. Trasa mi pasowała. Tam gdzie zmęczyłem się pod
górkę, potem nadganiałem z góry. Drugi raz startowałem na lekko pofałdowanej
trasie i drugi raz uzyskałem dobrą średnią – 33,5 km/h (wg. zegarka). Ewę z
dziećmi widziałem na nawrotce po pierwszej pętli i kiedy zjeżdżałem z trasy.
Kiedy wpadłem do T2 stało tam dużo rowerów. Wybiegając
pomyliłem się, ponieważ wyjście z wody nie było zamknięte, a droga na bieg była
tuż obok, i prawie zacząłem biec pod prąd. Zawróciłem w ostatniej chwili. Zbiegłem
z niebezpiecznych schodów i szybko złapałem rytm. Cisnąłem swoje 4:45-4:50
min/km. Po pierwszej pętli przybiłem piątkę z Olkiem i śmignąłem dalej.
Uznałem, że jest rezerwa i czas przyspieszyć, choć było ciężko. Po wykresie tętna
widać, że szło w górę, ale nie przekładało się to znacząco na wzrost prędkości.
4:40 to wszystko, co dałem radę wycisnąć na koniec. Tylko chwilami zegarek
pokazywał 4:35, 4:30. Przemykałem pomiędzy spacerowiczami na chodzieskim „bulwarze”.
Fajnie, że ludzie dopingowali. Raz musiałem ich jednak ominąć po trawniku, bo
nie widziałem zbiegu z pętli biegowej na metę, gdzie znowu trzeba było wskoczyć
dużymi susami po niebezpiecznych schodkach. Wszystkie kalkulacje wskazywały na
to, że jestem w stanie poprawić wynik z 5i50 i na tym się skupiłem na ostatnich
kilometrach. Na metę wpadłem jak burza, sprintem, szczęśliwy z nowej życiówki.
Za metą ledwo łapałem oddech. Nie było tam żadnej
przestrzeni. Tuż za jej linią zaczynały się namioty, pod którymi wszyscy się
zgromadzili. Brakowało powietrza. Odebrałem medal, zamieniłem kilka słów przez
płot z Ewą i poczłapałem sobie stamtąd, żeby dojść do siebie. Ewa pokazała, że
jest jakiś posiłek regeneracyjny, ale stwierdziłem, że i tak zjemy na mieście,
więc nie ma sensu się po niego zgłaszać. Poszedłem do strefy, zgarnąłem cały
sprzęt pod pachę – torbę miałem w depozycie – i ruszyliśmy stamtąd. W połowie
drogi do samochodu Ewa zorientowała się, że nie odpiąłem chipa. Pobiegłem z nim
najbliżej, gdzie mogłem, czyli do biura. Usłyszałem: „ale STS-y są przy mecie,
my już wszystkie chipy oddaliśmy”. Odparłem, że już się trochę dzisiaj
nabiegałem, ale na osamotnionej w biurze pani nie zrobiło to wrażenia. W ogóle na
tej imprezie naliczyłem ze 25 wolontariuszy, z czego z 20 osób na czterech punktach
nawadniania… Chwała im za poświęcony czas i energię. Szkoda, że nie było ich
więcej, bo wtedy pewnie nie musiałbym tyle biegać (no wiem, mój błąd, w
regulaminie stoi, że mam oddać chip sam, musiałem zacisnąć żeby i się z tym
pogodzić). Pobiegłem na metę i wrzuciłem swój chip do kartonu z chipami,
stojącego dwa metry za kartonem na śmieci. Następnie wróciłem do rodziny i
poszliśmy zjeść, a ja mogłem się pochwalić na fejsie swoim wynikiem, który
wynika tylko i wyłącznie z tego, że bardzo mało osób chciało w ogóle w tej
imprezie wystartować, co mnie trochę smuci.
Od strony sportowej zrobiłem wszystko, co mogłem. Na
wakacjach nad jeziorem Borówno, podczas wycieczek pływackich z Kubą zauważyłem,
że pływam wolniej. Pomimo rzekomej poprawy techniki coś tu nie gra i na tę
chwilę nie jestem w stanie wyłapać dlaczego. Za to na rowerze petarda, a na
bieganiu rakieta. Triathlony mają to do siebie, że trasy i rzeczywiste dystanse
różnią się po kilkaset metrów. Mimo wszystko cieszy mnie poprawa dwóch ostatnich
elementów. Wynik: 2:40:50. 10. w kat. wiekowej i 72. open na 89 osób sklasyfikowanych.
![]() |
Już nawet siedziałem na podium! Tak niewiele zabrakło ;) Dokładnie 28 min :) |
MP Chodzież:
Pływanie / Swim 00:36:19
T1 00:01:50
Rower / Bike 01:13:03
T2 00:01:26
Bieg / Run 00:48:12
META 02:40:50
Dla porównania 5i50 Warszawa:
Pływanie: 00:34:32
T1: 00:05:15
Rower: 01:09:48 (trasa z mocnym wiatrem w plecy)
T2: 00:02:39
Bieg: 00:50:54
META: 2:43:08
A teraz hejt na organizatora:
Nie dajcie się zwieść regulaminowi. Na pierwszym miejscu,
jako organizator Mistrzostw Polski figuruje Polski Związek Triathlonu. Związek
jednak odżegnywał się w swoich postach na Facebooku od organizacji mistrzostw
kierując na Facebookową stronę serii organizowanej przez G&G Promotion,
Grzegorz Golonko ul. Baczyńskiego 2/12 05-092 Łomianki. Niestety na nurtujące
mnie pytania nie mogłem uzyskać odpowiedzi po tym, jak bodajże w kwietniu
zostałem na ich stronie zbanowany, a moje posty skasowane. Związek podobno
prosił o odbanowanie zbanowanych uczestników, jednak prośba, tak jak wszystkie maile
do nich trafiła pewnie od razu do kosza, albo po prostu nigdy nie została
przeczytana.
W imprezie organizowanej przez G&G Promotion startowałem
dwa razy – pierwszy i ostatni. Zaczęło się na początku roku od pierwszego niedoszłego
razu, który został w tajemniczych okolicznościach odwołany. W dniach 1-2
kwietnia miałem brać udział w wyścigu kolarskim. W ostatniej chwili zmieniono
termin na koniec kwietnia nie informując o tym zawodników. Dopiero po dłuższym
czasie pojawił się post na ich facebooku. Imprezę przesunięto prawie o miesiąc.
Jeśli ktoś traktował ją poważnie, tak jak ja – dla mnie miało to być przetarcie
przed sezonem – to dużo. Nowy termin pokrywał się też z maratonem w Warszawie,
więc niektórzy nie mogli wziąć udziału, albo musieli wybrać. Dowiedziałem się o
tym od kolegi. Chyba na tydzień czy dwa przed drugim terminem imprezy, tę ostatecznie
odwołano, jako powód podając odwołanie targów, przy których wyścig miał się
odbyć. Zawodnicy znowu dowiedzieli się pocztą pantoflową, albo zauważając zwrot
wpisowego na koncie. Co najśmieszniejsze, dziwnym trafem, targi się odbyły.
Zapytałem o to na stronie organizatora, ale zostałem zbanowany, a moje posty
skasowane. W odpowiedzi na moje maile dostawałem listy bez popisu z imienia i
nazwiska zaczynające się od: „Kolego!”… W tym samym czasie byłem już zapisany
na triathlon w Chodzieży (zapisałem się w grudniu, wpisowe było prezentem
gwiazdkowo-urodzinowym od mojej ŚP. Teściowej), który miał się odbyć 19-20
sierpnia. Gdy impreza została mianowana Mistrzostwami Polski, przeniesiono ją
na 12-13 sierpnia, a datę MP ustalono na 12 sierpnia. Na moją prośbę, po wspomnianej
wymianie mailowej, moje wpisowe przeniesiono na nową listę startową. Wszystko
fajnie, ale skąd o zmianach dowiedzieli się zawodnicy? Z Facebooka… Na trzy
tygodnie przed imprezą przeniesiono MP z 12 na 13 sierpnia. Skąd dowiedzieli
się o tym zawodnicy? Z Facebooka… Czy ktoś przeprosił za niedogodności? Polski
Związek Triathlonu – ale dopiero po moim poście na ich wallu. Później, na tydzień
przed imprezą od kolegów na grupie dowiedziałem się, że zbiornik w Chodzieży
został zamknięty przez Sanepid. Czy organizator o tym informował? Nie.
Przynajmniej, dopóki nie napisałem o tym na wallu Polskiego Związku Triathlonu,
który na kilka dni przed imprezą znowu zabrał głos. Ustalono, że o tym czy MP
odbędą się w Chodzieży, czy też nie, zadecyduje Sanepid – w piątek o 12:00,
czyli 2 dni przed imprezą. PZTri przyznał też, że ubolewa nad tym, że
organizator nie komunikuje się z zawodnikami i poinformował, że poprosił o
odbanowanie wszystkich (nie tylko mnie zbanowano i nie jestem jedynym
zawodnikiem, którego pytania wolano usuwać, niż na nie odpowiadać). Do dziś nie
mogę ani skomentować posta na stronie Triathlon Series, ani zalajkować. Nawet
bym nie chciał, ale sprawdzałem, czy mam możliwość – czy organizator słucha
PZTri. Nie słucha! Resztę niedociągnięć organizacyjnych, jak i plusów
triathlonu w Chodzieży czytaliście już w mojej relacji. Mimo wszystko nigdy
więcej nie zamierzam brać udziału w imprezach organizowanych przez Grzegorza
Golonko. Szkoda, że firmy takie jak Volvo – do lipca jeszcze myślałem, że Volvo
jest sponsorem – albo Specialized, który ostatecznie dał się w to wmanewrować,
brały w tym udział. Mam nadzieję, że PZTri wyciągnie wnioski i w przyszłym roku
w Mistrzostwach Polski wystartuje więcej niż 89 osób i że nikt nie będzie mógł
powiedzieć złego słowa na tę imprezę ani na Związek. W tym wszystko było po
kosztach, po najmniejszej linii oporu i w kontrze do zawodników potraktowanych
jak zło konieczne. Tyle w temacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz